Reklama

Gdyby miłość dało się zamówić przez aplikację, tak jak pizzę na dowóz, pewnie już dawno byłabym żoną jakiegoś grafika-freelancera z brodą i tatuażem na przedramieniu. Niestety – związkowe marzenia najczęściej kończą się jak ta pizza zamówiona o drugiej w nocy: przypalona, zimna i zupełnie nie taka, jak się chciało.

Byłam sama

Od trzech lat, z coraz mniejszym entuzjazmem, przewijam tinderową karuzelę. Jednym palcem przesuwam w lewo i w prawo, z kotem na kolanach i kieliszkiem wina w drugiej ręce. Tak wygląda większość moich wieczorów – romantyczna jak korek od butelki.

Nie żebym nie próbowała. Było kilku fajnych. Jeden pisał wiersze (okazały się być ze sztucznej inteligencji), inny miał własną firmę (czyli był bezrobotny i „czekał na wenę”). Generalnie sinusoida rozczarowań, której nawet Newton by nie ogarnął.

Zawsze mogłam liczyć na Kasię. To ona podsyła mi screeny facetów z komentarzem: „Tego spróbuj, wygląda jakby nie miał jeszcze dziecka ani traumy po byłej”. To ona mnie pocieszała po każdej randce – albo świętowała, jeśli ktoś przynajmniej zapłacił za kawę.

Wciąż miałam nadzieję

Właśnie z nią gadałam przez telefon chwilę przed randką z Michałem.

– Kochana, jak będzie katastrofa, uciekaj. Serio. Nie rób z siebie męczennicy z grzeczności – powiedziała tonem wytrenowanym przez dziesiątki moich zawodów miłosnych.

– Przysięgam. Maksymalnie dwie godziny. Jeśli po godzinie nadal będzie gadał tylko o sobie, udam, że moja babcia ma zawał.

– Albo że ci pies zwymiotował. Cokolwiek. Ale nie czekaj do deseru – ostrzegła.

Michał z Tindera zapowiadał się nieźle. Wysoki, ciemne oczy, inżynier IT, biega maratony i kocha psy. Czego chcieć więcej?

Czekałam już dwadzieścia pięć minut i zdążyłam wypić całą kawę, zamówić wodę i przeczytać połowę artykułu o toksycznych relacjach. Kawiarnia była przytulna, trochę zbyt hipsterska jak na mój gust, ale zdjęcia wyglądały dobrze na Instagramie, a Michał sam wybrał to miejsce.

Spóźnił się

Kiedy w końcu wszedł, nawet nie próbował mnie przeprosić. Po prostu podszedł, rzucił torbę na sąsiednie krzesło i usiadł naprzeciwko mnie.

– Ola, tak? Sorry, korki. Warszawa zwariowała – rzucił i sięgnął po telefon, jakby właśnie uratował świat i zasłużył na order.

– Cześć – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem. – Już się bałam, że nie przyjdziesz.

– No co ty. Jakbym mógł? Zobaczyłem twoje zdjęcia i wiedziałem, że muszę przyjść – powiedział z miną godną reklamy wody kolońskiej. – Ale wiesz, miałem dzisiaj spotkanie z inwestorem, trochę się przedłużyło. Rozmawiamy o dużych pieniądzach.

Zamiast zapytać mnie, czym się zajmuję, zaczął opowiadać o swoim start-upie. Co chwilę zerkał na ekran, odpisując na maile, raz nawet odebrał telefon.

– Przepraszam, muszę tylko szybko… – powiedział, nie czekając na moją zgodę.

Był żenujący

Zostałam sama przy stoliku, wpatrując się w lukrowaną babeczkę, którą zamówił i której nawet nie tknął. Gdy wrócił, opowiedział mi, jak jego poprzednia dziewczyna „trochę się czepiała” i że nie lubił jej kota, bo „zwierzęta w domu to dramat”.

– Ty masz kota, nie? – zapytał nagle, przypominając sobie naszą rozmowę sprzed tygodnia.

– Mam – przyznałam, ściszając głos.

– No to współczuję. To już lepiej mieć paprotkę. Przynajmniej nie śmierdzi – zaśmiał się i ugryzł kawałek ciastka, jakby właśnie opowiedział najlepszy żart sezonu.

Zaciskałam dłonie pod stolikiem. Czułam się jak na rozmowie kwalifikacyjnej, na której nikt nie zapytał mnie, kim jestem. Właściwie – nie czułam się tam potrzebna. Byłam tylko publicznością dla jego własnego monologu.

– Wiesz co – przerwałam w końcu – chyba muszę iść do toalety.

– Jasne, spoko – odparł, znów wpatrzony w telefon.

Wstałam. Minęłam bar, skręciłam w stronę wyjścia i bez jednego spojrzenia w tył wyszłam z kawiarni. Na dworze wciągnęłam głęboko powietrze. Czułam w sercu coś między ulgą a rozczarowaniem. Znowu.

Uciekłam stamtąd

Ruszyłam w stronę głównej ulicy, próbując złapać taksówkę. W końcu nadjechał samochód z charakterystycznym żółtym znaczkiem. Uniosłam rękę, ale ktoś zrobił to samo sekundę przede mną. Mężczyzna, mniej więcej w moim wieku, stał po drugiej stronie ulicy i machał w tym samym kierunku. Kierowca zatrzymał się między nami.

– Proszę, niech pani jedzie – powiedział mężczyzna, podchodząc bliżej. – Ja nie mam aż takiego pośpiechu.

– Nie, naprawdę, proszę. Ja tylko chciałam… właściwie to uciekłam z randki – wypaliłam, zanim zdążyłam się ugryźć w język.

Spojrzał na mnie z lekkim rozbawieniem.

– Serio? Bo ja właśnie miałem randkę, z której uciekła… moja randka. Przyszła z byłym. Myślałem, że to jakaś ukryta kamera.

Podzieliliśmy się

Zrobił kilka kroków w stronę drzwi i je otworzył.

– Może po prostu podzielimy się tą taksówką? Jeśli jedziemy w podobną stronę?

Skinęłam głową, zanim zdążyłam to dobrze przemyśleć. W środku było ciepło. Pachniało miętowymi gumami i świeżością, która była dokładnym przeciwieństwem atmosfery mojej wcześniejszej randki. Usiadłam obok niego i powiedziałam adres.

– Ja na Ochotę – rzucił do kierowcy. – Po drodze, może panią odwieźć pierwszą.

– Ola – przedstawiłam się, odwracając się do niego.

– Mateusz. Chociaż może dziś lepiej mówmy sobie „Ofiary aplikacji randkowych”.

Zaśmiałam się pierwszy raz tego wieczoru. Opowiedział mi, jak dziewczyna, z którą pisał od tygodni, przyszła na spotkanie z chłopakiem, którego „przypadkiem spotkała po drodze” i uznała, że usiądą wszyscy razem, „żeby było śmieszniej”.

– Było śmiesznie? – zapytałam, próbując nie parsknąć śmiechem.

– Powiedzmy, że bardziej absurdalnie niż śmiesznie. Wyszedłem, kiedy zaczęli wspominać wspólne wakacje w Bułgarii.

Był zabawny

Mój brzuch trząsł się od śmiechu, kiedy opowiadał kolejne detale. W rewanżu zdradziłam kilka fragmentów mojej randki z Michałem, włącznie z momentem, kiedy wyśmiał mojego kota i porównał mnie do starej panny z memów.

– Ludzie są niesamowici. Może powinniśmy napisać książkę – powiedział Mateusz. – Albo przynajmniej założyć grupę wsparcia.

– Grupa „Ocaleni z Tindera” – zaproponowałam.

Zamilkliśmy na chwilę, ale to nie było niezręczne milczenie. To była jedna z tych ciszy, które pojawiają się, gdy coś się układa samo, bez napinania i zbędnych słów. Gdy taksówka się zatrzymała, Mateusz odwrócił się do mnie.

– Mam pomysł. Jeśli już przetrwaliśmy ten wieczór razem, może damy mu szansę na rehabilitację? Kawa. Jutro. Ale w dzień i bez aplikacji.

– Bez aplikacji brzmi jak plan – odpowiedziałam.

Podałam mu numer. Taksówka odjechała, a ja jeszcze przez kilka sekund patrzyłam za nią.

Zauroczył mnie

Mateusz napisał następnego dnia przed południem. Prosto, bez gierek: „Kawa nadal aktualna?”.

Spotkaliśmy się w niewielkiej kawiarni z miękkimi fotelami i jazzem w tle. Żadne z nas nie wspomniało o wczorajszym wieczorze przez dobre dziesięć minut, jakbyśmy chcieli sprawdzić, czy bez niego rozmowa też popłynie. I popłynęła.

Mateusz opowiadał o swojej pracy w wydawnictwie i zamiłowaniu do filmów z lat 90. Śmiałam się, gdy wyznał, że najbardziej wzruszał się na „Babe – świnka z klasą”. Odpowiedziałam, że mnie do dziś rozwala finał „Zakochanego kundla”.

Było lekko. Bez nadęcia, bez potrzeby robienia wrażenia. Zaczęliśmy się spotykać regularnie – kawa, spacer, kino. Bez planów, bez presji. Po prostu dobrze nam było razem. I z każdym kolejnym dniem ta lekkość stawała się czymś więcej. Po raz pierwszy od dawna nie analizowałam wszystkiego. Po prostu byłam. I to wystarczało.

Ola, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama