„Przymykałam oko na dziwactwa synowej. Gdy zobaczyłam, co podała w Wigilię zamiast opłatka, nie wytrzymałam”
„Starałam się nie wtrącać w życie mojego syna i jego żony. Przymykałam oko na ich nowoczesne podejście do życia, na dziwne jedzenie, jakie czasem przyrządzała – tofu zamiast mięsa, mleko z orzechów, zupy bez grama śmietany... Ale kiedy zobaczyłam, co podała w Wigilię zamiast opłatka – moja cierpliwość się skończyła”.

- Redakcja
Wiem, że ludzie są różni i że nie każdemu po drodze z tradycją. Czasy się zmieniają, młodzi chcą żyć po swojemu – rozumiem to, naprawdę. Ale są pewne rzeczy, których się nie rusza. Pewne zasady, których nie powinno się podważać, zwłaszcza w święta. U mnie w domu zawsze Wigilia to była świętość: opłatek, barszcz z uszkami, karp, kompot z suszu, sianko pod obrusem i wspólne kolędowanie.
Od lat starałam się nie wtrącać w życie mojego syna i jego żony. Przymykałam oko na ich „nowoczesne podejście” do życia, na dziwne jedzenie, jakie czasem przyrządzała – tofu zamiast mięsa, mleko z orzechów, zupy bez grama śmietany... Ale kiedy zobaczyłam, co podała w Wigilię zamiast opłatka – moja cierpliwość się skończyła.
Nie rozumiałam tych zmian
– Mamo, tylko proszę, nie bądź uprzedzona. Lepiej przygotuj się na coś nowego – powiedział do mnie mój syn już w progu.
– Przecież wiesz, że potrafię być tolerancyjna – odpowiedziałam z lekkim uśmiechem, zdejmując płaszcz. – Chociaż nie wiem, czy mnie nie zaskoczycie znowu jakimś… hummusem zamiast kutii.
Zaśmiał się nerwowo, ale coś w jego głosie zdradzało narastające napięcie.
– Zobaczysz, będzie pięknie. Justyna bardzo się postarała, żeby zrobić na tobie wrażenie – dodał.
Weszłam do ich salonu. Stół był nakryty elegancko, wszędzie biało, świeczki, sianko – wszystko jak trzeba. Tylko coś dziwnie pachniało. Nie zakwasem do barszczu ani nawet nie smażonym karpiem. Rozejrzałam się uważnie.
– Mamo, rozgość się – przywitała mnie Justyna, całując mnie w policzek. – Mam nadzieję, że nie będzie problemu z drobną zmianą planu.
– Zależy jaką – powiedziałam spokojnie, zdejmując kapcie.
– W tym roku… postanowiliśmy nie jeść nic pochodzenia zwierzęcego. Żadnego mięsa, nabiału… No, po prostu – w pełni roślinna Wigilia!
Zamarłam. Nie mogłam zrozumieć, co się dzieje, ale nie chciałam wszczynać awantury, W końcu były święta. Postanowiłam więc zacisnąć zęby i skupić się na świętowaniu. W moim rodzinnym domu przed kolacją wigilijną zawsze składaliśmy sobie życzenia, więc odruchowo ruszyłam w kierunku stołu w poszukiwaniu opłatka.
– A gdzie jest opłatek? – spytałam cicho.
– Zamiast opłatka mamy wafelki z ciecierzycy. Wegańskie, bez glutenu, o tu – odpowiedziała z dumą, wskazując dłonią na żółtawe sucharki.
Spojrzałam na syna. Unikał mojego wzroku.
– Wafelek z ciecierzycy zamiast opłatka? – powtórzyłam.
– Tak! Własnoręcznie zrobiony.
Chyba nawet nie miałam siły zapytać, w jaki sposób to zrobiła. Bardziej zastanawiało mnie, dlaczego w ogóle musiała to zmienić.
Ryba z tofu to nie dla mnie
Usiadłam przy stole i próbowałam zachować twarz. W rękach miałam coś, co przypominało cienki kawałek suszonej kory. Justyna trzymała drugi, z tym samym nabożnym uśmiechem.
– Przełam się ze mną – powiedziała cicho.
– To nie jest opłatek – powiedziałam spokojnie.
– Ale przecież… To symbol, nie? Miłość, wspólnota, dobre życzenia. Nie chodzi o to, z czego zrobiony, tylko co oznacza!
Westchnęłam. Połamaliśmy się tą wegańską atrapą, a potem przeszliśmy do dań. Na środku stołu pyszniła się „ryba” zrobiona z tofu.
– To jest…? – zapytałam, wbijając widelec w coś, co miało strukturę waty.
– Nasza alternatywa dla ryby. Tofu w algach nori, smażone w panierce z ciecierzycy. Prawie jak karp!
Spróbowałam i natychmiast miałam ochotę to wypluć.
– Mmm – wymamrotałam, przełykając z trudem. – To bardzo... ciekawe.
– Mama, Justyna się tak starała – dodał szybko mój syn, widząc moją minę.
– Wiem – powiedziałam. – Widzę, że się bardzo staracie.
Naprawdę chciałam docenić ich pracę, ale coś we mnie już pękło.
Byłam oburzona
Próbowałam trzymać fason przez cały wieczór, ale napięcie rosło. Zupa grzybowa była z mlekiem kokosowym. Karp – zastąpiony kotletem z boczniaków. Kompot z suszu przerobiono na jakiś wywar z hibiskusa i daktyli. W końcu, przy makowcu z tofu, nie wytrzymałam.
– Justyna… Mogę coś powiedzieć?
– Jasne – uśmiechnęła się.
– Ja rozumiem, że prowadzicie taki styl życia. Naprawdę. Ale czy musieliście w Wigilię aż tak wszystko zmieniać? Nie można było choćby tego jednego dnia zjeść czegoś... tradycyjnego?
Justyna spojrzała na mnie chłodno.
– Ale to jest nasza tradycja. Nowa. My budujemy swoje rytuały, swoje smaki.
– Tylko że ja nie jestem „my”. Ja jestem matką twojego męża. I babcią twoich dzieci.
– I właśnie dlatego dajemy ci coś wyjątkowego – wtrącił się syn. – Coś od nas.
Zrobiło mi się nagle bardzo smutno.
– A ja miałam nadzieję, że poczuję się... jak u siebie. Jak kiedyś.
Poczułam się urażona
Po kolacji Justyna zniknęła z wnukami na górze. Syn został ze mną w kuchni, w milczeniu sprzątaliśmy stół. Talerze wyglądały, jakby nic na nich nie leżało – nikt niczego nie dojadł. Tylko te zielone liście i resztki papki z soczewicy.
– Mamo, nie chcieliśmy cię urazić – powiedział cicho, wycierając talerz do sucha.
– Wiem – westchnęłam. – Ale nawet nie zapytaliście, czy to mi odpowiada. Po prostu postawiliście przede mną te... potrawy i uznaliście, że skoro jest „symbolika”, to wystarczy.
– Myśleliśmy, że to będzie coś nowego. Wiesz, takie połączenie tradycji z nowoczesnością...
– Połączenie? Synku, tu nie ma nic tradycyjnego. To jest tylko rezygnacja z czegoś, co przez pokolenia łączyło ludzi. Przecież święta nie są od tego, żeby się popisywać awokado i jarmużem. One są po to, żeby być razem. I pamiętać.
– Ale byliśmy razem – odparł, opierając się o blat. – Przecież się nie pokłóciliśmy...
– To nie zawsze chodzi o kłótnię – przerwałam mu. – Czasem boli właśnie wtedy, gdy wszystko dzieje się w ciszy. Kiedy człowiek siedzi przy stole i czuje, że nie ma już przy nim dla niego miejsca. I że nikt tego nawet nie zauważył.
– Następnym razem przygotujemy też coś dla ciebie – obiecał. – Barszcz z uszkami, prawdziwego karpia. Wszystko.
– A opłatek?
– Prawdziwy – potwierdził, patrząc mi w oczy. – Taki, jaki pamiętasz z domu.
Uśmiechnęłam się lekko, ale sztucznie, bo coś już zostało utracone i wiedziałam, że tego nie da się naprawić w jeden wieczór. Ale może to jeszcze nie koniec.
W sercu miałam ciężar
Na drugi dzień wróciłam do domu. Nikt nie nalegał, żebym została na dłużej. Justyna rzuciła tylko krótkie „do zobaczenia” i uśmiechnęła się uprzejmie, jakbyśmy się spotkały przypadkiem, a nie spędzały wspólną Wigilię. W przedpokoju zdjęłam płaszcz i zapaliłam małą lampkę przy lustrze. Było cicho.
Pierwsze, co zrobiłam, to sięgnęłam do kredensu. Wyjęłam opłatki, które dostałam kilka dni wcześniej od sąsiadki Haliny. Te prawdziwe – cienkie, delikatne, z wyciśniętymi aniołkami. Usiadłam przy kuchennym stole. Nie miałam z kim się podzielić, ale i tak złamałam jeden i przyłożyłam do ust.
– Boże, daj moim wnukom chociaż raz poczuć, jak to jest – wyszeptałam. – Nie przez ekran, nie przez jakieś eksperymenty. Tylko tak... po ludzku.
Potem nalałam sobie barszczu z torebki, wrzuciłam zamrożone uszka, które zostały mi z zeszłego roku, i zapaliłam światełka na małej choince w kącie. Była trochę krzywa, ale pachniała jak dawniej. Na gałązce wisiał aniołek z filcu, zrobiony jeszcze przez mojego Janka, kiedy był w przedszkolu.
Nie płakałam, ale miałam w sercu ciężar, jakby coś bardzo kruchego i cennego właśnie się złamało. Jakby duch tych świąt wyślizgnął się niepostrzeżenie gdzieś pomiędzy opakowaniem na „wegański pasztet” a przepisem na tofu w galarecie. Położyłam się spać w swetrze, bo nie chciało mi się już nawet przebrać w piżamę. Za oknem padał śnieg.
To nie była prawdziwa Wigilia
Wiem, że to, co dla mnie było świętością, dla młodych może być tylko starą formą bez treści. Że patrzą na nas, starszych, z lekkim pobłażaniem, myśląc: „To tylko zwyczaje. Sentymenty”. Ale dla mnie – to był cały sens tych Świąt. Nie chodzi tylko o barszcz, karpia, czy biały opłatek. Chodzi o to, że ktoś przez dziesięciolecia kruszył go razem ze mną. Że kiedyś, jako dziewczynka, siedziałam przy stole z mamą i tatą, z moją siostrą, z babcią – i każdy z nas wiedział, że ten wieczór ma znaczenie. Że wtedy było się bliżej, choć nawet nie musiało się mówić.
Moje wnuki, jeśli będą miały tylko pamiątki po wegańskiej „rybie” i wodę z daktyli zamiast kompotu z suszu – nie dowiedzą się nigdy, jak to jest. A przecież mają do tego prawo. Dlatego za rok zabiorę je do siebie i pokażę, jak wygląda prawdziwa Wigilia. Nie doskonała, nie modna, ale taka, w której jest cisza przed Pasterką, sianko pod obrusem, opłatek kruszący się w dłoniach i makowiec, który zawsze się lekko przypala. Taką Wigilię, jaką pamięta się do końca życia.
Bożena, 63 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W te święta odpuściłam polowanie na promocje i prezenty. Nie spodziewałam się, że największy luksus tkwi gdzie indziej”
- „Teściowa dała wnukom anielski kalendarz adwentowy dla dewotki. Przecież dziecko woli czekoladę od świętych obrazków”
- „Dostaliśmy od teściów 60 tysięcy złotych na wkład własny. Zrobili sobie z naszego mieszkania hotel i restaurację”

