„Przyniosłem do domu koszyk pełen borowików. Potem nazwano mnie złodziejem w internecie, a ja przecież nic nie ukradłem”
„Przez chwilę pomyślałem, że to może jakaś pułapka. Ale przecież kto by zastawiał pułapki z grzybami? Wziąłem kilka głębszych oddechów i przysiadłem na pniu obok. Czekałem. Minuta, dwie, pięć… a koszyk dalej samotnie stał w tym samym miejscu”.

- Redakcja
Las zawsze był moim azylem. Tam nikt mnie nie oceniał, nikt nie narzucał tempa ani nie wymagał uśmiechów na siłę. Wystarczyło wejść w gęstwinę, żeby poczuć, jak cały ciężar świata spada mi z ramion. Cisza nie była dla mnie pustką – wręcz przeciwnie. Szelest liści, stukot dzięcioła, czasem daleki krzyk sójki – to były odgłosy, które koiły bardziej niż jakakolwiek muzyka.
Lubiłem samotne wędrówki, szczególnie jesienią, kiedy powietrze pachniało wilgotną ściółką, a mgła unosiła się nisko nad ziemią. Miałem swoje miejsca – polanki, w których zawsze rosły podgrzybki, i stare dęby, pod którymi można było znaleźć piękne borowiki. Nie chodziło mi nawet o same grzyby. Chodziło o rytuał, o wędrówkę, o poczucie, że choćby przez kilka godzin jestem częścią natury, a nie trybikiem w maszynie.
Mieszkałem sam na obrzeżach miasta. Do ludzi nigdy nie miałem zbyt wielkiego zaufania – bywałem rozczarowany i wykorzystywany. Może dlatego nie udzielałem się w mediach społecznościowych. Nigdy nie czułem potrzeby opisywania swojego życia obcym ludziom.
Tego dnia wyszedłem do lasu jeszcze przed wschodem słońca. Plecak, termos z gorącą herbatą, koszyk na grzyby – i ja. Mgła otulała drzewa jak mleczna kołdra. Szedłem spokojnie, oddychając głęboko. Z każdym krokiem czułem, jak puls zwalnia, a myśli stają się lżejsze.
Nie wiedziałem jeszcze, że właśnie ten spacer odmieni moje życie. Że jeden koszyk, porzucony pod drzewem, sprawi, iż ludzie nazwą mnie złodziejem.
Po prostu tam leżał
Szedłem swoją zwykłą ścieżką, gdy nagle coś przykuło mój wzrok. Pod rozłożystą sosną, tuż obok omszałego pnia, stał koszyk. Nie byle jaki – pełen po brzegi pięknych, świeżych borowików. Czapki ciemnobrązowe, grube nóżki, żadnych robaczywych. Sam rarytas.
Zatrzymałem się jak wryty.
– Kto zostawia takie skarby w środku lasu? – mruknąłem pod nosem, rozglądając się nerwowo.
Wokół panowała cisza. Ani jednego kroku, ani szelestu. Nikogo.
Przez chwilę pomyślałem, że to może jakaś pułapka. Ale przecież kto by zastawiał pułapki z grzybami? Wziąłem kilka głębszych oddechów i przysiadłem na pniu obok. Czekałem. Minuta, dwie, pięć… a koszyk dalej samotnie stał w tym samym miejscu.
– Może ktoś zapomniał? – mruknąłem z wahaniem. – Albo poszedł do auta i wróci za chwilę?
Popatrzyłem na grzyby jeszcze raz. Świeże, twarde, pachnące. Szkoda, żeby się zmarnowały. Przecież jeśli właściciel zostawił je bez opieki, to sam ryzykował.
„To jakby portfel zostawić na ławce” – tłumaczyłem sobie w myślach. – „Kto normalny robi takie rzeczy?”.
Jeszcze chwilę się wahałem, ale w końcu podniosłem koszyk. W dłoniach poczułem przyjemny ciężar.
– No dobrze, skoro nikt gonie chce… – szepnąłem.
Ruszyłem w stronę domu. Ale każdy krok ciążył. W sercu coś mnie uwierało, jakby nie dawało mi prawa do radości. „Czy to aby w porządku? Może ktoś naprawdę tylko wyszedł na chwilę? Ale przecież nie mogłem stać tam godzinę i czekać. Znalazłem – to moje. Natura oddaje temu, kto ją szanuje” – myślałem.
Koszyk w dłoni pachniał lasem. A jednak zamiast radości czułem dziwny ciężar, którego nie potrafiłem nazwać.
Ktoś napisał o tym w internecie
Następnego dnia siedziałem w pracy, popijając kawę przy biurku. Mój kolega, Piotr, przewijał coś w telefonie i nagle parsknął śmiechem.
– Popatrz, Wojtek, co ludzie wypisują! – nachylił się do mnie z ekranem. – Złodziej w lesie ukradł komuś cały koszyk borowików!
Zamarłem.
Na zdjęciu widać było dokładnie to samo miejsce, w którym znalazłem koszyk. To samo drzewo, ta sama ściółka. A obok dramatyczny opis: „Wczoraj zostawiłem koszyk z borowikami na chwilę pod sosną, bo musiałem wrócić z córką do auta. Kiedy wróciłem – nie było ani koszyka, ani grzybów. Złodziejowi życzę, żeby mu te grzyby bokiem wyszły! Ludzie, dokąd to zmierza?!”.
Poczułem, jak serce podskakuje mi do gardła.
– No nie gadaj, że to w twoim lesie – zaśmiał się Piotr. – Ty się tam czasem nie kręcisz?
– Eee… zdarza się – odpowiedziałem, starając się brzmieć obojętnie, ale twarz miałem bladą jak kreda.
– Tylko nie mów, że to ty! – roześmiał się Piotr, klepiąc mnie po ramieniu. – Choć, jak znam życie, to pewnie jakiś cwaniak z wielkiego miasta.
Nie odpowiedziałem. Wróciłem do swojego kubka kawy, ale dłonie mi drżały. W głowie kłębiły się myśli.
To nie była kradzież. Nikt nie pilnował koszyka. Nie było żadnej kartki z informacją. Był sobie i czekał, aż ktoś go zabierze. A jednak… oni widzą we mnie złodzieja. Tak po prostu. Obcy człowiek wrzucił post, a reszta zaraz mu przytaknie. I co teraz? Mam się tłumaczyć? Udawać, że nic się nie stało? Przecież nikt mnie nie widział. Ale jeśli… ktoś rozpozna? Jeśli ktoś pamiętał, że byłem wtedy w lesie?
Piotr dalej coś komentował, przewijał posty, ale ja już go nie słuchałem. Czułem, że internet wciągnął mnie w sieć oskarżeń, nawet jeśli nikt jeszcze nie znał mojego imienia.
Już miałem się przyznać
Wieczorem siedziałem przy komputerze. Monitor rozświetlał ciemny pokój, a na ekranie wciąż wisiał tamten post. Pod spodem już kilkadziesiąt komentarzy:
„Ludzie są bezczelni, zero wstydu”, „Złodziej zawsze będzie złodziejem”, „Powinni takich karać, to się nauczą!”.
Patrzyłem, jak słowa układają się w ostrze skierowane w moją stronę. Przecież nikt nie wiedział, że chodzi o mnie. A jednak czułem, jakby każda litera wbijała mi się pod skórę.
Drżącymi palcami zacząłem pisać komentarz: „To ja znalazłem ten koszyk. Stał sam, czekałem, ale nikogo nie było. Nie wiedziałem, że ktoś go zostawił tylko na chwilę. Nie jestem złodziejem”.
Przeczytałem. Westchnąłem. Skasowałem.
Napisałem od nowa, ostrzej:
– „Jakim prawem nazywasz mnie złodziejem? To ty zostawiłeś koszyk bez opieki!”.
Znowu skasowałem.
– „To był przypadek. Gdybym wiedział, że ktoś po niego wróci, nigdy bym nie wziął. Przepraszam”.
I znów skasowałem.
Siedziałem tak godzinę. Pisałem, kasowałem, znów pisałem. Kursor migał jak wyrzut sumienia. W końcu wyłączyłem komputer z trzaskiem. Serce waliło mi jak młot.
Jeśli się przyznam, znajdą mnie. Może ktoś mnie skojarzy, może zrobią ze mną zdjęcie w lesie i wrzucą do sieci. Wystarczy jeden podpis: „to ten złodziej”. I po mnie. Lepiej milczeć. Lepiej przeczekać. Ale… przecież nie zrobiłem nic złego. Prawda? Czy jednak… zrobiłem?
Patrzyłem długo w ciemne okno, w którym odbijała się moja twarz. Obca, zaciśnięta, jakby z każdym dniem coraz bardziej winna.
Czułem się winny
Następnego dnia znów poszedłem do lasu. Ta sama droga, te same drzewa. Miejsce, gdzie znalazłem kosz, paliło mnie jak piętno. Zatrzymałem się pod sosną i stałem chwilę w ciszy.
– Może… powinienem coś zostawić? – mruknąłem do siebie. – Jakieś pieniądze. Albo choćby karteczkę z przeprosinami.
Ale zaraz w głowie odezwał się inny głos: „A niby dlaczego? Przecież nic nie zrobiłeś. Znalazłeś. Zabrałeś. Tyle”.
Usiadłem na starym pniu, wyciągnąłem termos i nalałem herbaty. Łyk był gorzki, choć zawsze smakowała mi w lesie najlepiej. Teraz wszystko wydawało się nie na miejscu.
Po chwili usłyszałem kroki. Odwróciłem się – starszy mężczyzna z wiklinowym koszem pod pachą szedł w moją stronę. Zatrzymał się obok, skinął głową.
– Dzień dobry. Ładne miejsce – powiedział. – Człowiek tu przychodzi, żeby odetchnąć, a nie żeby się denerwować.
– Tak, spokój tu najważniejszy – przytaknąłem.
Starszy spojrzał gdzieś w dal, jakby do siebie mówił:
– Tylko ludzie… ech, ludzie teraz tacy szybcy w osądach. Jeden coś napisze w internecie, a zaraz wszyscy krzyczą, że winny, że złodziej. A prawdy to nikt nie zna.
Zamrugałem zaskoczony.
– To pan czyta te grupy? – zapytałem ostrożnie.
– Nie trzeba czytać – machnął ręką. – Zawsze się znajdzie ktoś, kto powie, co się dzieje. Ale ja tam wiem swoje. Nie ma czarno-białych historii.
Nie odpowiedziałem. Tylko skinąłem głową, a serce znów zabiło mocniej. Bo choć ten człowiek mówił ogólnie, miałem wrażenie, że mówi o mnie.
Może on wie? Może się domyśla? Może ktoś mnie widział tamtego dnia i przekazał? Nie, to niemożliwe. A jednak… czuję się, jakby cała puszcza wiedziała. Jakby każde drzewo patrzyło na mnie z wyrzutem. Wstałem, szybko dopiłem herbatę i ruszyłem dalej. Ale każdy krok stawał się cięższy.
Nie widziałem wyjścia
Minęło kilka dni, a ja coraz rzadziej wybierałem się do lasu. Coś, co zawsze było moim azylem, nagle zaczęło mnie przygniatać. Czułem, jakby każde drzewo szeptało za moimi plecami, że jestem złodziejem.
Wieczorami zaglądałem na media społecznościowe, choć zwykle omijałem te wszystkie grupy szerokim łukiem. Post o „kradzieży” wciąż wisiał wysoko. Pod spodem pojawiały się nowe komentarze.
„Ludzie bez sumienia, zero wychowania”, „To na pewno ktoś z okolicy. Wstyd, wstyd!”, „Tacy powinni dostać zakaz wstępu do lasu”.
Czytałem i czułem, jak żołądek ściska się ze wstydu. To przecież o mnie – nawet jeśli nie znali mojego imienia, nawet jeśli nie wiedzieli, jak wyglądam. Wystarczyło, że ja wiedziałem.
W łazience długo patrzyłem w lustro. Moja twarz wydawała mi się obca – blada, zmęczona, oczy podkrążone.
Może powinienem oddać te grzyby… tylko komu? Koszyk już dawno przerzuciłem do piwnicy, borowiki zasuszyłem albo zamknąłem w słoikach. A teraz? Co miałbym zrobić? Wysłać w paczce do autora posta? Śmieszne. Absurdalne. Ale czy przez to jestem mniej winny? Nie chciałem źle… a wyszło, że jestem tym, kim gardzę najbardziej.
Próbowałem zająć się czymś innym, ale wszędzie to wracało. W pracy byłem rozkojarzony, a Piotr co chwila podrzucał kolejne historie z internetu.
– Widzisz, Wojtek, świat się kończy. Jeszcze trochę i trzeba będzie grzybów pilnować jak złota – zażartował pewnego dnia.
Uśmiechnąłem się krzywo, ale w środku miałem ochotę krzyknąć: „To ja! To o mnie!” – i zakończyć ten koszmar. Ale nie zrobiłem tego. Milczałem. A milczenie zaczęło boleć bardziej niż jakakolwiek kara.
Dostałem swoją nauczkę
Z czasem post przestał być aktywny, zniknął gdzieś w czeluściach grupy, przykryty nowymi aferami i sensacjami. Ludzie znaleźli sobie inne powody do oburzenia, inne „zbrodnie” do komentowania. A jednak dla mnie ten ciężar wcale nie zniknął.
Nie napisałem ani jednego słowa. Nie odezwałem się. Nie próbowałem się bronić. Wybrałem milczenie – jakby to była moja kara.
Czułem niesprawiedliwość – przecież nie miałem złych intencji. Ale równocześnie gdzieś głęboko wiedziałem, że zrobiłem źle. Że mogłem poczekać dłużej, mogłem zostawić koszyk w spokoju. Że mój spokój okazał się ważniejszy niż cudza praca.
W piwnicy na półce stały słoiki z zasuszonymi borowikami. Każdy z nich przypominał mi o tym, że raz w życiu zabłądziłem. Nie miałem odwagi ich otworzyć. Leżały tam jak dowód winy, jak cichy akt oskarżenia.
Przestałem chodzić do lasu. Nie potrafiłem już. Każdy krok między drzewami byłby przypomnieniem, że nie jestem tym, za kogo się miałem – uczciwym samotnikiem, człowiekiem z zasadami.
Zamknąłem się w sobie jeszcze bardziej. Rozmowy z innymi stały się powierzchowne, krótkie. Nikt nie wiedział, dlaczego zgasłem, bo nikomu o tym nie powiedziałem.
Tak to już jest… Jedna chwila, jedno przypadkowe znalezisko, a człowiek nagle zostaje naznaczony. Może niesłusznie, może zbyt surowo – ale piętno zostaje. A ja? Ja wybrałem ciszę. Bo cisza boli, ale przynajmniej nie zdradza.
I tak oto koszyk borowików stał się moim przekleństwem. Nie wróciłem już do grzybobrania tak jak wcześniej. A z lasu – mojego azylu – zrobiło się miejsce, w którym czekały tylko wyrzuty sumienia.
Wojciech, 40 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Uwielbiałam chodzić na grzyby, ale mąż wolał zalegać na kanapie. Nie moja wina, że kompan do koszyka znalazł się sam”
- „Mój mąż był ekspertem od grzybów, więc zabierał koleżanki na szkolenie. W lesie szukał z nimi nie tylko podgrzybków”
- „W plecaku męża znalazłam coś szokującego. Mówił, że chodzi z nim na grzyby, ale na prawdziwka mi to nie wyglądało”

