„Przymusowy urlop otworzył mi oczy, że życie to nie tylko korpo. Wreszcie zaczęłam oddychać”
„Wylądowałam w Nicei z jedną walizką i żadnym planem. Jeszcze z lotniska odruchowo otworzyłam kalendarz w telefonie. Był pusty. Zupełnie pusty. Zrobiło mi się niedobrze. Jakby ktoś wyrwał mi z rąk stery, a ja miałam wpaść w niekontrolowany poślizg.”

Codziennie budziłam się o 5:45. Zanim zegarek zdążył zadzwonić, ja już przewracałam kartkę w notesie, zerkając na listę rzeczy do zrobienia. Perfekcyjnie zaplanowany dzień: maile, spotkania, tabele, kolacje przy biurku. Prawdziwe życie zdarzało się gdzieś obok, ale mnie to nie obchodziło. Kiedyś koleżanka z działu zapytała, czemu nie mam Instagrama. Odpowiedziałam jej, że nie mam czasu na życie, a co dopiero na jego dokumentowanie. Kalendarz wypełniony do ostatniej linijki był moim amuletem. Bez niego czułam się naga. I właśnie dlatego wszystko rozpadło się, gdy pewnego dnia kazał mi go zamknąć… mój szef.
Przymusowy urlop był jak wygnanie
– Magda, usiądź, proszę.
Spojrzałam na niego zaskoczona. Zwykle nie miał czasu na pogawędki. A już na pewno nie zaczynał rozmowy od takiego tonu.
– Coś się stało? – zapytałam niepewnie.
– Tak. Z tobą. – Odchylił się na krześle, splatając dłonie na brzuchu. – Przeglądałem twoje statystyki. Wiem, że dowozisz wszystko na czas, wiem, że można ci ufać. Ale wiem też, że od ośmiu miesięcy nie miałaś ani dnia urlopu. Magda, ty się spalasz.
– Nieprawda. Ja po prostu lubię swoją pracę – odpowiedziałam z automatu. Nawet nie musiałam się zastanawiać. To była moja standardowa linia obrony.
– Lubić pracę to jedno. Ale ty jesteś na granicy wypalenia. Mam wrażenie, że funkcjonujesz tylko dzięki kawie i adrenalinie. I nie przeskoczysz tego, bo jesteś człowiekiem, a nie algorytmem. Dlatego... – zawiesił głos i sięgnął po jakiś dokument – musisz iść na urlop. Teraz. Na dwa tygodnie. Masz trzy dni na ogarnięcie bieżących tematów.
– Przepraszam, co? – parsknęłam. – Chcesz mnie wysłać na przymusowy urlop?
– Tak. Bo jeśli tego nie zrobisz, zrobisz sobie krzywdę. A nie zamierzam mieć cię potem na sumieniu.
Siedziałam w ciszy. W głowie mi huczało. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio coś mi kazano. Nie wiedziałam, co bardziej mnie przeraża – ten nakaz czy to, że... może miał rację?
Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić
Wylądowałam w Nicei z jedną walizką i żadnym planem. Jeszcze z lotniska odruchowo otworzyłam kalendarz w telefonie. Był pusty. Zupełnie pusty. Zrobiło mi się niedobrze. Jakby ktoś wyrwał mi z rąk stery, a ja miałam wpaść w niekontrolowany poślizg. Pierwszy dzień spędziłam na bezsensownym dreptaniu wzdłuż promenady. Ludzie rozkładali ręczniki, jedli lody, robili zdjęcia. Nikt się nie spieszył.
Ja nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić. Nie miałam ani mapy, ani planu, ani celu. Tylko te bezczelnie rozciągające się niebo i słońce, które świeciło, jakby to wszystko miało jakiekolwiek znaczenie. Zatrzymałam się w małej kawiarni na bocznej uliczce. Kelnerka, młoda dziewczyna z rozczochranym koczkiem i uśmiechem na pół twarzy, podała mi wodę z miętą.
– Czy pani się zgubiła? – zapytała, patrząc na mnie z rozbawieniem.
– Nie – odpowiedziałam po chwili wahania. – Po prostu... nie mam planu.
– To nawet lepiej. Plan to straszny ciężar – rzuciła i odeszła, zostawiając mnie z tą dziwną myślą.
Siedziałam tak przez dłuższą chwilę, popijając wodę i obserwując ludzi. I wtedy coś we mnie pękło. Nie dramatycznie. Cicho. Jakby delikatnie coś się obluzowało. Zdałam sobie sprawę, że nikt nie oczekuje ode mnie niczego. Nikt mnie tu nie zna. Mogę po prostu być. I to mnie przeraziło.
Spontaniczny wyjazd
Trzeciego dnia wsiadłam do autobusu, który jechał „gdzieś w góry”. Kierowca mówił coś po francusku, ale machnął ręką, gdy zapytałam, dokąd dokładnie jedzie. Po godzinie jazdy wysiadłam w małej miejscowości, otoczonej wzgórzami porośniętymi winoroślami. Pachniało ziemią i lawendą.
Przy drodze znajdowała się winnica z tabliczką „Dégustation”. Weszłam. Było pusto, tylko starszy mężczyzna nalewał coś do kieliszków, nucąc pod nosem. Gdy mnie zobaczył, skinął głową i zaprosił do środka.
– Turystka z planem czy bez? – zapytał z uśmiechem.
– Zdecydowanie bez – odpowiedziałam.
– To dobrze. Plany zabijają smak – stwierdził, podając mi kieliszek czerwonego wina. – Ja przestałem nosić zegarek dwadzieścia lat temu. I od tego czasu wiem, że mam czas. Zawsze.
Usiedliśmy na werandzie. Opowiadał mi o zbiorach, o smaku ziemi, o pogodzie, która dyktuje rytm życia. Mówił powoli, jakby każde słowo miało znaczenie. Ja słuchałam, zdziwiona, że mogę siedzieć i niczego nie kontrolować. Nikt nie oczekiwał odpowiedzi. Nikt nie mierzył wydajności tej rozmowy.
– Pani pracuje w czymś ważnym? – zapytał na koniec.
– Myślałam, że tak. Ale teraz… nie wiem.
Wróciłam do Nicei ostatnim autobusem. Bez notatek. Bez celu. Po raz pierwszy poczułam, że może naprawdę da się inaczej. Może można żyć nie tylko po to, żeby zaliczać zadania. Może można… po prostu być.
Wyjazd jak przebudzenie
Ostatniego dnia we Francji obudziłam się tuż po wschodzie słońca. Plaża była jeszcze pusta, tylko pojedyncze mewy chodziły po piasku, zostawiając ślady jak linijki w zeszycie. Usiadłam na piasku, mokrym jeszcze od porannej rosy. W ręku miałam kartkę. Napisałam na niej tylko jedno zdanie: „Zaczynam żyć.”
Kartkę złożyłam na cztery i schowałam do kieszeni. Nie miałam pojęcia, co dalej, ale wiedziałam, że coś się zmieniło. Już nie potrafiłam wrócić do tej samej wersji siebie. Coś się we mnie przestawiło. Jakby przez te dni bez kalendarza nauczyłam się oddychać na nowo. Obok mnie usiadł mężczyzna, pewnie turysta, miał na sobie dres i niósł kawę w papierowym kubku.
– Samotna podróż? – zapytał po angielsku.
– Tak. Uczę się siebie – odpowiedziałam bez namysłu.
– Odważne. Sam nie wiem, czy bym się odważył. – Uśmiechnął się, skinął głową i odszedł.
Wróciłam do hotelu i bez zastanowienia zarezerwowałam lot do Warszawy. Nie na jutro. Na dziś. W samolocie wyciągnęłam notes, który dotąd służył mi jako terminarz. Zamiast zadań napisałam: „Złożę wypowiedzenie. I zobaczę, co będzie.” Nie było we mnie paniki. Nie było euforii. Tylko decyzja. Cicha, spokojna, ale nieodwołalna.
Czas na zmiany
Biuro wyglądało dokładnie tak samo jak przed wyjazdem. Szklane ściany, wyciszone strefy ciszy, aromat kawy, który bardziej przypominał napięcie niż relaks. Weszłam bez pośpiechu. Kilka osób rzuciło w moją stronę zdziwione spojrzenia – jakby nie poznawali mnie bez marynarki i z rozpuszczonymi włosami. Szef był akurat na wideorozmowie, ale skinął na mnie ręką, żebym weszła.
– Wróciłaś wcześniej niż planowaliśmy – zauważył, kończąc rozmowę. – Dobrze się czujesz?
– Tak – odpowiedziałam. – I właśnie dlatego przyszłam złożyć wypowiedzenie.
Uniósł brwi. Czekałam na pytania, na szantaż emocjonalny, na próbę zatrzymania. Ale on tylko zdjął okulary i patrzył na mnie przez dłuższą chwilę.
– Jesteś pewna?
– Tak. Dziękuję za wszystko. Ale chcę inaczej. Chcę żyć.
W milczeniu przyjął dokument. Nie powiedział „szkoda” ani „błąd”. Tylko lekko skinął głową. Jakby rozumiał.
Wyszłam z budynku z lekkim drżeniem rąk. Po raz pierwszy od lat nie miałam żadnego planu, żadnej struktury, żadnej umowy z zadaniami. A mimo to – albo właśnie dlatego – poczułam spokój.
– I co teraz? – zapytała mnie przez telefon koleżanka z działu.
– Nie wiem – odpowiedziałam. – Ale po raz pierwszy to ja decyduję o swoim czasie.
I to wystarczyło.
Mój notes jest pusty, a ja - szczęśliwa
Minęły dwa tygodnie od mojego powrotu. Warszawa była głośna, zatłoczona i jakby bardziej obca niż kiedykolwiek. Ale mnie to nie przeszkadzało. Nie budziłam się już z poczuciem obowiązku. Nie włączałam komputera o szóstej rano. Nie pisałam raportów do nocy. Rano parzyłam kawę, siadałam przy oknie i patrzyłam na świat, który wcześniej widywałam tylko przez szybę taksówki.
W moim nowym notesie nie było rubryk. Tylko białe strony. Dziś rano otworzyłam jedną z nich i na samej górze napisałam: „Co dziś?”. Tylko tyle. Bez wykrzykników. Bez deadline’ów. Po prostu pytanie. Wyszłam do kawiarni. Usiadłam przy stoliku na zewnątrz, zamówiłam croissanta i cappuccino. Było ciepło, miękko, zwyczajnie. Ludzie rozmawiali, dzieci bawiły się w piaskownicy nieopodal. Życie działo się tuż obok – i tym razem byłam jego częścią, nie obserwatorem zza szkła.
Nie miałam jeszcze planu na przyszłość. Nie wiedziałam, czy wrócę do korporacji, czy znajdę coś zupełnie nowego. Ale po raz pierwszy czułam, że mogę wybierać. I że nie muszę zasłużyć na odpoczynek – on mi się po prostu należy. Wzięłam pierwszy kęs croissanta i uśmiechnęłam się. Dziś to był mój najważniejszy projekt.
Magda, 34 lata
Czytaj także:
- „Porzuciłam karierę w korpo, żeby budować szkoły w Afryce. Ledwo starcza mi na chleb, ale mam czas na pasję i miłość”
- „Po rozwodzie wyjechałam na wieś. Korpo-życie w mieście zamieniłam na plewienie grządek”
- „Przez lata żyłem w korpo kołowrotku. Poczułem, że żyję dopiero gdy zająłem się domem i dziećmi”

