Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie to się zaczęło. Może wtedy, gdy mój jedyny syn po raz pierwszy przedstawił mi tę dziewczynę – z wyzywającym makijażem, z pazurami jak szpony i głosem, który brzmiał jak z reklamy proszku do prania. Uśmiechała się do mnie słodko, a ja od razu poczułam, że coś jest nie tak. Niby grzeczna, niby miła, ale za tą jej uprzejmością czaiła się wyrachowana kalkulacja. Od początku wiedziałam, że nie pasuje do naszej rodziny. I choć wiele razy próbowałam przymknąć oko, bo przecież szczęście mojego syna było najważniejsze – nie potrafiłam. Z każdą wizytą, z każdym telefonem, z każdą kolejną sytuacją upewniałam się tylko, że ona go omotała. I że mój syn, ten rozsądny, poukładany chłopak, zupełnie stracił głowę.

Gdy przyprowadził ją do domu

– Mamo, chcę ci kogoś przedstawić – powiedział, stojąc w progu z miną, jakby wygrał los na loterii.

Poprawiałam właśnie firanki, więc tylko zerknęłam przez ramię. A tam… ona. Dziewczyna o zbyt mocnym makijażu jak na środowe popołudnie, w butach na obcasie, których stukot już wywoływał we mnie irytację. Uśmiechała się sztucznie i trzymała się blisko mojego syna, jakby bała się, że ktoś jej go zabierze.

– Dzień dobry, jestem Weronika – wyciągnęła rękę i spojrzała mi prosto w oczy.

Za długo. Za pewnie. Jakbyśmy grały w jakąś grę, w której stawką był mój syn. Uścisnęłam jej dłoń, ale bez cienia entuzjazmu.

– Miło mi, proszę usiąść – rzuciłam chłodno, wskazując stół.

Usiedli. On patrzył na nią jak cielę na nowe wrota, a ona mówiła, mówiła, mówiła… O sobie, o studiach, o „projektach”, o „rozwoju osobistym”, nawet coś bąknęła o „poczuciu przestrzeni”. Nie wiem, co to miało znaczyć, ale brzmiało jak bełkot z Instagrama.

Zrobiłam herbatę. Nawet podałam ciasto. Ale w środku aż mnie skręcało. Z każdym jej słowem czułam, że między mną a synem właśnie wyrasta mur. On patrzył na nią z podziwem, jakby nagle zapomniał, kto mu pomagał przy maturze, kto kupował korepetycje z matmy i kto gotował ulubione pierogi. Wiedziałam, że to dopiero początek.

Zamknęła mu oczy na wszystko

Zaczęło się niewinnie. Małe zmiany, które tylko ja widziałam. Najpierw przestał odbierać moje telefony od razu. Potem nie wpadał już w soboty na rosół, tylko „może w niedzielę, jeśli Weronika nie zaplanuje czegoś innego”. Na jego półce z książkami pojawiły się jakieś dziwne tytuły: „Mindset sukcesu”, „Potęga podświadomości” i coś o oddechu, który rzekomo odmienia życie.

Synku, co to za bzdury? – zapytałam, trzymając jedną z tych książek jak coś zakaźnego.

– Mamo, Weronika mi poleciła. Zmieniam podejście do życia – uśmiechnął się, a ja poczułam zimno na karku.

Zmieniam podejście do życia. Co to niby miało znaczyć? To jego obecne życie było takie złe? Czy ja coś źle zrobiłam? Przez dwadzieścia sześć lat starałam się, jak mogłam, żeby miał wszystko. Zawsze mogłam sobie odmówić, byle jemu było dobrze. A teraz wystarczyła jedna dziewczyna z długimi rzęsami i dziwnym uśmiechem, żeby mu całkiem rozmiękczyć mózg.

Nie poznawałam go. Zaczął mówić jak ona. „Energia”, „granice”, „zdrowa komunikacja”. Nawet kiedy raz posprzeczaliśmy się, nie powiedział już „mamo, nie zgadzam się”, tylko: – Czuję, że naruszasz moje przestrzenie emocjonalne.

Myślałam, że się przesłyszałam. Przestrzenie emocjonalne?! Czy on teraz rozwiązuje konflikty słownikiem z podcastów? Gdyby jeszcze był szczęśliwy… Ale widziałam, jak jest spięty, jak próbuje być kimś, kim nie jest. Chciałam mu to powiedzieć. Wytłumaczyć, że ona mu robi z głowy kisiel. Ale wtedy… on spojrzał na mnie i powiedział:

– Mamo, Weronika mówi, że za bardzo się wtrącasz.

I tyle mnie widział.

Zmieniła nasze życie

Zaczęła bywać coraz częściej. Wpadała niby przypadkiem, niby tylko na chwilę. A to po drodze z jogi, a to bo czekała na Ubera. Zaczęła zostawiać u nas swoje rzeczy – sweter, kosmetyczkę, potem szczoteczkę do zębów. Któregoś dnia otworzyłam łazienkę i zobaczyłam jej bieliznę suszącą się na moim kaloryferze. Moim.

Zatkało mnie. Nie pytała, nie uprzedzała. Po prostu robiła sobie miejsce. Jakby znała tę grę lepiej niż ja – podchodów, cichych przejęć i wyparć. Zajmowała kolejne terytoria, a mój syn tylko się uśmiechał. Zadowolony. Ślepy.

– Mamo, Weronika nie miała gdzie tego powiesić – powiedział, jakby to było coś oczywistego.

– To niech powiesi u siebie – odparłam, siląc się na spokój. – Przecież ma swój dom.

Wzruszył ramionami, jakby nie rozumiał. Jakby to było zupełnie normalne, że obca dziewczyna robi sobie u mnie pralnię. Następnego dnia zaproponowała, że upiecze „ciasto z batatów”.

– Trochę zdrowiej, wie pani – powiedziała, jakby moje serniki były aktem agresji wobec społeczeństwa.

Upiekła. Suche, gorzkie jak pokrzywa, ale syn zajadał się i chwalił.

– Mamo, powinnaś spróbować, to zupełnie inny wymiar smaku.

Wtedy coś we mnie drgnęło. Nie chodziło już o ciasto. Ani o majtki na kaloryferze. Chodziło o to, że Weronika wchodziła do naszego życia, a ja powoli z niego znikałam. Byłam jak mebel, który jeszcze stoi, ale nikt już go nie zauważa. Niewygodny, niemodny, do wyniesienia.

Zabierała mi go po kawałku

Nie zrobiła tego jednym ciosem. O nie, Weronika była za sprytna na takie ruchy. Ona go rozbierała z uczuć do mnie jak cebulę – warstwa po warstwie. Najpierw przestał dzwonić z drogi do pracy, potem zniknęły wiadomości z pytaniem, jak się czuję. Niby drobiazgi, ale każda taka „warstwa” bolała. Mówili, że w święta może wpadną, ale tylko na chwilę, bo rodzina Weroniki też czeka. Rodzina Weroniki. Znali się pół roku, a już byli ważniejsi ode mnie? Przecież ja znam mojego syna od pierwszego krzyku!

A on… On nie widział nic złego. Myślał, że to naturalne. Że to dojrzewanie, samodzielność. Nie widział, jak Weronika odcina go ode mnie powoli, z uśmiechem na ustach. Kiedy powiedział, że na Wielkanoc nie przyjdą, bo Weronika chciała spędzić święta w bardziej duchowej atmosferze, wybuchłam.

– Duchowej? A niby u mnie co jest? Pogrzeb? – rzuciłam z goryczą.

Spojrzał na mnie chłodno. Już nie jak mój syn. Jak ktoś obcy.

– Mamo, nie każda tradycja musi być kontynuowana – powiedział, jakby mówił do uczennicy, która czegoś nie pojęła.

– A więzi rodzinne? – zapytałam. – One też są staromodne?

Wzruszył ramionami.

– Wszyscy się zmieniamy.

Nie, pomyślałam. Nie wszyscy. Ja wciąż jestem tą samą matką, która kocha go całym sercem. Ale jemu już chyba na tym nie zależy. A jej wystarczyło pół roku, żeby wyczyścić mnie z jego życia jak kurz ze stołu.

Zaczęłam być problemem

Nie wiem, kiedy dokładnie nastąpił ten moment. Może wtedy, gdy zaczęli mówić „my” w sprawach, które wcześniej należały do mnie i syna. „My zdecydujemy”, „my musimy to przemyśleć”, „my mamy inne plany”. Jakby ktoś wyciął mnie ze zdjęcia rodzinnego i wkleił jej twarz.

Zaprosili mnie kiedyś na kolację. Myślałam naiwnie, że może chcą pogadać, może coś się zmienia. Usiadłam przy stole, postawiłam moją ulubioną surówkę, jak dawniej. Weronika spojrzała na miskę i skrzywiła się.

– O, z majonezem? My teraz jemy bardziej zdrowo – rzuciła tonem, który równie dobrze mógł znaczyć: „nie trujemy się już chemią, jak ty”.

Nie spróbowała. Syn też nie. W ciągu godziny dowiedziałam się, że planują wspólny wyjazd, że myślą o kredycie, a potem – uwaga – o zaręczynach. Mój syn, który kiedyś nie potrafił kupić sobie kurtki bez pytania mnie o zdanie, teraz podejmował życiowe decyzje z kobietą, którą znał krócej niż ja nową lodówkę.

– Cieszysz się, mamo? – zapytał, a w jego głosie było napięcie. Jakby wiedział, że nie powiem „tak”.

Zamiast odpowiedzi spojrzałam mu w oczy. Szukałam tam chłopca, którego znałam. Tego, który zawsze biegł do mnie po radę. Nie znalazłam go. Zamiast tego zobaczyłam mężczyznę zapatrzonego w kobietę, która trzymała go za rękę tak mocno, jakby bała się, że jeszcze może mi się wyrwać. A ja poczułam się jak ktoś nieproszony. Obcy. Problem.

Zamieniła go w obcego człowieka

Nie było jednego momentu, w którym go straciłam. To nie stało się nagle, jak porzucenie, tylko powoli, jak gasnąca świeca, której płomień stopniowo znika z każdym podmuchem chłodu. Patrzyłam, jak mój syn, mój ukochany chłopiec, którego znałam na wylot – zamienia się w wersję siebie, która nie pyta, nie słucha, nie widzi. Wersję, która siedzi przy stole z tą swoją nowoczesną narzeczoną i mówi:

– Mamo, może lepiej, żebyśmy trochę od siebie odpoczęli.

Odpoczęli? Od siebie? Jakbyśmy byli jakimiś współlokatorami, co się pokłócili o mycie naczyń. Nie płakałam. Już nie. Łzy skończyły mi się gdzieś po trzecim razie, gdy wybrałam jego numer, a on nie odebrał. Gdy w święta przysłali zdjęcie z jakiejś egzotycznej plaży, a ja jadłam barszcz sama. Gdy przypadkiem spotkałam ich na mieście i zamiast uścisku dostałam szybkie „cześć” jak dla sąsiadki.

To boli. Boli każdego dnia. Ale nie mam już siły walczyć o miejsce w jego życiu. Jeśli ono jest zarezerwowane tylko dla Weroniki i jej „nowoczesnych wartości” – niech tak będzie. Przysięgam, że nigdy jej nie polubię. Nie dlatego, że jest inna ode mnie. Ale dlatego, że zrobiła kisiel z mózgu mojemu dziecku, a on patrzy na nią z takim zachwytem, jakby była objawieniem, nie zauważając, że zgubił po drodze matkę. A może już nawet mu to nie przeszkadza. Nie każdy happy end kończy się pogodzeniem. Czasem kończy się pustym talerzem i ciszą przy stole.

Irena, 61 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama