Reklama

Wesele bliskiej koleżanki. Następnie rodzonej siostry. Prawdziwy młyn z poszukiwaniem kreacji, kwiatów, tortu... Tradycyjny rosołek czy może zupa krem z białych warzyw? Drobiowe mięso czy wieprzowe polędwiczki? Wodzirej czy kapela? Ozdoby, kartki z zaproszeniami, cioteczka Irenka, która ostatni raz widziała mnie jako niemowlaka, ale koniecznie musi przybyć, wódka, piętnaście zakąsek, babula i jej uczulenie na orzechy, niewygodne obuwie, ech...

Reklama

Nie chciałam wiele

Chyba każdy marzy o tego typu rozterkach, prawda? Cóż, najwyraźniej nie ja. Wiem, że to może zabrzmieć trochę osobliwie, ale jedyne, czego tak naprawdę chciałam, to spędzić ten wyjątkowy dzień z tymi, którzy znaczą dla mnie najwięcej – rodziną i zaufanymi przyjaciółmi. Zamiast zamartwiać się detalami, po prostu czerpać radość z każdej chwili. W towarzystwie osób, na których mogę polegać, które będą mnie wspierać nie tylko podczas uroczystości, ale i przez całe małżeństwo, choćby tylko w myślach.

Smaczne jedzenie? Jasne, że tak, ale nie planowałam zarywać nocy, martwiąc się, czy surówki będą wystarczająco urozmaicone, a koreczki odpowiednio wyszukane. Suknia? Mam dość drobną figurę, więc nie miałam ochoty tonąć w bezmiarze śnieżnobiałego tiulu i przypominać bezy z łebkiem na czubku.

Sukienka mogłaby być prosta, ale elegancka. Żeby każdy wiedział, że to ja jestem główną bohaterką tego dnia. Kluczowe, żebym w oczach mojego faceta dostrzegła, że patrzy na mnie z miłością. Poczułam zdumienie i radość, gdy Marek mi się oświadczył. Stało się to podczas naszego urlopu w górach, gdy siedzieliśmy wieczorem przed płonącym kominkiem, zmęczeni po całym dniu wędrówki.

Zamiast robić z tego wielką ceremonię, klękać czy filmować, po prostu sięgnął do kieszeni i wyjął małe pudełko z pierścionkiem zaręczynowym.

– Jak myślisz, uda nam się iść przez życie ramię w ramię aż do samego końca? – zapytał trochę górnolotnie, a na jego policzkach pojawił się rumieniec.

– Oczywiście, że tak! – przytaknęłam.

Nie miałam żadnych wątpliwości. W końcu kochałam go całym sercem, od stóp do głów.

Narzeczony mnie zaskoczył

Kochany Marek sprawił mi radość już po raz kolejny.

– Renatko, zdaję sobie sprawę, że większość kobiet pragnie bajkowego wesela rodem z marzeń... jednak ja, jako nieco wycofany adept historii, optowałbym raczej za kameralną ceremonią. Za czymś, co nie wymaga wielomiesięcznych przygotowań i spłacania kredytu przez pół życia.

Rzuciłam mu się w ramiona, szepcząc czule:

– To dokładnie taki ślub, o jakim zawsze marzyłam, uwielbiam cię.

Zdecydowaliśmy się nie czekać do momentu ukończenia nauki i znalezienia satysfakcjonującego zajęcia, które pozwoli nam zgromadzić oszczędności. Nic z tych rzeczy! Pragnęliśmy rozpocząć budowanie naszej przyszłości od zaraz. Ceremonia zaślubin stanowiła jedynie symboliczny początek, swego rodzaju furtkę do kolejnego rozdziału, a nie jego clou.

Kiedy oznajmiłam moim bliskim tę nowinę, nie mogli powstrzymać łez szczęścia. Od samego początku bardzo polubili Marka, a z czasem obdarzyli go taką samą miłością jak ja. Mama dostrzegała w nim troskliwego i uczciwego faceta, któremu bez wahania mogłaby powierzyć to, co ma najcenniejsze. Tata z kolei znalazł w nim kompana, z którym chętnie chodził na ryby, bo mnie to nigdy nie kręciło. Moja siostra aż pisnęła z radości, gdy spytałam, czy zostanie moją druhną.

Matka Marka również okazała entuzjazm. Darzyła mnie sympatią i od dłuższego czasu mówiła do mnie „córeczko", bo sama nie doczekała się córki. W wieku dwóch lat Marek stracił tatę, który zmarł na nieoperacyjnego raka trzustki. Grażyna została wdową.

– Wiem, co mówię. Prawdziwa, ogromna miłość zostaje w naszych sercach aż do śmierci – zwykła mawiać, gdy opowiadała o swoim nieżyjącym mężu.

Powiedziała nam, że jest z nas dumna i przyznała się, że przez długi czas oszczędzała pieniądze z renty, którą dostawała po śmierci taty Marka. Chciała mu je podarować jako wyjątkowy upominek od mamy i taty. Coś na dobry start w dorosłe życie.

Teściowa była uparta

Studiowaliśmy i choć dorabialiśmy na boku to się nam nie przelewało. Marek studiował historię, więc nie spodziewał się, że po studiach będzie miliarderem. Ja z kolei zamierzałam zostać tłumaczem angielskiego, ale na starcie kariery także nie oczekiwałam, że będę zarabiać furę szmalu.

Gdy Grażynka powiedziała nam, ile udało jej się zaoszczędzić, totalnie nas zatkało. Już sobie wyobrażaliśmy, że będziemy mieć niezłą kasę na własne mieszkanie, jakąś ekstra podróż poślubną czy może nawet trochę pieniędzy, żeby przyspieszyć moje kursy angielskiego…

– To ma być prezent na początek waszego nowego życia. Dokładnie na dzień, kiedy weźmiecie ślub.

Kilkadziesiąt tysięcy na parę godzin imprezy? – chciałam się upewnić.

– Mamo, weź pod uwagę, że to sporo pieniędzy. Nie uzbieramy tego od ręki, a przyda się nam na początku. Lepiej nie wydawać wszystkiego na jedną imprezę, po której niewiele zostanie – przekonywał Marek, który podzielał moje zdanie.

– Impreza się skończy, ale pamięć o niej przetrwa – nie ustępowała matka.

Próbowaliśmy ją przekonać na wszelkie możliwe sposoby – spokojnie wyjaśniając, a w końcu nawet błagając, żeby nie marnowała tych funduszy w ten sposób, ale ona pozostawała nieugięta.

– Marnowała…? – załkała. – Tak długo oszczędzałam, tyle rzeczy sobie odmawiałam, tylko po to, aby ślub mojego jedynego synka był najcudowniejszym momentem w życiu, a wy… wy, niewdzięcznicy… odrzucacie… odrzucacie mój podarunek.

Nie chodziło o to, że nie docenialiśmy jej gestu, po prostu wolelibyśmy przeznaczyć te środki na coś, czego obydwoje rzeczywiście byśmy potrzebowali. Kiedy jednak Marek spojrzał na mnie tymi swoimi oczami biednego psa, skapitulowałam.

Wybraliśmy miejsce

Nasz wybór padł jednogłośnie na elegancką rezydencję z epoki. Kolejnym krokiem było rozesłanie zaproszeń do wszystkich gości, mimo iż gro z nich stanowiły kompletnie nieznane mi twarze, a i mój przyszły małżonek nie miał z nimi zbyt wiele wspólnego.

Bukiety miały się składać tylko z róż i lilii, choć od ich zapachu rozbolała mnie głowa. Tort musiał mieć przynajmniej dwa piętra. Suknia ślubna przypominała bezę z niekończącymi się falbanami i trenem, w której prawie mnie nie było widać.

Niestety, gdy próbowałam oponować, przyszła teściowa reagowała płaczem, który przeradzał się w histerię. Twierdziła, że odbieramy jej przyjemność z organizowania naszego ślubu i wesela. Marek za każdym razem prosił, żebyśmy jej ustąpili, więc w końcu odpuszczałam. Coraz częściej dochodziło między nami do sprzeczek. Praktycznie o wszystko.

Irytowało mnie nieustanne brzęczenie komórki. Odnosiłam wrażenie, że jego mama wydzwania bez przerwy, czy to świt, czy późny wieczór, ciągle mając kolejny „genialny" pomysł.

– Słoneczka, koleżanka z naprzeciwka leciała balonem, wy też po prostu musicie to zrobić, zdjęcia wychodzą obłędnie! Fotobudka to już nic nadzwyczajnego, podobnie jak występ barmana na przyjęciu weselnym. A może by tak powóz konny zamiast auta? Jest w tym tyle romantyzmu! No i oczywiście pokaz fajerwerków to absolutny obowiązek…

To się wymknęło spod kontroli

Moi rodzice patrzyli na nas z rosnącym niepokojem. Matka zastanawiała się, co stało się z moim entuzjazmem i zadowoleniem, które powinny towarzyszyć nam w okresie narzeczeństwa. W pewnym momencie nie wytrzymałam. Przełomem okazała się sytuacja, kiedy przyszła teściowa skontaktowała się telefonicznie, aby przekazać informację o zarezerwowaniu pary pawi, mających spacerować po trawniku przed wynajętym na uroczystość weselną dworkiem.

Marek po raz kolejny zerknął na mnie z miną pełną konsternacji, a jego oczy wyrażały niemą prośbę o wybawienie z tego położenia…

Dotarło do mnie, że taki stan rzeczy utrzyma się już na wieczność. Nie ma ucieczki od kolejnych konceptów, które kiełkują w głowie mojej teściowej. Teraz jest to „ślub i wesele". Lada moment ruszy przedsięwzięcie pt. „wspólne gniazdko Marka i Reni", a tuż po nim wkroczy projekt „wnuczek".

Nie będziemy mieli nic do powiedzenia, nasze pragnienia i wizje nie będą się liczyć. Zamiast tego czeka nas błagalny wzrok Marka i sceny, że działamy na przekór biednej, osamotnionej wdowie, która całe swe życie poświęciła, by wychować syna, a teraz spotyka ją z naszej strony odrzucenie.

Zebrałam się w sobie i zdecydowałam się na szczerą rozmowę z moim wybrankiem. Wyjawiłam mu to, co sprawia mi przykrość, co mi nie odpowiada i jakie mam oczekiwania względem niego jako mojego przyszłego małżonka, z którym rzekomo mam kroczyć ścieżką życia. Dokładnie tak, jak obiecywał, kiedy się oświadczał. I co od niego usłyszałam?

Stwierdził, że na tej drodze jest wystarczająco dużo przestrzeni dla jeszcze jednej osoby, więc dlaczego by nie podążać nią razem z jego matką, którą on bardzo kocha, a ona jego, która samotnie go wychowywała i przez to łączy ich taka mocna, niezwykła relacja. Mocna, niezwykła relacja…

Byłam jak kret w tunelu

W jednej chwili, niczym rażona błyskawicą, dostrzegłam te wszystkie niuanse, które już dawno temu powinny zapalić mi czerwoną lampkę. Nieustanne dzwonienie, radzenie się w każdej, nawet totalnie błahej kwestii. A także ten wzrok pełen desperacji, ilekroć ośmieliłam się mieć odmienne zdanie niż jego mama. No i ta euforia, gdy oznajmiał „jasne mamuś, jesteśmy jednomyślni, no pewnie, wielkie dzięki".

Szczegóły tamtego momentu są jak za mgłą. Jedyne, co utkwiło mi w pamięci, to jego błagalne spojrzenie zbitego psa, gdy zsuwałam pierścionek z palca, odkładając go na stół. Jak w transie pojechałam do domu rodzinnego, gdzie spędziłam dwa dni, zanosząc się płaczem.

Ignorowałam połączenia zarówno od Marka, jak i jego mamy, choć jestem pewna, że moja mama cierpliwie wyjaśniała jej powody mojej decyzji. Poinformowałam moich krewnych o odwołaniu ślubu. Nie zajmowałam się jednak niczym więcej – ani salą weselną, ani obsługą baru, ani dekoracjami. Nie moja broszka, nie moje zmartwienie.

Daj sobie czas, kochanie – pocieszała mnie mama. – W przyszłości odnajdziesz prawdziwe szczęście u boku osoby, która naprawdę będzie na ciebie zasługiwać.

– Jak mogliśmy tak źle go ocenić? Cholerny maminsynek – mamrotał pod nosem tata.

Jedynie siostra po dziś dzień z przekąsem wspomina, że nie miała okazji towarzyszyć mi w roli druhny. I chyba już nie będzie miała takiej szansy. Od tamtej pory nie udało mi się poznać nikogo "bardziej odpowiedniego", kogoś wartościowszego niż Marek, komu bez cienia wątpliwości powiedziałabym "tak".

Tłumaczenia stały się moim głównym zajęciem, a następnie wyruszyłam do Holandii, gdzie poszukiwali osób do przekładania dokumentów sądowych. Od czasu do czasu powracam w rodzinne strony, by spotkać się z bliskimi i znajomymi. Zdarza mi się natknąć na Marka. On również pozostaje singlem. Mam świadomość, że wciąż dzieli mieszkanie z mamą.

Jego widok wywołuje u mnie ucisk w klatce piersiowej. Chociaż minęło już przeszło dwadzieścia lat, wciąż darzę go uczuciem. Być może Grażyna wiedziała, co mówi, twierdząc, że tę jedyną, najprawdziwszą miłość człowiek przechowuje w swoim sercu aż do ostatniego tchnienia.

Renata, 26 lat

Reklama

Czytaj także:
„Gdy kupiłam sukienkę na Sylwestra w lumpeksie, mąż załamał ręce. Zmienił zdanie, gdy stanęła do mnie kolejka adoratorów”
„Koledzy z pracy uważali, że jestem zimna i niedostępna. Postanowiłam rozgrzać ich wyobraźnię jak piec kaflowy zimą”
„Zostawiłam swoją wielką miłość dla faceta z grubym portfelem. Życie szybko mnie pokarało za to igranie z uczuciami”

Reklama
Reklama
Reklama