Reklama

Zawsze marzyłam o tym, żeby Wigilia była u nas. Nie u teściowej, nie w jej kredensie, gdzie wszystko pachnie lakierem do drewna i kontrolą, ale tutaj – w naszym mieszkaniu, przy naszym stole, z naszymi potrawami. Chciałam, żeby było tak, jak u mnie w domu, kiedy byłam mała – z barszczem na zakwasie, śledziami w śmietanie i kapustą z grzybami, której smak znałam lepiej niż alfabet.

Z Andrzejem jesteśmy małżeństwem od sześciu lat. Kocham go – naprawdę. Ale jego mama… No cóż, powiedzmy, że traktowała mnie jak nieproszony dodatek do jej ukochanego synka. Taki ozdobnik, który ma siedzieć cicho i nie przeszkadzać, gdy „rodzina” – czyli ona – ustala ważne rzeczy. Do tej pory to u niej odbywała się Wigilia. Zawsze. Ale w tym roku powiedziałam: dość.

Zróbmy święta u nas. Sama wszystko przygotuję – powiedziałam pewnego wieczoru, pijąc herbatę z Andrzejem.

Spojrzał na mnie z lekkim niepokojem, ale po chwili się uśmiechnął.

– Myślisz, że damy radę?

– Damy – odpowiedziałam bez wahania. – Zróbmy coś po swojemu. Wreszcie.

Ucieszyłam się wtedy naprawdę – może nawet za bardzo. Chociaż radość była szczera, to jednak gdzieś pod skórą już wtedy czułam to znajome kłucie. Niepokój. Wiedziałam, że teściowa tak łatwo nie odpuści. Zwłaszcza jeśli chodzi o święta. A już na pewno – jeśli chodzi o pierogi.

Wszystko musiała komentować

Grażyna wparowała w poniedziałek przed świętami, tuż po ósmej rano. Bez zapowiedzi. Nawet nie zdążyłam wyjąć wałka z dłoni – robiłam ciasto na pierogi.

– No, no… – rozejrzała się po naszej kuchni z wyższością jak jakiś inspektor sanepidu. – A gdzie masz kompot z suszu?

Zacisnęłam zęby.

Nie robimy w tym roku – odpowiedziałam spokojnie. – Będzie herbata z pomarańczą i goździkami. Taki robiła moja mama.

– Hm – mruknęła. – A grzyby… dlaczego moczysz w zimnej wodzie? Przecież ciepła lepiej wyciąga aromat.

Zignorowałam to. Skupiłam się na wałkowaniu. Miałam już dość. Najgorsze miało dopiero nadejść.

Co to za farsz? – zapytała, zerkając do miski.

– Kapusta z grzybami i… trochę suszonych śliwek. Robię takie od zawsze. Są lekko słodkawe, świetnie się przełamują z kwaśną kapustą.

Grażyna sięgnęła po łyżkę, spróbowała, zmarszczyła nos.

– U nas w rodzinie nigdy tak się nie robiło.

Wtedy puściły mi nerwy.

– A ja nie jestem z waszej rodziny?! – wybuchnęłam.

Zrobiło się cicho. Nawet lodówka jakby przestała buczeć. Właśnie wtedy wszedł Andrzej.

– Co się dzieje? – spojrzał na nas zdezorientowany.

– Twoja żona chce robić pierogi jak w jakiejś… knajpie na bazarze! Ze śliwką! – rzuciła teściowa z niedowierzaniem.

– A twoja mama właśnie dała mi jasno do zrozumienia, że moje tradycje są nic niewarte – odpowiedziałam, wciąż trzymając wałek jak broń.

Andrzej westchnął ciężko.

– Proszę was… to tylko jedzenie.

– Nie – powiedziałam chłodno. – Dla mnie to coś więcej.

To był brak szacunku

Przez kolejne dni unikałam teściowej jak ognia. Wiedziałam, że może zadzwonić, może znów się pojawić, ale ja byłam zajęta. Zajęta gotowaniem, dekorowaniem, próbą utrzymania nerwów na wodzy. Choć w środku buzowałam jak barszcz, który zostawiłam na ogniu.

Andrzej też wyczuł napięcie. Chodził po mieszkaniu jak po polu minowym. Próbował być miły, próbował mnie przytulić, ale odsuwałam się. Nie miałam ochoty na bliskość. Chciałam, żeby zrozumiał. Nie chodzi tylko o pierogi, ani o barszcz.

Wieczorem, na dwa dni przed Wigilią, w końcu usiadł obok mnie na kanapie. Złapał mnie za rękę, nie pozwolił się odsunąć.

– Beatka… możemy pogadać?

Spojrzałam na niego, nie odzywając się.

Wiem, że jesteś zła. Ale to tylko jedzenie, kochanie…

Parsknęłam.

Nie chodzi o jedzenie, tylko o mnie. Zawsze chodziło.

Zmarszczył brwi. Jakby nie rozumiał. Albo udawał, że nie rozumie.

– Ona nigdy nie powiedziała, że mnie lubi. Nigdy nie zapytała, jak się czuję. Od początku byłam kimś z zewnątrz, co nie zna „waszych zwyczajów”. Jakbym miała do nich tylko przylgnąć jak nalepka.

Westchnął zmęczony, ale nie powiedział nic.

– Nie chcę spędzać świąt z kimś, kto mnie nie szanuje – dodałam ciszej. – A już na pewno nie w mojej kuchni.

Siedzieliśmy tak chwilę w ciszy. Wtedy uświadomiłam sobie, że przez wszystkie te lata tylko grałam idealną synową. Uśmiechniętą, ułożoną, grzeczną. A ona nawet tego nie zauważyła.

Upadły wszystkie pozory

To był dzień przed Wigilią. Śnieg sypał za oknem jak szalony, w mieszkaniu pachniało piernikami, a ja właśnie kończyłam zawijać uszka. Byłam zmęczona, ale zadowolona. Na stole czekał już zakwas na barszcz, śledzie się marynowały, mak był zmielony. „Uda się”, myślałam. Jeszcze tylko wyprasować obrus, odkurzyć i…

Zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłam i prawie wypuściłam z ręki szmatkę. Teściowa stała na progu w płaszczu z wielką torbą zakupów i miną jak generał na inspekcji.

Przyniosłam kilka rzeczy. Pomyślałam, że mogę pomóc.

Przez sekundę chciałam powiedzieć „nie, dziękuję”, ale Andrzej wybiegł z sypialni i ucieszył się na jej widok jak dziecko.

– Mamo! Super, że jesteś.

Zacisnęłam usta. Weszła do kuchni i od razu zaczęła „pomagać”. A to odsunęła moje pierogi, żeby „zrobić miejsce na swoje”, a to przestawiła garnek z barszczem.

– Ciepło tu u was. I… panuje chaos. Ale rozumiem, pierwszy raz – rzuciła, patrząc krytycznie na blat.

Oddychałam głęboko. Nie dam się sprowokować.

– Beata, gdzie trzymasz margarynę? – zapytała po chwili.

– Nie używam margaryny. Tylko masło.

Spojrzała na mnie, jakbym właśnie oznajmiła, że gotuję bigos na soku pomarańczowym.

– Masło? Do kruchych ciastek? One będą twarde jak kamień.

– Lubię twarde – powiedziałam sucho.

Teściowa westchnęła teatralnie i zajrzała do piekarnika. A potem, jak gdyby nigdy nic, powiedziała:

– Nie wiem, jak Andrzej może jeść to coś.

Nie wszystko musi smakować jak u mamusi – wycedziłam przez zęby.

Odwróciła się powoli, spojrzała na mnie chłodno.

Nie jesteś z naszej rodziny. I nigdy nie będziesz.

Zamarłam. Zrobiło się cicho. A potem po prostu wyszłam z kuchni i zatrzasnęłam za sobą drzwi.

W Wigilię siedziałam jak na szpilkach

Stół wyglądał idealnie. Biały obrus, sianko pod talerzami, świece w szklanych świecznikach. Nawet serwetki złożyłam w choinki. Wszystko było na swoim miejscu. Prawie wszystko. Grażyna siedziała na końcu stołu, wyprostowana jak struna. Miała na sobie swój wigilijny sweter z reniferem i spojrzenie, którym mogłaby mrozić kompot z suszu. Nie odezwała się do mnie ani słowem, odkąd wczoraj wyszłam z kuchni. Ja też nie szukałam kontaktu. Może i siedziałyśmy przy jednym stole, ale emocjonalnie byłyśmy w innych światach.

Goście już przyszli – brat Andrzeja z rodziną, jego ciotka, nawet sąsiadka z góry. Wszyscy jedli, rozmawiali, udawali, że nie czują napięcia, które można było kroić nożem. Tylko Andrzej patrzył to na mnie, to na swoją matkę. Wiedział, że coś się wydarzyło. I że nie było dobrze.

Podaliśmy barszcz. Na zakwasie. Goście chwalili. Grażyna milczała. Potem przyszły pierogi. Moje – ze śliwką. Podeszła do nich jak do wyzwania, zjadła dwa i odłożyła widelec.

