„Przyszła synowa nie chce brać ślubu przed ołtarzem, woli w jakichś krzakach. Wstyd mi o tym powiedzieć rodzinie”
„W końcu pękłam. Powiedziałam wszystko. Że ma być plener. Bez urzędnika. Że jakieś drzewo. I że Witek ma coś mówić. Po drugiej stronie zapadła cisza. A potem... – Żartujesz?! To co to w ogóle jest? Przysięga przy ognisku? A może jeszcze boso i w wiankach?! Matko jedyna, a co mama na to powie?”.

Kiedy usłyszałam od syna, że jego narzeczona nie chce tradycyjnego ślubu, zaniemówiłam. Zawsze wyobrażałam sobie, że Piotrek stanie przed ołtarzem w granatowym garniturze, a jego wybranka w białej sukni. Tymczasem Marta, jego ukochana, wpadła na pomysł ceremonii w... krzakach. Dosłownie. Plener, bez księdza, bez świadków, bez całej tej „szopki”, jak to określiła. Czuję, że powinnam się cieszyć ich szczęściem, ale myśl o rodzinie, która zadrwi z „roślinnego ślubu”, nie daje mi spokoju. Co ja mam powiedzieć?
Wieści, które zaparły mi dech
Wszystko zaczęło się pewnego niedzielnego popołudnia. Siedzieliśmy w kuchni – ja, Piotrek i jego narzeczona Marta – jedliśmy sernik, który specjalnie upiekłam na ich wizytę. Miałam cichą nadzieję, że wreszcie padnie data ślubu, że zapytają, czy chciałabym z nimi pojechać oglądać salę weselną. Tymczasem Marta odłożyła widelec, uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:
– Wiesz, mamo, bo my z Piotrkiem nie chcemy ślubu w kościele.
Spojrzałam na nich zdumiona.
– Nie chcecie? A cywilny?
– Też nie. Chcemy zrobić coś swojego. Wiesz… coś bardziej duchowego, bliżej natury. Może w lesie albo nad rzeką. Może jakieś stare drzewo… – ciągnęła Marta z błyskiem w oku.
Zrobiło mi się duszno. Z trudem zachowałam kamienną twarz, choć w środku aż mnie zagotowało. Spojrzałam na Piotrka, szukając w jego oczach potwierdzenia, że to tylko jakiś żart. Ale on przytaknął z pełną powagą.
– Chcemy po prostu przysiąc sobie miłość po swojemu. Bez urzędników, bez księdza, bez tych całych formalności. To nasz wybór.
Nie odpowiedziałam od razu. Przełknęłam ślinę, podniosłam się od stołu i zaczęłam nerwowo wycierać blaty. Czułam, jak pieką mnie policzki.
– A co ja mam powiedzieć rodzinie? Że ślub będzie w… krzakach?
Piotrek skrzywił się.
– Mamo, to nie krzaki. To symboliczna ceremonia. Nie rozumiesz?
Nie rozumiałam. Ale najbardziej bolało mnie to, że chyba nie chciałam zrozumieć.
Marta i jej „wizja”
Następnego dnia Marta przyszła do mnie sama. Piotrek został w pracy, a ona przyniosła ze sobą bukiet polnych kwiatów i kubek kawy w papierowym kubeczku. Zawsze była taką… hipiską. Delikatna, ale z twardym kręgosłupem. Miała swój świat, a teraz – jak się okazało – chciała do tego świata wciągnąć także mojego syna.
– Chciałam ci wszystko wyjaśnić – zaczęła, siadając na balkonie i patrząc w niebo. – Dla mnie ślub to coś więcej niż podpis na papierze. Ja nie wierzę w instytucje. Ale wierzę w ludzi. W dusze. I w to, że prawdziwa przysięga powinna paść w miejscu, które coś znaczy, a nie pod dachem, bo tak wypada.
– Czyli ślub kościelny nic nie znaczy? – zapytałam chłodno, krzyżując ręce.
– Dla mnie nie. Ale dla ciebie pewnie tak. I ja to rozumiem. Naprawdę.
Patrzyłam na nią i walczyłam ze sobą. Przecież chciałam być tą dobrą teściową, otwartą, wspierającą. Ale to wszystko brzmiało jak kpina z naszych tradycji, z marzeń, jakie miałam dla mojego syna.
– A jak to sobie wyobrażacie? – westchnęłam w końcu.
Marta rozpromieniła się.
– Jest takie miejsce na skraju lasu. Rosną tam stare dęby, jeden z nich ma podobno ponad sto lat. Chcemy tam rozstawić łuki z brzozy, ozdobić to lampionami. I tylko my, Piotrek, ja i ktoś, kto powie kilka słów. Może twój brat Witek? On zawsze mówił pięknie.
Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Witek? Przed dębem?
Rodzinna narada w cieniu wstydu
Wieczorem nie mogłam zasnąć. Wpatrywałam się w sufit, a w głowie układałam scenariusze, jak powiedzieć rodzinie, że ślubu nie będzie ani w kościele, ani nawet w urzędzie. „W krzakach”, jak w końcu ochrzciłam ten pomysł, choć wiedziałam, że Marta by mnie za to zabiła wzrokiem. Następnego dnia zadzwoniła siostra – Ela, starsza ode mnie o dwa lata, z natury ciekawska i z językiem ostrym jak brzytwa.
– No i co, ślub zaplanowany? W jakim kościele? Która sala? – zasypała mnie pytaniami.
– Eee… jeszcze nie wiedzą. Zastanawiają się nad formą – zaczęłam kluczyć.
– Jak to? Co to znaczy? – Ela nie odpuszczała.
W końcu pękłam. Powiedziałam wszystko. Że ma być plener. Bez urzędnika. Że jakieś drzewo. I że Witek ma coś mówić. Po drugiej stronie zapadła cisza. A potem...
– Żartujesz?! To co to w ogóle jest? Przysięga przy ognisku? A może jeszcze boso i w wiankach?! Matko jedyna, a co mama na to powie?
– Nie wie jeszcze – odpowiedziałam cicho.
– I dobrze. Bo serce by jej nie wytrzymało.
Te słowa mnie uderzyły. Nagle poczułam się, jakby to wszystko było moją winą. Że nie wychowałam Piotrka „jak trzeba”. Że puściłam za bardzo lejce. Wieczorem zadzwoniłam do Witka. Musiałam z kimś normalnym porozmawiać.
– A ja to bym chętnie coś powiedział. Ale może to i dobrze – rzekł spokojnie. – Jak mają taką potrzebę, niech się kochają po swojemu.
I pierwszy raz od kilku dni pomyślałam: może w tym całym szaleństwie jest jakaś logika?
Wizyta w „magicznym” miejscu
Nie dawało mi to spokoju. Marta była uparta, Piotrek uległy, Ela zbulwersowana, a ja – rozdarta. Postanowiłam pojechać z nimi zobaczyć to „magiczne miejsce”, o którym Marta tyle opowiadała. Może gdy zobaczę, zrozumiem? Albo przynajmniej znajdę argumenty, by ich odwieść od tego pomysłu.
– Naprawdę chcesz tam jechać? – zapytał Piotrek z niedowierzaniem.
– Chcę. Muszę to zobaczyć na własne oczy – odparłam, wkładając kalosze.
Dotarliśmy do miejsca, które trudno nazwać inaczej niż „środek niczego”. Samochód zostawiliśmy na poboczu leśnej drogi, a potem jeszcze kilkaset metrów pieszo – przez ścieżki, chaszcze, gałęzie. W końcu wyszliśmy na niewielką polanę, gdzie wśród starych drzew rosły trzy dęby. Jeden z nich rzeczywiście był imponujący – szeroki pień, rozłożysta korona, poważna postawa. Wyglądał jak strażnik czasu.
Marta stanęła na środku i rozłożyła ręce.
– Tu. Tu właśnie chcemy złożyć sobie przysięgę. Widzisz, jak cicho, jak spokojnie? Tutaj słowa mają wagę.
Spojrzałam w górę, na liście poruszane wiatrem. Rzeczywiście było tu coś niezwykłego. Cisza inna niż w mieście. Ptaki. Trawa, która nie była przydeptana. Ale... ślub?
– A co jak będzie padać? Albo komary pożrą gości? – rzuciłam sarkastycznie, ale bez złości.
Marta uśmiechnęła się delikatnie.
– Jak będzie padać, to znaczy, że niebo błogosławi. A komary… no cóż, będą mieć ucztę.
Nie odpowiedziałam. Stałam tylko, wpatrzona w drzewo. I chyba po raz pierwszy nie czułam złości.
Między wstydem a miłością
Następnego dnia po wizycie na polanie nie rozmawiałam z nikim. W domu chodziłam jak duch – krzątałam się po kuchni, robiłam herbatę, której nikt nie pił, składałam pranie, które i tak miało jeszcze poleżeć. W głowie toczyła się wojna: jedna część mnie chciała zaakceptować wybór syna, a druga – ta dumniejsza, zakorzeniona w tradycji – czuła się upokorzona. Wieczorem usiadłam na kanapie. Piotrek wszedł do pokoju niepewnie, jakby wiedział, że coś się we mnie przełamało.
– Mamo… – zaczął cicho. – Jeśli naprawdę ci to przeszkadza, możemy przemyśleć ten ślub. Dla mnie to nie musi być dąb ani łąka. Może być nawet sala i pan z urzędu. Bylebyś była szczęśliwa.
Spojrzałam na niego – dorosłego już mężczyznę, który wciąż czekał na moje błogosławieństwo, choć udawał, że tego nie potrzebuje.
– A Marta? Ona się zgodzi?
– Zrobi wszystko, by cię przekonać. Ale nie chce, żebyś była nieszczęśliwa przez nas.
Zacisnęłam dłonie na filiżance.
– Synu… to nie o mnie chodzi. Tylko o to, co ludzie powiedzą. Twoja babcia, ciotki, sąsiedzi. Wszyscy będą gadać.
– I co z tego? Ludzie gadają zawsze. Ważne, żebyś ty wiedziała, że my naprawdę się kochamy. I że ta ceremonia – jaka by nie była – to nie kaprys. To coś, co nas połączy na zawsze.
Wstałam powoli i przytuliłam go mocno. Długo. Czułam, jak moje serce pęka i składa się na nowo.
– To jak ma być pod tym dębem… to ja też tam będę.
Kiedy milczenie mówi więcej niż słowa
Dzień ceremonii nadszedł szybciej, niż się spodziewałam. Babci nic nie powiedzieliśmy – oficjalna wersja brzmiała, że ślub będzie „kameralny, w gronie najbliższych”. Nie chciałam, żeby się martwiła, ani żeby jej serce – już i tak osłabione – miało znosić kolejne emocje. Ciotki zostały zbywane półsłówkami. W końcu to nie one miały tam stać i przysięgać miłość. Rano Marta przyszła do mnie z bukietem białych margerytek i zapytała:
– Pomożesz mi się uczesać?
Nie odpowiedziałam. Wzięłam szczotkę i zaczęłam ją czesać w milczeniu. Miała miękkie, gęste włosy, które rozczesywały się niemal same. W tym momencie zrozumiałam, że to już. Że już nie jestem tylko mamą Piotrka, ale też... trochę jej. Przyszłej synowej, która miała serce po swojemu, ale miejsce dla mnie w tym sercu też znalazła. Na polanie było pięknie. Cicho. Dęby rzucały cień, a w powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi i ziół. Byli tylko oni, kilka najbliższych osób, i Witek – w lnianej koszuli, z głosem drżącym z emocji.
– Miłość to nie słowa zapisane w urzędowych księgach – mówił. – To codzienny wybór, by być razem. Przetrwać, zrozumieć, i wrócić, nawet jeśli się zabłądzi.
Kiedy Piotrek i Marta spojrzeli sobie w oczy i wymienili przysięgi, nie potrzebowałam już nic więcej. Ani organisty, ani marmurowego ołtarza. Stałam tam i płakałam cicho. Bo w tych krzakach, jak je wcześniej nazywałam, było więcej świętości, niż w niejednym kościele.
Irena, 58 lat
Czytaj także:
- „Sąsiadka przychodzi do mojego ogródka jak do warzywniaka. Nie pozwolę okrada się z plonów mojej ciężkiej pracy"
- „Przepis na żurek od babci Jadzi sprawił, że porzuciłam staropanieństwo. Miłość naprawdę działa przez żołądek do serca”
- „Poszłam do spowiedzi po oczyszczenie, a wyszłam z grzechem ciężkim. Za to, co zrobiłam, nie dostanę rozgrzeszenia”

