Reklama

Impreza na tydzień przed ślubem miała być tylko zabawą — lekką, szaloną nocą w gronie znajomych, którą wspomina się po latach z uśmiechem. Wychodziłam za człowieka, którego kochałam i któremu ufałam. Niestety, on akurat miał coś ważnego do załatwienia służbowo, więc poszłam sama. Byłam przekonana, że wszystko poukłada się jak należy. A jednak wydarzyło się coś, co nigdy nie miało prawa się wydarzyć. Nieznajomy przystojniak, kumpel którejś z moich koleżanek, był tylko odskocznią, błędem, którego nawet nie planowałam. Ale los bywa przewrotny. Miesiące później zrozumiałam, że noszę w sobie ślad tamtej nocy. Teraz żyję z tą tajemnicą, patrząc codziennie na mojego męża, który nie wie, że wychowuje nie swoje dziecko.

Nie planowałam tego

Impreza przed moim ślubem miała być zwyczajna. Ot spotkanie w gronie znajomych, w którym wyjątkowo nie mógł uczestniczyć mój narzeczony. Zaczęło się od wina i wspomnień przy świecach, ale potem, ku mojemu zaskoczeniu, zwaliło się znacznie więcej osób. Tańczyliśmy, śmialiśmy się, a ja poznałam parę nowych twarzy. Najbardziej jednak w pamięć zapadła mi ta jedna — znajomego jednej z moich koleżanek.

Nie wiem, w którym momencie przekroczyłam granicę. Może wtedy, gdy zostałam z nim sama w kuchni po występie? Był uprzejmy, pewny siebie, nie narzucał się, ale każde jego słowo wypełnione było dwuznacznością. Wypiłam kolejny kieliszek wina i wtedy zaproponował wspólne wyjście na balkon.

— Chciałem złapać trochę świeżego powietrza — powiedział, stając blisko mnie. — Ale wygląda na to, że ty dzisiaj płoniesz.

Poczułam, że rumienię się jak nastolatka. Śmiałam się, machałam ręką, że przesadza, ale było mi miło. Kiedy dotknął mojego ramienia, nie cofnęłam się. Kiedy pochylił się, by mnie pocałować, nie zaprotestowałam.

Nie planowałam tego ani przez moment. Nie tak miała wyglądać ta noc, ale w tamtej chwili, na tamtym balkonie, świat wokół zniknął. I choć później próbowałam wmówić sobie, że to tylko moment słabości, tak naprawdę to dopiero był początek.

Już niedługo

Obudziłam się wcześnie, z potwornym bólem głowy i jeszcze gorszym ciężarem na sercu. Przez moment nie wiedziałam, gdzie jestem, ale kiedy rozejrzałam się po pokoju, wszystko wróciło do mnie z brutalną jasnością. Leżałam na kanapie w mieszkaniu znajomej, owinięta kocem, a moje ubrania były niedbale rzucone na krzesło. Przez chwilę modliłam się, żeby to był tylko sen. Ale nie był.

Z kuchni dobiegały śmiechy dziewczyn — najwyraźniej nikt się niczego nie domyślił. Umyłam twarz lodowatą wodą i dołączyłam do nich, udając, że wszystko jest w porządku.

Po powrocie do domu czekał na mnie Arek, mój narzeczony. Wrócił wcześniej z delegacji. Przytulił mnie, zapytał, czy dobrze się bawiłam, a ja odpowiedziałam, że tak, że było śmiesznie i niewinnie. Wpatrywał się we mnie z miłością, a ja poczułam, że pęka mi serce.

— Już niedługo będziesz moją żoną — powiedział, gładząc mój policzek.

— Już niedługo — powtórzyłam cicho, nie patrząc mu w oczy.

Przez następne dni robiłam wszystko, żeby o tym zapomnieć. Odsuwałam od siebie wspomnienia, przykrywałam obowiązkami, planowaniem ślubu, dekoracjami, gośćmi. Udawałam, że jestem tą samą osobą. Ale nie byłam. Byłam kobietą, która zdradziła swojego narzeczonego na kilka dni przed ślubem. I nie potrafiłam cofnąć czasu.

Nic mu nie powiedziałam

Mijały tygodnie. Ślub był piękny — dokładnie taki, jak sobie wymarzyłam. Goście się wzruszali, moja mama płakała podczas przysięgi, a Arek patrzył na mnie jak na najcenniejszy skarb. Uśmiechałam się, ściskałam jego dłoń i powtarzałam słowa przysięgi, ale gdzieś w środku czułam, że nie zasługuję na to wszystko.

Starałam się żyć dalej. Byłam żoną, partnerką, planowaliśmy wspólne wakacje, rozmawialiśmy o dzieciach. On często powtarzał, że nie może się doczekać, aż zostanie ojcem. A ja... coraz częściej kładłam się spać z uciskiem w żołądku.

Ciało dało mi znać jako pierwsze. Spóźniający się okres, poranne mdłości, zmęczenie. Najpierw wmawiałam sobie, że to stres, potem zrobiłam test — dwa wyraźne paski. Ciąża. Wpadłam w panikę. Siedziałam w łazience z testem w dłoni i nie mogłam przestać się trząść. Próbowałam liczyć dni, tygodnie, analizować cykl. Ale prawda była zbyt oczywista — to nie mogło być jego dziecko.

Nic mu nie powiedziałam. Jeszcze nie. Ucieszył się, kiedy zobaczył mnie z ręką na brzuchu, spojrzał na mnie jak na cud. Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwy lęk. Nie przed tym, że prawda wyjdzie na jaw — bałam się, że może nigdy się nie dowie. I że całe życie będę patrzeć, jak kocha dziecko, które nie jest jego. A ono... będzie miało oczy mężczyzny, którego nawet nie znam.

Płakałam przez pół nocy

Przez pierwsze miesiące ciąży trzymałam się jakoś: kontrolowałam emocje, tłumaczyłam sobie, że czas zatarł wszystko, że nie mogę być pewna, kto jest ojcem. Ale im bliżej było do porodu, tym wszystko stawało się trudniejsze. Czasem budziłam się w nocy i wpatrywałam w sufit, licząc dni od tamtej nocy. Wszystko pasowało.

Synek urodził się zdrowy. Arek był przy porodzie, trzymał mnie za rękę, ocierał pot z czoła i powtarzał, że jestem niesamowita. Kiedy pierwszy raz wziął go na ręce, zadrżałam. Patrzył na niego z taką dumą… a ja wiedziałam, że patrzy na dziecko innego mężczyzny.

Na początku myślałam, że może niczego nie zauważy. Ale kiedy synek miał trzy miesiące, te same jasne oczy, które widziałam tamtej nocy na balkonie, patrzyły na mnie codziennie z dziecięcego łóżeczka. Zaczęłam się miotać. Z jednej strony kochałam to dziecko, bo było moje, z drugiej nie mogłam dłużej żyć w tym kłamstwie. Wiedziałam, że muszę mieć pewność. Zrobiłam test na ojcostwo, w tajemnicy, zbierając próbki włosów. Wynik przyszedł po kilku dniach. Nie było już wątpliwości.

Płakałam przez pół nocy — z rozpaczy i bezradności. Nie powiedziałam mu od razu. Próbowałam to jeszcze raz zepchnąć w głąb siebie, ale za każdym razem, gdy widziałam ich razem, mojego męża, tulącego dziecko, czułam, że to tylko kwestia czasu, aż ten domek z kart runie.

Wstał i wyszedł z domu

Pewnego wieczoru, gdy nasz synek miał już prawie rok, siedzieliśmy na kanapie, oglądając zdjęcia z jego pierwszych urodzin. Mój mąż wskazał jedno z nich — chłopiec siedział na moich kolanach i śmiał się szeroko.

— Ma twoje usta, ale oczy... — zawahał się. — Jakoś nie bardzo jest do mnie podobny, prawda?

Zamarłam, trzymając kubek herbaty. Uśmiechnęłam się nerwowo, ale nie odpowiedziałam. Tego wieczoru położyliśmy się spać w ciszy. Jego pytanie brzmiało niewinnie, ale we mnie wciąż rezonowało. Kilka dni później przyszłam do niego z wynikami testu. Nie owijałam w bawełnę, nie próbowałam się tłumaczyć. Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy stole. Podałam mu kopertę, a on przez chwilę patrzył na nią, jakby rozważał, czy w ogóle chce ją otworzyć.

— Co to jest? — zapytał cicho.

— Prawda — odpowiedziałam równie cicho.

Otworzył, przeczytał, odsunął krzesło. Nie krzyczał, w ogóle nic nie mówił. Po prostu wstał i wyszedł z domu.

Nie było go całą noc. Rano wrócił z podkrążonymi oczami. Podszedł do łóżeczka, wziął syna na ręce i pocałował go w czoło.

— To nie jego wina — powiedział. — On nic nie rozumie. Ale ja... Ja już nie wiem, kim jesteśmy.

Zamieszkaliśmy osobno, ale nie wzięliśmy rozwodu. Spotykaliśmy się co drugi weekend. On dla dziecka, nie dla mnie. Patrzyłam, jak mój mąż, choć zraniony, wciąż próbuje być ojcem. Dla chłopca, którego nigdy nie przestanie kochać. Mimo że nie jest jego.

Nie cofnę czasu

Minęły trzy lata. Nasz syn rośnie szybko — jest bystry, wesoły, uwielbia samochodziki i kakao z pianką. Czasem, gdy się śmieje, widzę w nim Arka. Nie z wyglądu, ale przez gesty, sposób, w jaki go naśladuje. To on nauczył go mówić „kocham cię”, to on nauczył go wiązać sznurówki.

Mój mąż… były mąż, bo w końcu podjął decyzję, której nie mógł odwlekać w nieskończoność. Rozstaliśmy się oficjalnie. Arek po prostu wiedział, że nie potrafi zbudować życia z osobą, która go okłamała. Przyznałam się, wiedząc, że mogę go stracić. Milczenie jednak zabiłoby mnie od środka.

Mimo rozwodu nigdy nie przestał być ojcem. Zabiera syna na wakacje, chodzi z nim na mecze, uczy go jeździć na rowerze. I nigdy, ani razu, nie powiedział złego słowa o mnie przy dziecku.
Kiedyś zapytałam go, dlaczego to robi, skoro nie musi. Spojrzał na mnie i powiedział:

— Bo on jest moim synem. Może nie z krwi, ale z wyboru.

Nie wiem, co się stało z tamtym mężczyzną. Nigdy więcej go nie spotkałam. Ale czasem, gdy patrzę na moje dziecko, myślę o tym, jak jeden impuls zmienił bieg całego życia. Nie cofnę czasu, ale mogę iść dalej jako matka. I jako kobieta, która wie, jak wysoka bywa cena błędu.

Sandra, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama