„Robiłam mężowi jego ulubione kotlety z kurczaka, a on tego w ogóle nie doceniał. W końcu postawiłam sprawę jasno”
„Następnego dnia nie zrobiłam kotletów. Nie miałam na to ochoty. Kupiłam gotowe pierogi w osiedlowym sklepiku i wrzuciłam na patelnię, żeby się choć trochę podsmażyły. Kiedy mąż wszedł do kuchni, od razu się skrzywił”.

- Redakcja
Zawsze mówił, że nie ma nic lepszego niż moje kotlety z kurczaka. Że nawet jego matka nie umiała robić takich dobrych. Że mógłby jeść je codziennie – i, o dziwo, serio próbował. Wystarczyło, że wracał z pracy i z daleka czuł ten zapach panierki, od razu robił się milszy. Tylko że z każdym rokiem jakoś mniej w tym było wdzięczności, a więcej roszczeń. Już nie mówił „dziękuję”, tylko:
– Zrobiłaś kotlety?
W końcu zaczęłam się zastanawiać, czy on mnie jeszcze w ogóle widzi, czy ma przed oczami tylko kotlety. Dla niego to był rytuał. A dla mnie? Dla mnie to była ostatnia rzecz, którą robiłam jeszcze z miłości. Aż w końcu coś we mnie pękło. Bo ile można smażyć serce w panierce i nie dostać nic w zamian?
Zacisnęłam zęby
– O tak, dzisiaj będzie uczta! – zawołał z korytarza, nawet nie zdejmując butów. – Czuć już z klatki schodowej!
– Jeszcze się nie dosmażyły – odparłam, odwrócona do niego plecami.
Patelnia skwierczała, a olej pryskał po kuchence. Ścierka była już cała tłusta, ale nie chciało mi się szukać nowej. Wszedł do kuchni, podszedł do blatu, złapał za jeden kotlet i…
– Ej! Zostaw, gorące!
– Jak ty to robisz? Te przyprawy, ta panierka! Ty to masz dar.
Zamrugałam. Powinnam była się ucieszyć. No przecież to komplement, prawda? Problem w tym, że on tak mówił co tydzień. I co z tego wynikało? Nic. Żadnej kolacji w restauracji, żadnego „usiądź, ja dziś zrobię”. Tylko te same teksty, a potem on siadał z michą przed telewizorem, a ja stałam jak głupia z patelnią w ręce.
– Może następnym razem sam usmażysz? – rzuciłam złośliwie, nie odrywając wzroku od patelni.
– Co ty gadasz? Przecież ty robisz to najlepiej – odparł wesoło, nie łapiąc ironii. – Zresztą, jak ja to zrobię, to nie będzie twoje. A ja chcę twoje kotlety. Te, co zawsze.
Zacisnęłam zęby.
– To chociaż posprzątaj po kolacji, co? – rzuciłam bez emocji.
– Nie mogę, oglądam mecz.
Mecz. Zawsze jakiś mecz.
Miałam dość
– Gdzie są ogórki? – zapytał z pełnymi ustami, rozglądając się po stole.
– W lodówce – odparłam, siadając naprzeciwko.
– No to może byś podała?
– A może byś sam wstał? Ręce ci odpadną?
Zrobił minę obrażonego pięciolatka, ale się podniósł. Trzasnął lodówką, potem szufladą, aż w końcu z hukiem postawił słoik na stole.
– Mogłaś chociaż otworzyć. Mam tłuste ręce.
– A ja mam dość. Mam dość robienia ci żony z cateringu i pokojówki w jednym.
Zamilkł. To było nowe. Do tej pory moje złośliwości zbywał uśmiechem. Ale teraz... teraz trafiłam. Patrzył na mnie przez chwilę z uniesioną brwią, po czym wrócił do kotleta.
– Mówisz tak, jakbym cię zmuszał.
– Bo tak się czuję! Codziennie wracasz, rzucasz torbę, a potem żresz, leżysz i robisz z siebie pana domu.
– Przestań. Przesadzasz. Jak ci się nie chce, to nie rób. Ja ci każę?
– Nie musisz mówić. Ty wymagasz spojrzeniem, milczeniem, komentarzem, jak coś nie leży na talerzu jak w barze mlecznym. A jak zrobię coś innego niż kotlety, to co?
– No dobra, dobra… – mruknął, próbując zakończyć temat. – Chcesz coś zmienić? To zmień.
I wtedy pomyślałam, że może faktycznie ma rację.
Spojrzał na mnie spode łba
Następnego dnia nie zrobiłam kotletów. Nie miałam na to ochoty. Kupiłam gotowe pierogi w osiedlowym sklepiku i wrzuciłam na patelnię, żeby się choć trochę podsmażyły. Kiedy mąż wszedł do kuchni, od razu się skrzywił.
– Co to za zapach? To nie kurczak.
– Brawo, detektywie. Dzisiaj test z pierogów.
– Ale... nie mówiłaś, że nie będzie kotletów.
– Bo nie muszę wszystkiego z tobą konsultować. Zresztą, mówiłeś wczoraj: „Nie chcesz – nie rób”. No to nie zrobiłam.
Usiadł przy stole.
– Chociaż ogórki są? – spytał z cieniem nadziei.
– Są. Ale nie chce mi się ich podać – powiedziałam, opierając się o blat z założonymi rękami. – Masz tłuste ręce, prawda?
Spojrzał na mnie spode łba. Z jednej strony chciał coś powiedzieć, z drugiej wiedział, że każde słowo może być miną. Przełknął pieroga.
– No… nie są złe – wymamrotał.
– Czyli jednak da się żyć bez kurczaka.
– Co się z tobą dzieje ostatnio?
– Nic. Po prostu mówiłeś, że jak nie chcę, to nie muszę. No to nie muszę. Smażenie kotletów nie jest moim przeznaczeniem, a twoje szczęście – nie moim życiowym celem.
– O co ci chodzi?
– O to, że mam dość robienia za kucharkę.
Wstał. Odstawił talerz do zlewu.
– No dobra. Nie chcesz gotować – nie gotuj. Poradzę sobie.
– Naprawdę? – uśmiechnęłam się słodko. – To jutro nie będzie obiadu. Nie będzie też prania, prasowania i ścierania twoich okruszków ze stołu.
– Myślisz, że mnie tym załatwisz?
– Nie myślę. Sprawdzam.
Patrzył na mnie jak na zjawisko
Na trzeci dzień wszedł do kuchni i zaczął się kręci. Otwierał lodówkę, zamykał, szukał czegoś w szufladzie z przyprawami, wyjął patelnię i wreszcie:
– A gdzie są filety?
– Nie wiem – odpowiedziałam, siedząc na kanapie z maseczką na twarzy i pilotem w dłoni.
– No ale coś bym zjadł…
– To zrób sobie coś.
– Tylko że nie wiem jak.
– To się naucz.
Patrzył na mnie jak na zjawisko. Jakby dopiero teraz zauważył, że jestem nie tylko kucharką i panią od obierania ziemniaków.
– No to, chociaż zamówimy coś?
– Zamów. Masz telefon. Umiesz klikać?
Wyszedł z kuchni. Słyszałam, jak szura kapciami, potem jak rozmawia z kimś z pizzerii. Wrócił po pół godziny z pudełkiem, usiadł, zjadł pół pizzy i... westchnął.
– Wiesz co? Te kotlety to jednak coś innego.
– Och, doprawdy? – podniosłam wzrok znad książki. – Przecież mówiłeś, że nie chcesz zmuszać mnie do niczego.
– No bo nie chcę.
– No to super.
Znowu milczał. Znowu patrzył. Jakby po raz pierwszy coś do niego dotarło.
Postawiłam ultimatum
W piątek zrobiłam kotlety. Nie dlatego, że się poddałam. Po prostu miałam na nie ochotę. I ciekawiło mnie, jak mąż zareaguje, kiedy po tygodniu głodówki wjedzie na stół to, czego mu tak brakowało. Weszłam do kuchni, starannie rozbiłam filety, dodałam odrobinę musztardy do marynaty – tak jak lubił. Panierka z bułki tartej i jajka, żadnych wymysłów. Mąż wrócił z pracy, zdjął buty, powąchał powietrze i zamarł w korytarzu.
– Kotlety?
– Kotlety – potwierdziłam chłodno.
Wszedł do kuchni, usiadł przy stole i od razu wziął widelec do ręki.
– Przecież mówiłem, że nie musisz...
Przeżuł pierwszy kawałek.
– Może trochę przesadziłem. Ale ja myślałem, że to cię cieszy, że to lubisz.
– Gotowanie? Tak. Bycie twoją niewidzialną służącą – nie.
– Nie chciałem, żebyś tak się czuła.
– Ale się czuję. Od dawna. I wiesz co? Te kotlety... Robię je dzisiaj, żeby ci pokazać, że potrafię. Ale już nie chcę.
Spojrzał na mnie jak dziecko, któremu ktoś zabrał zabawkę.
– Przecież…
– Nie. Nie ma „przecież”. Albo w końcu zaczynasz mnie widzieć. Albo ja znikam naprawdę.
Postawiłam na siebie
Długo jeszcze siedział w kuchni. Nie powiedział już ani słowa. A ja… nie dopytywałam. Nie miałam siły. Patrzyłam przez okno na sąsiedni balkon, gdzie ktoś zapomniał zdjąć pranie, choć zbierało się na deszcz. I tylko to wydawało się jakoś pasować do mojego nastroju. Wieczorem spakowałam torbę. Bez histerii. Bez dramatycznych gestów. Powiedziałam, że muszę się przewietrzyć – od życia, od kuchni, od niego. Wyszłam tak po prostu. Bez trzaskania drzwiami. Zostawiłam czystą lodówkę, puste kosze na pranie i stos świeżych ręczników, których nigdy sam nie składał. Bo przecież nie wiedział nawet, jak.
Pojechałam do siostry. Chciałam posiedzieć z kimś, kto mnie rozumie i nie będzie zadawał pytań, na które sama nie mam odpowiedzi. Nie odezwał się przez dwa dni. Ani słowa, ani SMS-a, nic. I już zaczynałam myśleć, że może naprawdę mu to wszystko jedno. Ale trzeciego dnia przyszedł SMS. Krótki:
„Brakuje mi nie tylko kotletów. Brakuje mi ciebie”.
Czy płakałam? Może. Ale nie odpisałam. Jeszcze nie. Bo nie wiem, co dalej. Może wrócę, jeśli w końcu nauczy się myć patelnię po sobie. Albo przynajmniej zapyta, jak się ją czyści. A może znajdzie kogoś, kto będzie codziennie smażył mu schabowe i jeszcze się przy tym uśmiechał. Ja już nie zamierzam. Bo kotlet to nie wszystko. I nie da się budować miłości na panierce i ziemniakach. Czasem trzeba wyjść. Żeby zobaczyć, czy ktoś w ogóle pójdzie za tobą.
Weronika, 43 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mam męża, ale czuję się jak singielka. Jego wyjazd z kolegami w góry wyczerpał moją cierpliwość”
- „Na randce w lesie chciałam się poczuć jak nimfa. Ten romans wśród mchu i paproci okazał się niestrawny jak goryczak”
- „Moja 20-letnia córka nienawidzi mojego nowego męża. Zrobiła taką aferę, że miałam ochotę uciec z domu”