– Dobre – powiedziała. – Inne, ale… dobre.

To było jak splunięcie ozdobione kokardką. A potem nagle Andrzej wstał. Podniósł szklankę z kompotem i spojrzał na mnie.

– Chciałbym coś powiedzieć.

Wszyscy umilkli.

Dziękuję mojej żonie, Beacie. Za to, że włożyła w te święta serce. Za to, że stworzyła coś swojego. I że pozwala mi być częścią jej świąt. Czasem o tym zapominam. To nie jest oczywiste, że ktoś cię wpuszcza w swój świat. Dziękuję.

Cisza. Teściowa spojrzała na syna. Chciała coś powiedzieć, ale tylko zamrugała i zamilkła. Spojrzałam na Andrzeja. Może po raz pierwszy zobaczył mnie taką, jaka jestem – nie dodatkiem, tylko kobietą, która też chce mieć swoje miejsce.

Wyjechała bez pożegnania

Obudziłam się wcześnie. Za wcześnie jak na dzień po Wigilii. Leżałam chwilę i patrzyłam w sufit. W kuchni było cicho – nikt nie krzątał się przy ekspresie, nie łamał się opłatkiem. Tylko zapach przypalonego maku gdzieś jeszcze wisiał w powietrzu.

Andrzej siedział w kuchni przy stole. Pił kawę i patrzył w okno. Bez słowa podał mi kubek, jakby już wiedział, że nie potrzebuję pytań.

– Mama wyjechała – powiedział w końcu. – Rano. Zostawiła karteczkę na lodówce: „Dziękuję za gościnę. Grażyna”.

Czytałam ten świstek kilka razy. Za każdym razem brzmiał jak wyrzut.

– Nawet się nie pożegnała – powiedziałam cicho.

– Może nie chciała się pokłócić – Andrzej próbował bronić jej jak zawsze.

– Albo nie chciała się zniżyć do mojego poziomu – parsknęłam, zbyt zmęczona, żeby to ukrywać.

Usiadł naprzeciwko. Długo milczeliśmy.

– Ona taka już jest – powiedział w końcu, niemrawo. – Twarda. Trudna. Zamknięta w swoich rytuałach.

– A ja mam być wiecznie ta druga? – zapytałam, bardziej do siebie niż do niego. – Mam wiecznie się dopasowywać, klaskać jak ona powie „brawo”? Ile razy jeszcze mam udowadniać, że zasługuję na to, żeby być traktowana jak członek rodziny?

Andrzej nie odpowiedział. Wziął łyk kawy. Potem spojrzał na mnie. Długo. Trochę smutno.

– Może nie musisz już nikomu nic udowadniać – powiedział. – Może już wystarczy.

Spojrzałam na niego i poczułam… pustkę. Niczego nie wygrałam. Przynajmniej już nie udawałam.

Musiałam o siebie zawalczyć

Zamknęłam drzwi od spiżarki i spojrzałam na rząd słoików z grzybami. Na stole leżał jeszcze kawałek makowca, trochę podsuszony, ale pachniał cudownie. W kuchni było cicho – nie było już teściowej, nie było świątecznej gorączki, nie było emocji podgrzewanych do wrzenia. Zostałam tylko ja i to dziwne uczucie, którego nie umiałam nazwać.

Wigilia się odbyła. Wszystko było na stole – barszcz na zakwasie, pierogi ze śliwką, makowiec. Wyszło. Tylko nie tak, jak sobie wyobrażałam. Nie było triumfu i nie było pojednania. Nie było magicznej przemiany w trzeci dzień świąt, kiedy teściowa mówi: „Wiesz, Beato… myliłam się co do ciebie”. Nie. Była cisza. Była kartka na lodówce. Była ja – zmęczona, trochę smutna, trochę dumna i Andrzej, który siedział blisko, może nawet bliżej niż kiedykolwiek.

Czy będzie lepiej za rok? Nie wiem. Może znów wszystko będzie u nas, może wrócimy do teściowej. Może ona już nigdy do mnie nie przemówi. Może odwrotnie – może właśnie teraz coś się ruszy. Ja na to nie czekam.

Zrozumiałam, że jeśli chcę mieć swoje miejsce przy stole, muszę je sobie wywalczyć. Nie chodzi o farsz do pierogów ani o barszcz. Chodzi o to, żeby nikt więcej nie próbował mnie od tego stołu odepchnąć. Nawet jeśli przez to święta będą trochę mniej radosne. Czasem trzeba coś zepsuć, żeby zacząć żyć naprawdę po swojemu.

Beata, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama