Reklama

Jeszcze rok temu myślałam, że nie mam prawa narzekać. Że skoro mam zdrowe dzieci, dach nad głową i męża, który nie pije, nie bije i co miesiąc przynosi pensję – to powinnam dziękować losowi. Dziękowałam. A przynajmniej tak sobie wmawiałam, wstawiając kolejne pranie i podgrzewając zupę, którą – jak zwykle – zjadłam sama, bo Wiktor „nie był głodny”.

Każdy dzień wyglądał tak samo. Budzik o 6:00. Dzieci, śniadanie, przedszkole. Potem szybki prysznic i do laptopa, bo księgowość sama się nie zrobi. Między fakturą a telefonem do klienta – zmywarka, zakupy, gotowanie. A po południu znowu dzieci, kolacja, bajka, mycie, usypianie. Wiktor wracał z pracy i padał na kanapę jak martwy. Ale w ręku miał telefon. I wzrok wbity w ekran. Od lat tak samo.

– Kochanie, co na obiad? – pytał czasem. Albo: – Gdzie są moje dresy?

A ja się zastanawiałam, gdzie w tym wszystkim jestem ja.

– Czy naprawdę muszę udawać, że wszystko gra, tylko dlatego, że nie podnosi głosu i przynosi pensję? Czy to już wszystko, na co mogę liczyć?

Tak powiedziałam ostatnio do mojej przyjaciółki przez telefon. Milczała. A potem rzuciła tylko:

– A może czas przestać robić za bohaterkę domu?

Wieczorem Wiktor wrócił jak zwykle. I jak zwykle usiadł na kanapie. A ja patrzyłam na niego z kubkiem w dłoni jak na kogoś obcego.

Teściowa mi coś poradziła

– I co on robił, jak to wszystko mówiłaś? – teściowa zmrużyła oczy i wzięła łyk kawy. – Patrzył w ścianę jak krowa na pociąg?

Siedziałam przy jej kuchennym stole i po raz pierwszy od miesięcy mówiłam wszystko. O tym, że czasem czuję się jak gosposia z nadgodzinami. Że nie mam kiedy się wysikać bez przerywania bajki dzieciom. Że mąż ma wiecznie „niską energię”, ale do meczu w telewizji jakoś siły mu wracają.

Nic nie robił – odpowiedziałam. – Mruknął, że „każdy jest zmęczony” i poszedł ładować zmywarkę, jakby to załatwiało sprawę.

Teściowa westchnęła ciężko i odłożyła filiżankę.

– Wiesz co? Zamieńcie się miejscami. Na tydzień. Tylko na tydzień. Ty idź do biura, on niech zostanie z dziećmi i pracą zdalną. Zobaczymy, kto pierwszy pęknie.

Zaśmiałam się. Myślałam, że żartuje. Ale ona patrzyła na mnie poważnie. Zbyt poważnie.

Wróciłam do domu jeszcze z tą samą frustracją, tylko z tym jej zdaniem w głowie. Otworzyłam drzwi, dzieci darły się z pokoju, Wiktor leżał z pilotem.

A jakbyśmy się zamienili na tydzień? Ty zostałbyś w domu, ja poszłabym do biura?

– Co? – rzucił, nie odrywając wzroku od ekranu.

Tak mówiła twoja matka. Że może w końcu byś zrozumiał, co do ciebie mówię.

Na chwilę się zatrzymał. Patrzył na mnie z półuśmiechem.

– Serio? Chcesz, żebym ci pokazał, że dramatyzujesz?

– A umiałbyś?

– Proszę cię... Dam radę. Co to za filozofia?

Wtedy poczułam coś dziwnego. Mieszankę satysfakcji i strachu. Z jednej strony miałam nadzieję, że mu utarłam nosa. A z drugiej... że może naprawdę sobie poradzi. Że może to ze mną jest coś nie tak.

Zaczęła się faza testów

Nadszedł pierwszy dzień zamiany. Wiktor wstał niewyspany, bo mała obudziła się o szóstej trzydzieści. Ja piłam kawę w kuchni i patrzyłam, jak nieporadnie zakłada jej rajstopy na lewą stronę.

One mają piętki, Wiktor. Zobacz – podpowiedziałam.

– Serio? – mruknął i spojrzał na mnie jak na tłumacza z obcego języka.

Potem był sprint do przedszkola. Zapomniał butów na zmianę i kanapek. Wrócił pół godziny później, spocony i czerwony.

Dobra, daj listę. Co dalej?

Dałam mu. Lista była jego pomysłem. Zrobił ją sam. Pisał z takim samozadowoleniem w oczach, jakby planował start rakiety. Zakupy, obiad, pranie, ogarnięcie zabawek, telefon do pediatry, zebranie on-line z nauczycielką starszej. Na papierze wyglądało jak banał.

O szesnastej siedział z pustym wzrokiem wpatrzony w dzieci, które rzucały się poduszkami. Makaron kipiał, a młodsza płakała, bo chciała bajkę.

– Zrób im ryż. Albo naleśniki – rzuciłam.

Nie mam już pomysłów – odpowiedział. Głos miał matowy. Jakby go tu nie było.

Wieczorem próbowałam rozładować napięcie.

– No i jak pierwszy dzień?

– Spoko – mruknął. – Tylko muszę przestawić rytm. I jakoś to ogarnąć logistycznie.

Przyszedł trzeci dzień. Zaczęły się ciche przekleństwa pod nosem. Szukał skarpet, gubił ręcznik, nie zdążył na zebranie. Dzieci wyczuły jego słabość – zaczęły kombinować.

Piątego dnia nie powiedział ani słowa od rana. Wszedł do kuchni, nalał sobie kawy i zasiadł przy stole jak duch. Gapił się w ścianę.

– Wiktor...?

Nie odpowiedział. Tylko odsunął kubek. Jakby nie miał już siły go podnieść.

To obróciło się przeciwko mnie

W sobotę rano zrobiłam mu śniadanie. Jajecznica z trzech jajek, jak lubi. Położyłam talerz przed nim. Nic nie powiedział. Jadł powoli, jakby każde kęs wymagał od niego namysłu.

– Wiktor... tydzień się kończy – powiedziałam cicho, jakby z litością. – Chcesz, żebyśmy wrócili do normy?

Włożył widelec do buzi. Żuł. Długo.

– Jeszcze nie – odparł i sięgnął po herbatę.

– Jak to „jeszcze nie”?

Jeszcze nie wracam.

Poczułam, że coś się zmieniło. Nie tylko w nim. We mnie też. Zrobiło mi się nieswojo, jakbym rozmawiała z kimś, kogo nie znam. Chodził po domu powoli, bez energii. Dzieci zaczęły go omijać. Starsza zapytała mnie szeptem:

– Mamo, czemu tata nic nie mówi?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wiktor robił wszystko. Zakupy, obiad, pranie, nawet paznokcie córce pomalował. Ale był... pusty. Jakby coś z niego wyciekło. Patrzył w okno, wieczorami siedział na kanapie z pilotem w dłoni, ale nie przełączał kanałów. Po prostu go trzymał.

– Myślałam, że to miało być tylko na tydzień – powiedziałam wieczorem.

– Tak miało być – odpowiedział.

– Co się stało?

Spojrzał na mnie powoli, ciężko.

Zobaczyłem, co się stało. Co się dzieje. Od lat.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czułam, że nie mówi tylko o obowiązkach. Czułam, że coś się zmieniło. W nim. I nie wiedziałam, czy da się to jeszcze posklejać.

Zmienił się w kogoś obcego

Pojechałam do teściowej. Sama. Bez dzieci, bez zapowiedzi. Siedziała na balkonie z gazetą i kawą, jakby wiedziała, że przyjadę.

On się… psuje – powiedziałam, zanim zdążyła mnie zapytać, co się dzieje. – Siedzi i milczy. Robi wszystko, ale jakby go nie było. Nie śpi. Nie je. Nie mówi do dzieci. Nie mówi do mnie.

Teściowa spuściła wzrok. Wreszcie powiedziała:

– Może... może musiał się obudzić. Może za późno. Ale musiał.

– On się nie obudził. On... jakby zgasł.

Milczała dłuższą chwilę, potem dodała tylko:

– Każdy ma jakiś punkt graniczny. Może zobaczył samego siebie. I nie spodobało mu się to, co zobaczył.

Wróciłam do domu. Z kuchni dochodził szelest torebki herbaty. Weszłam. Wiktor stał przy zlewie. Obierki po marchewce rozsypane na blacie. Woda leciała do czajnika, ale już dawno się przelała.

– Wiktor...?

Odwrócił się. Zmęczone oczy. Spierzchnięte wargi. Ale spojrzał mi wreszcie prosto w twarz.

– Nie widziałem tego wcześniej. Że ja też ciebie zostawiłem. Nie zdradziłem. Nie krzyczałem. Ale po prostu... byłem obok. Jak mebel. Jak cień.

Zacisnęłam palce na kuchennym blacie.

– Przepraszam... – dodał. – Ale nie wiem, jak to odkręcić. Jak wrócić do tego, co było. Bo to, co było, nie działało.

Nie płakałam. Chciałam. Ale tylko przytaknęłam głową.

– Ja też nie wiem – szepnęłam. – Ale może... możemy spróbować?

Nie odpowiedział.

Nie było już o czym gadać

Od tamtej rozmowy minęły cztery dni. Cztery bardzo ciche dni. Wiktor nadal robił wszystko. Budził dzieci, szykował śniadanie, prasował im ubrania. Ale nie było w nim życia. Robił to jak ktoś, kto nie wie, czy ma jeszcze gdzie wracać. Jakby już nie był z nami, tylko dla nas. Obok, nie „w środku”.

Próbowałam go rozruszać. Zażartować, zagadać. Poszłam nawet dalej – zaproponowałam, żebyśmy obejrzeli film jak kiedyś. Nawet wybrałam ten, który zawsze go śmieszył.

– Może „Dzień świra”? – rzuciłam z nadzieją.

– Obejrzyj sobie – powiedział. – Ja pójdę do garażu.

– Wiktor... ja już wolałam tamtego ciebie. Tego leniwego, rozlazłego, z telefonem w ręku. Ale przynajmniej byłeś obecny. Jakkolwiek.

Spojrzał na mnie długo. Za długo. Potem usiadł i powiedział cicho:

Nie da się odwidzieć tego, co się zobaczyło.

– Ale można próbować być razem...?

Nie odpowiedział od razu. Wstał. Poprawił rękaw bluzy. I wtedy dopiero odparł:

To nie ty mnie zmieniłaś. To ja się zobaczyłem takim, jakim byłem. I nie mogę już patrzeć w lustro. Może... nie pasujemy już do siebie?

Zostałam sama w salonie. Pilot spadł z kanapy. Na ekranie zatrzymała się scena – aktor z grymasem na twarzy, zatrzymany w pół słowa. Jakby i on nie wiedział, co dalej. Ja też nie wiedziałam.

Straciłam go na dobre

Nie wiem, czy to się jeszcze naprawi. Może już się nie da. Czasem patrzę na niego, jak miesza zupę albo suszy włosy dzieciom – i myślę, że to powinien być moment, w którym czuję wdzięczność. Ale nie czuję. Czuję... pustkę.

Wiktor jest obok fizycznie. Ale jego obecność nie niesie ciepła. Jest jak dźwięk telewizora w tle – niby coś gra, ale nie wiadomo po co. Czasem się łapię na tym, że wolę, kiedy wychodzi. Przynajmniej wtedy nie muszę patrzeć na tego obcego człowieka, który kiedyś był moim mężem.

Może to jest najgorsze w tym wszystkim: że to nie kłótnia nas rozdzieliła. Nie zdrada. Nie krzyk. Tylko prawda. Gorzka, naga, zbyt późno odkryta. On już nie jest tym samym człowiekiem. A ja nie wiem, czy chcę się zakochać w kimś nowym – nawet jeśli ma to być ten sam facet, z którym dzieliłam życie przez ostatnie dziesięć lat.

Czasem siadam wieczorem sama i myślę: może to był potrzebny tydzień. Może coś uratował. A potem patrzę na niego, jak siedzi z kubkiem herbaty, z twarzą bez wyrazu. I wiem, że ten tydzień nie uratował niczego. On tylko odsłonił to, co i tak już dawno się rozpadło. Nie wiem, czy wciąż go kocham. Ale najbardziej boli mnie to, że teraz on nie kocha siebie. Może czas na papiero rozwodowe – na co innego czekać?

Agata, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama