Reklama

Przed ołtarzem czułam tylko pewność. Gdy wypowiadałam przysięgę małżeńską, miałam wrażenie, że mówię najważniejsze słowa w życiu, które na zawsze mnie z nim połączą. Wierzyłam, że miłość przetrwa wszystko, że wystarczy dobra wola, by pokonać każdą przeszkodę. Nie spodziewałam się, że po kilku latach małżeństwa będę patrzeć na tego samego człowieka i zastanawiać się, kim właściwie jest. Coraz częściej czuję się jak ktoś obcy w jego życiu. I choć wiem, że rozwód mógłby być wyzwoleniem, coś mnie powstrzymuje. Przysięga. Tamte słowa, tamto „na dobre i na złe”. Czy wystarczyłyby, by zostać?

Miłe złego początki

Poznałam Michała na uczelni. Nie był typem chłopaka, który rzucał się w oczy – nie imponował wyglądem ani gadką, ale miał coś w sobie, co mnie przyciągało. Spokój. Stabilność. W świecie pełnym chaosu on wydawał się odporny na wszelkie burze. Zaczęliśmy rozmawiać po wykładach, czasem umawialiśmy się na kawę. Nie było między nami wielkiej namiętności, ale była więź. Takie ciche zrozumienie, które wtedy pomyliłam z miłością.

Rodzice byli zachwyceni. Michał miał plan na życie, dobrą rodzinę i już na studiach zaczął pracować. W ich oczach był idealnym kandydatem na męża, kimś, kto mnie „ustabilizuje”. Chyba trochę poddałam się temu przekonaniu, że stabilność jest równoznaczna ze szczęściem. Oświadczył mi się po dwóch latach. Bez fajerwerków, bez romantyzmu – po prostu zapytał przy kolacji, czy zostanę jego żoną. Powiedziałam „tak”, bo pomyślałam, że przecież tego właśnie chcę.

Ślub odbył się latem. Pamiętam swoje drżące ręce, gdy zakładałam welon, i spojrzenie Michała, który stał przy ołtarzu i wyglądał na całkiem spokojnego. Wtedy to mi imponowało – jego opanowanie. Dopiero po czasie zrozumiałam, że to nie spokój, tylko chłód. Że nie było w tym ciepła, tylko przyzwyczajenie do maski.

Na początku naszego małżeństwa było cicho. Nie kłóciliśmy się, ale też nie rozmawialiśmy zbyt głęboko. Każdy dzień wyglądał podobnie. Michał był przewidywalny. Ja byłam szczęśliwa, że nie ma dramatów. Jeszcze nie wiedziałam, że bez emocji też można się rozpadać.

Kiedy przestałam być ważna

Z czasem coraz częściej czułam się w naszym domu jak mebel. Byłam, istniałam, spełniałam swoją funkcję – ale nikt na mnie nie patrzył. Michał wracał z pracy, rzucał kurtkę na wieszak, jadł kolację, którą mu przygotowałam, i znikał w swoim świecie. Czasem komputer, czasem telewizor, częściej telefon. Byłam obok, ale jakby mnie nie było.

– Jak było w pracy? – zapytałam któregoś wieczoru.

– Normalnie – odpowiedział, nawet na mnie nie patrząc.

– Co to znaczy „normalnie”? – próbowałam dopytać, bo czułam, że jeszcze trochę, a zniknę naprawdę.

Wzruszył ramionami.

– Jak zawsze. Nie mam siły gadać.

Tak wyglądały nasze wieczory. Cisza, z którą nie umiałam walczyć. Początkowo próbowałam. Piekłam jego ulubione ciasta, proponowałam wyjścia do kina, nawet zapisałam nas na warsztaty tańca. Raz poszliśmy. Nie chciał wrócić. Stwierdził, że „to nie jego klimat”. Nie zauważyłam momentu, w którym przestałam być żoną, a zaczęłam być tylko współlokatorką. Nie miał pretensji, nie zdradzał mnie, nie krzyczał. Ale też nie przytulał, nie pytał, nie patrzył w oczy. Jego obojętność bolała bardziej niż krzyk.

Najgorsze było to, że w oczach innych mieliśmy idealne małżeństwo. Znajomi chwalili Michała, że taki spokojny, opanowany, odpowiedzialny. A ja uśmiechałam się sztucznie i kiwałam głową, choć w środku krzyczałam z bezsilności. Bo kiedy przestałam być dla niego ważna, świat się nie zawalił. Tylko ja powoli gasłam.

Udawaliśmy wspólne życie

Z zewnątrz wszystko wyglądało dobrze. Michał w pracy – szanowany, punktualny, solidny. Ja – uśmiechnięta, zadbana, zawsze gotowa pomóc. Spotykaliśmy się ze znajomymi, uczestniczyliśmy w rodzinnych uroczystościach. Uśmiechy, uprzejmości, zdjęcia z wakacji, które planowałam i organizowałam sama. Zawsze to ja dbałam, żebyśmy wyglądali na szczęśliwych. Tylko że przestałam już czuć, że to moje życie.

– Ale wy to się świetnie dogadujecie – powiedziała mi kiedyś koleżanka, gdy przyszła do nas na kolację.

– Tak, Michał to naprawdę spokojny facet – odpowiedziałam automatycznie, choć miałam ochotę zapytać: a czy ty w ogóle wiesz, jak to jest, kiedy ktoś obok ciebie milczy całymi dniami?

Zaczęłam się łapać na tym, że robię wszystko pod publiczkę. Ubierałam się ładnie, kiedy wiedziałam, że spotkamy sąsiadów. Kupowałam drogie sery i wina, gdy ktoś miał przyjść z wizytą. Na Facebooku wrzucałam zdjęcia z naszych spacerów – tych nielicznych, na które Michał zgadzał się bardziej z grzeczności niż z ochoty.

W domu jednak rósł chłód. Kiedyś próbowałam z nim porozmawiać.

– Michał, czy my jeszcze jesteśmy razem? – zapytałam cicho, wieczorem, przy zgaszonym świetle.

– O co ci chodzi? – odparł zmęczonym tonem. – Przecież nic się nie dzieje.

I to właśnie było najgorsze. Nic się nie działo. Żadnej kłótni, żadnego dramatu. Tylko cisza, która dławiła. Trwaliśmy obok siebie, udając, że wszystko jest w porządku, bo tak było łatwiej. Dla świata byliśmy idealni. Tylko ja wiedziałam, że to tylko gra.

Serce kontra rozsądek

Wszystko we mnie zaczęło się buntować. Rano wstawałam z bólem brzucha, wieczorem zasypiałam z uczuciem pustki. Zaczęłam się zastanawiać, czy tak właśnie ma wyglądać życie. Czy to właśnie oznacza małżeństwo – wspólne rachunki, wspólne posiłki i samotność, której nie da się z nikim podzielić.

Pewnego dnia, w drodze do pracy, zatrzymałam się na ławce w parku. Zamiast iść dalej, siedziałam i patrzyłam na ludzi. Młoda para obok mnie się śmiała, chłopak przytulił dziewczynę i pocałował ją w czoło. A ja poczułam łzy napływające do oczu, zupełnie bez ostrzeżenia. Bo ja nie pamiętałam, kiedy Michał ostatni raz mnie dotknął w sposób czuły, bezinteresowny.

Zaczęłam rozważać rozwód. Nieśmiało, jeszcze w myślach, ale coraz częściej. Miałam trzydzieści pięć lat, bez dzieci, z poczuciem, że moje życie utknęło. Tylko że za każdym razem, gdy już byłam blisko decyzji, przypominałam sobie nasz ślub. Te słowa: „na dobre i na złe, aż do śmierci”. One brzmiały mi w głowie jak wyrok.

– Nie możesz się po prostu poddać – mówiłam do siebie. – Małżeństwo to nie bajka. Trzeba walczyć.

Ale ile można walczyć sama? On nigdy nie powiedział, że coś jest nie tak. Nigdy nie zapytał, co mnie boli. A ja już nie umiałam wykrzyczeć mu prawdy. Byłam rozdarta. Serce szeptało, że zasługuję na coś więcej. Rozsądek krzyczał, że przecież niczego złego nie zrobił. Że przysięgałam.

Czego nie widzieli inni

Z zewnątrz wszystko nadal wyglądało dobrze. Moja mama mówiła:

– W dzisiejszych czasach tyle rozwodów, a wy trzymacie się razem. Michał to złoty chłopak, masz szczęście.

Uśmiechałam się z wdzięcznością, choć miałam ochotę zapytać: a skąd wiesz, co się dzieje, kiedy nikt nie patrzy? Przecież nie widzisz, jak jedliśmy obiad w ciszy, jak Michał potrafił nie zadać mi ani jednego pytania przez cały weekend. Jak spałam z uczuciem chłodu obok pleców, które dawno się ode mnie odwróciły.

Zaczęłam chodzić na samotne spacery. Wieczorami siadałam na ławce i obserwowałam ludzi. Miałam wrażenie, że każdy z nich żyje pełniej ode mnie. W pracy byłam coraz bardziej rozkojarzona, w domu coraz bardziej cicha. Czekałam, że Michał w końcu zauważy. Że może zapyta: co się ze mną dzieje, dlaczego jestem inna. Ale nie. Dla niego wszystko było dobrze, dopóki nie podnosiłam głosu.

– Chcesz, żebym coś zmienił? – zapytał raz, kiedy odważyłam się powiedzieć, że nie czuję się kochana.

– Chcę, żebyś mnie widział – odpowiedziałam cicho.

Ale on chyba nie zrozumiał. Albo nie chciał. Dla niego liczyło się to, że nie ma konfliktów, że rachunki są zapłacone, a dom czysty. Emocje traktował jak coś zbędnego, jak niedojrzałe fanaberie. A ja coraz częściej pytałam siebie: czy przysięga naprawdę ma większą wartość niż moje życie? Czy bycie wierną własnym słowom oznacza rezygnację z siebie?

Przysięga, która mnie więzi

Wciąż z nim jestem. Codziennie rano parzę kawę, choć już nawet nie wiem, czy ją lubi. Wieczorami gaszę światło w sypialni i kładę się obok ciała, które kiedyś wydawało mi się bliskie. Nie płaczę już. Łzy się skończyły. Teraz jest tylko cisza – ciężka, lepka, wszechobecna. Przysięgałam przed Bogiem, rodziną, przed sobą samą. I nie umiem jej złamać.

Czasem wydaje mi się, że gdybym odeszła, zburzyłabym nie tylko jego świat, ale też mój własny obraz. Ten, który przez lata pielęgnowałam – kobiety wiernej, wytrwałej, tej, która się nie poddaje. Ale co, jeśli ten obraz już nie ma nic wspólnego z rzeczywistością? Co, jeśli trwam nie z miłości, a ze strachu? Przed samotnością. Przed osądem. Przed przyznaniem, że się pomyliłam.

W lustrze widzę inną kobietę niż kiedyś. Oczy mam zmęczone, ale jeszcze nie zgaszone. Może to właśnie znak, że coś we mnie jeszcze żyje. Że jeszcze nie wszystko stracone. Ale kiedy próbuję myśleć o przyszłości bez Michała, ogarnia mnie panika. Nie z tęsknoty – z lęku przed pustką, którą zostawi.

Dlatego nadal tu jestem. Zbieram siły. Może któregoś dnia wstanę i powiem: „dość”. Może poczuję, że przysięga nie jest więzieniem, tylko decyzją, którą można przemyśleć na nowo. A może nigdy się na to nie odważę. Może zostanę wierna słowom wypowiedzianym dawno temu, chociaż wszystko inne już dawno przestało mieć sens.

Monika, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama