Reklama

Od pięciu lat w każdą niedzielę wieczorem siadamy z Olą do naszego zeszytu. To zwykły notatnik z kolorowymi zakładkami, który dla nas jest jak mapa – prowadzi nas przez miesiące bez niespodziewanych zderzeń z rzeczywistością.

– Adam, znowu espresso na wynos w środku tygodnia? – Ola unosi brew, wpatrując się w zapis.

– Jedno espresso, ale w trzech porcjach. Technicznie to była promocja – próbuję się bronić.

Ola kręci głową i śmieje się pod nosem. To nasz rytuał – spisywać wydatki, planować kolejny tydzień. Znajomi się śmieją, że żyjemy jak księgowi. Kamila mówi, że przesadzamy. Paweł z dumą płaci „plastikiem” za każdą fanaberię. A my mamy tabelki i spokój.

Wieczorem dostajemy wiadomość od Kamili: „Piątek, owoce morza, nowa knajpa – idziecie?”. Zerkamy na siebie, potem na zeszyt. Budżet napięty. Ale może się uda, jeśli nie zamówimy homara.

Ludzie myślą, że drobiazgowe liczenie pieniędzy to duszenie życia, skąpstwo i wegetacja. Ale my liczymy, żeby żyć spokojnie. Nie wiedzieliśmy wtedy, że przyjdzie taki czas, gdy zeszyt ochroni nas przed katastrofą. I że w tym wszystkim chodzi nie tylko o liczby. Chodzi o to, co za nimi stoi.

Wydawali wszystko na zachcianki

Na kolację do „Mariny” umówiliśmy się na dziewiętnastą. Kamila i Paweł już czekali przy stoliku, rozgadani i wystrojeni jak na randkę. Kamila w sukience, która wyglądała na droższą niż moje buty i zegarek razem wzięte, Paweł w rozchełstanej koszuli i z tą pewnością siebie, którą zwykle mają ludzie bez oszczędności.

– Wzięliśmy duży zestaw degustacyjny. Tygrysie krewetki, mule, ośmiornica… W sumie nie pytaliśmy, ile to kosztuje – Kamila machnęła ręką. – Raz się żyje, no nie?

– Dokładnie – dodał Paweł i podniósł kieliszek wina. – Za wolność od budżetów!

Uśmiechnąłem się, ale coś mnie ścisnęło w żołądku. Zeszyt z planem na październik miał swoje ograniczenia. Przeliczyłem szybko w myślach, co mogę zjeść, żeby nie wypaść z toru. Ale wieczór był miły… dopóki nie zaczęła się kłótnia. Kamila, już lekko zawiana, rzuciła:

– To twoje piąte wino w tym tygodniu, Paweł. Serio, musisz się popisywać?

– O przepraszam! To ty chciałaś tu przyjść! – odparował Paweł, nieco za głośno. – Ja wolałem pizzę i seriale!

Zrobiło się cicho. Ludzie przy sąsiednich stolikach zerkali z ukosa. My z Olą siedzieliśmy jak uczniowie przy stole nauczycielskim. Niewygodnie.

W drodze powrotnej Ola wcisnęła mi rękę w kieszeń.

– Wiesz… czasem myślę, że nasze planowanie to coś więcej niż liczby – powiedziała cicho.

– Wiem – odpowiedziałem. I wtedy naprawdę to poczułem.

My planowaliśmy, oni trwonili

Następnego dnia wieczorem siedzieliśmy z Olą przy stole jak zwykle – zeszyt, długopis, herbata z cytryną. Planowaliśmy urlop.

– Myślałam o Krynicy. Albo może Beskid Niski? Tydzień bez zasięgu, bez zakupów, tylko las i cisza – mówiła Ola, rysując prostokąt na stronie. – Zobacz, mamy już odłożone 1600. Jeśli dorzucimy dwie stówki w przyszłym miesiącu…

– To bierzemy domek z kominkiem – dodałem.

– I z łóżkiem, które nie skrzypi – zaśmiała się.

Taki był nasz rytuał: mały, spokojny, ale nasz. Lubiłem ten stan – że świat jest poukładany, że nie musimy się domyślać, czy nam wystarczy. Byliśmy może nudni. Ale byliśmy też spokojni.

Nagle przyszedł SMS od Kamili: „Hej, błagam. Możesz zadzwonić? Ale nie pytaj dlaczego. Serio. Oddamy za dwa tygodnie. Przysięgam”. O co jej chodzi? Spojrzałem na Olę. Ona już też czytała. Oboje zamarliśmy.

Zadzwoniłem. Kamila odebrała od razu.

– Adam… nie mamy z czego zapłacić raty za auto. Paweł się wkurzy, jak się dowie, że do ciebie pisałam, ale... nie mamy wyjścia. Wiesz, jak jest. Wpłynęły nam te nieszczęsne trzy rachunki do opłacenia naraz i… wszystko się posypało.

– Ile potrzebujecie?

Pięć stów. Do wypłaty. Potem oddamy, słowo.

Wróciłem do kuchni i usiadłem bez słowa. Ola patrzyła na mnie, jakby znała każdą myśl w mojej głowie.

– I co?

Chcą pożyczyć pięćset złotych.

Ola pokiwała głową, a ja poczułem, że zrobiło się chłodniej. Nie w pokoju – między nami.

Dla mnie to było jasne

Nie kłócimy się często. Ale tamtego wieczoru pokłóciliśmy się naprawdę.

– Trzeba im pomóc – powiedziała Ola, wciąż z tym samym spokojnym tonem, ale oczy miała mokre. – Są w potrzebie. Kamila nigdy wcześniej nie prosiła.

– Bo wcześniej jeszcze mieli limit na karcie – odburknąłem. – A teraz limit się skończył i szukają kolejnej karty. Tylko tym razem z ludzką twarzą.

– Adam...

– Ola, to nie pierwszy raz. Przecież widziałaś, jak żyją. Kolacja za pięć stów, butelka wina co drugi dzień. My też moglibyśmy, wiesz? Ale nie robimy tego. I co? Mamy teraz płacić za ich błędy?

– To nie jest rachunek. To pomoc – wstała od stołu. – A ty mówisz jak bank.

Zabolało. I to mocno.

My też mamy granice – powiedziałem ciszej. – Jak będziemy wszystkich ratować, to kto uratuje nas? Gdybyśmy żyli jak oni, nie mielibyśmy dziś nic. Albo gorzej – bylibyśmy zadłużeni po uszy.

Ola przez chwilę milczała. Potem odwróciła się do mnie.

– Może czasem chodzi o coś więcej niż liczby. Może to właśnie wtedy trzeba pokazać, że się nie jest tylko „księgowym”. Że się pamięta o człowieku.

Zostałem sam przy stole. Obok leżały nasze notatki z planem na wakacje – pięknie rozpisane, czytelne, logiczne. I jakoś zupełnie bez życia. Czułem się jak zdrajca. Tylko nie wiedziałem jeszcze, czy zdradziłem nas, czy ich.

Mnie obwiniał o rozwód

Minęły dwa tygodnie. Nie pożyczyliśmy pieniędzy. A oni nie zapytali drugi raz. Wiedzieliśmy, że coś się dzieje. Kamila przestała odpisywać na wiadomości, Paweł był nieobecny, chłodny. Przypadkiem Ola zobaczyła na profilu Kamili zdjęcie z podpisem: „Zaczynam od nowa. Sama”.

A potem telefon.

– Paweł, do ciebie – powiedziała Ola, podsuwając mi komórkę. Tonem, którego nie znałem.

Spotkaliśmy się w kawiarni. Paweł przyszedł spóźniony, w poplamionej bluzie, bez tej swojej pewności siebie. Usiadł naprzeciwko i patrzył przez chwilę w stół.

– Gratulacje, stary – powiedział w końcu. – Ty masz wakacje, ja mam rozwód.

Nie wiedziałem, co powiedzieć.

– Ale co tam. Przynajmniej macie nadwyżkę budżetową, no nie?

– Paweł… Przecież to nie moja wina…

– Nie, serio. Pamiętam, jak się z nas śmialiście. Że spontaniczni, że plastikowi. I co? Mieliście rację. My wszystko rozwaliliśmy sami. Ale ty… ty nam nie pomogłeś.

Zamrugałem. Jakby we mnie uderzył.

– Kamila chciała pożyczyć kilka stówek. Nie dla siebie. Dla nas. A wyście wpisali nas w rubrykę „ryzyko nieopłacalne”. Jak paragraf w tabeli.

Chciałem coś powiedzieć. Że przecież nie jestem bankiem, że też mam serce, ale...

– Wiesz, czego się nauczyłem? – ciągnął. – Że twoje liczby są jak mur. Można się o nie zabić. Bo nie ma szans przez nie przejść.

Wróciłem do domu. Ola czekała przy stole, zeszyt był otwarty. Ale nie usiadłem. Patrzyłem na nasze życie zapisane długopisem i miałem ochotę wszystko przekreślić. Nie wiedziałem już, co jest dobre.

Zostawiliśmy sobie lukę

Nie rozmawialiśmy o tym przez kilka dni. Chodziliśmy obok siebie jakby ostrożniej. Ola nie pytała, ja nie tłumaczyłem. Aż w sobotę rano usiadła naprzeciwko mnie przy kuchennym stole i bez słowa przesunęła w moją stronę herbatę.

– Pamiętasz, jak zaczęliśmy ten budżet? – spytała po chwili.

– Jasne. Ty chciałaś mieć kontrolę, ja chciałem mieć spokój. Kompromis jak z podręcznika – próbowałem się uśmiechnąć, ale wyszło krzywo.

– Nie. Zaczęliśmy go, bo chcieliśmy mieć wybór. Żeby nas życie nie zaskakiwało. Ale nigdy nie mówiliśmy, że przestaniemy cokolwiek czuć.

Spojrzałem na nią uważnie. Wyciągnęła nową kartkę.

– Propozycja. „Fundusz awaryjny”. Ale nie dla nas. Dla ludzi, którym ufamy. Tych, którzy się pogubili, ale których nie chcemy stracić.

– Ola…

– To nie będzie dużo. Może dwieście miesięcznie. Może mniej. Ale jak kiedyś ktoś znowu zapyta o pięćset – będziemy mogli odpowiedzieć inaczej niż milczeniem.

Zamyśliłem się. To było jak przewrót. Ale dobry. Taki, który nie burzy – tylko poszerza.

Może jesteśmy jak księgowi – powiedziałem w końcu. – Ale tacy, którzy czasem piszą coś na czerwono. Z serca, nie z kalkulatora.

Ola się uśmiechnęła i podsunęła mi długopis. Zapisaliśmy nową kategorię. Na dole dopisaliśmy jedno słowo: zaufanie. I chyba po raz pierwszy ten zeszyt nie był tylko dla nas.

Robię coś dla innych

Tydzień później otworzyłem zeszyt jak zwykle – kawa, cisza, ta sama pora. Ale coś było inaczej. Na okładce, obok naszej nazwy miesiąca i naklejki z kotem, pojawiło się małe, czerwone serduszko. Dorysowane długopisem. Wiedziałem, że to Ola. Bez słów. Po prostu.

Zacząłem nową stronę. Wpisałem datę, kategorię, kwoty. Ale ręka zawahała się na chwilę. Tym razem nie chodziło tylko o liczby. Może nie wszystkie budżety są założone z myślą o pieniądzach. Może są też te, których waluty nie da się przeliczyć – cierpliwość, wyrozumiałość, czas. Miłość. One też się kończą, też się nadwyrężają. Ale jeśli się o nie dba, nie trzeba ich ratować pożyczką.

My żyjemy jak księgowi. To prawda. Mamy zakładki, zestawienia, podliczenia. Ale wśród tych cyferek zapisaliśmy też coś więcej – siebie. Naszą próbę bycia uważnymi. Na świat, na siebie nawzajem, na innych.

Kamila i Paweł może jeszcze się poskładają. A może nie. Nie jesteśmy ich zbawieniem. Ale kiedy ostatnio Paweł napisał „Dzięki, że mimo wszystko pamiętacie o nas”, poczułem, że może nie wszystko stracili.

Na koniec zeszytu dodałem nową stronę: bilans otwarcia na zaufanie. To nie tabela. Nie chodzi o wynik. Tylko o to, żeby na końcu móc sobie powiedzieć: żyliśmy uważnie. Po swojemu. I nie zamknęliśmy się na świat.

Adam, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama