Reklama

Zawsze byłam ambitna. Gdy zaczęłam pracę w agencji reklamowej, wiedziałam, że muszę się wykazać. Przez pierwsze miesiące robiłam wszystko, co mi kazano – bez marudzenia, bez pytań. Potem zaczęłam przyklaskiwać każdemu pomysłowi szefa, nawet tym najdziwniejszym. Miałam nadzieję, że to się opłaci – w końcu pieniądze były mi potrzebne, zwłaszcza odkąd musiałam sama spłacać kredyt. Dla premii byłam gotowa zarywać noce i udawać entuzjazm, którego nie czułam. Wydawało mi się, że mam plan, że kontroluję sytuację. Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo się myliłam i ile mnie to wszystko będzie kosztować.

Nowa w zespole

Pierwszy dzień w nowej pracy to zawsze coś między ekscytacją a stresem. Weszłam do biura z uśmiechem i energią, choć w środku drżałam. Nie chciałam zawieść. Agencja reklamowa miała świetną reputację, a ja dostałam szansę, o której marzyło wielu. Mój szef, pan K., spojrzał na mnie raz, ocenił w sekundę i rzucił:

– Mamy dziś prezentację dla klienta z branży odzieżowej. Siadasz z Olą, pomożesz jej z grafikami. Masz dwie godziny.

Kiwnęłam głową, nie zadając pytań. Przez kolejne tygodnie tak wyglądały moje dni. Robiłam to, co mi kazano, z entuzjazmem, który z czasem stawał się coraz bardziej udawany. Pracowałam po godzinach, nie narzekałam, nawet kiedy grafik projektowy zmieniano dziesięć razy, bo „szef nie czuje tego klimatu”. Szybko zauważyłam, że osoby, które były bardziej elastyczne, dostawały lepsze projekty i premie.

Zaczęłam więc nie tylko zgadzać się na wszystko, ale też komplementować każdy pomysł szefa. Nawet te absurdalne, jak kampania z kozami promującymi luksusowe garnitury.

– Świetny pomysł, nikt tego jeszcze nie zrobił – mówiłam z przekonaniem, którego sama przed sobą nie rozumiałam.

Chciałam być zauważona. Chciałam awansu, pieniędzy, poczucia, że jestem ważna. Mówiłam „tak” częściej, niż było to normalne. Koleżanki z zespołu patrzyły na mnie z lekką irytacją, ale udawały uśmiech. Przez chwilę miałam wrażenie, że ta strategia działa. Wkrótce miałam się przekonać, jak bardzo się myliłam.

Premia za posłuszeństwo

Gdy w marcu przyszły premie kwartalne, moje nazwisko znalazło się na samej górze listy. Poczułam satysfakcję. Przez chwilę uwierzyłam, że wszystko, co robiłam – to ciągłe przytakiwanie, zostawanie po godzinach, bycie „dyspozycyjną” – miało sens. Nawet Ola, która wcześniej traktowała mnie z dystansem, rzuciła z przekąsem:

– No proszę, Królowa Króla. Premia się zgadza?

– Zgadza – odpowiedziałam spokojnie, udając, że nie czuję w jej słowach ukłucia.

Szef wezwał mnie wtedy do siebie. Usiadłam naprzeciwko niego w jego gabinecie z widokiem na panoramę miasta. Przez chwilę milczał, jakby celowo budował napięcie.

– Widzę cię. Masz energię, lojalność, elastyczność. Takich ludzi potrzebuję – powiedział, patrząc mi prosto w oczy. – Chcę cię w nowym projekcie. Tylko uprzedzam, będzie ciężko.

– Dam radę – odpowiedziałam bez zawahania.

Nie spytałam, co to za projekt. Nie interesowało mnie to. Usłyszałam „widzę cię” i to wystarczyło, bym poczuła, że warto. Chciałam być tą, na którą można liczyć. Nawet jeśli to oznaczało pracę w weekendy, odbieranie telefonu o 23:00 i przytakiwanie pomysłom, które byłyby wyśmiane na studiach z marketingu.

Nowy projekt ruszył błyskawicznie. Klient był trudny, terminy nierealne, a szef coraz bardziej kapryśny. Zaczęłam się gubić w jego oczekiwaniach, ale nie przestawałam mówić „tak”. Wciąż łudziłam się, że nagroda przyjdzie – awans, uznanie, stabilność. Tymczasem zaczynało mnie to wszystko przerastać.

Granice przesuwane coraz dalej

Projekt, do którego mnie przydzielono, okazał się niekończącym się pasmem poprawek, frustracji i nieprzespanych nocy. Szef miał wizję, której nikt poza nim nie rozumiał, ale wszyscy udawaliśmy, że to arcydzieło. Ja – z największym zaangażowaniem. Potrafiłam godzinami dopieszczać baner, który następnego dnia był wyrzucany do kosza, bo „brakuje w nim duszy”. Oczywiście kiwałam głową.

– Zrób to tak, żeby sam klient się zakochał. Chcę efekt wow, rozumiesz? – powtarzał.

– Jasne, rozumiem – mówiłam, choć coraz mniej czułam, że rozumiem cokolwiek.

Zaczęłam zauważać, że moje „tak” stawało się przepustką do coraz bardziej absurdalnych oczekiwań. Kiedyś dostałam maila o 1:12 w nocy z tytułem „WAŻNE”. Była w nim nowa koncepcja kampanii, którą miałam ogarnąć do rana, bo szef miał to prezentować na spotkaniu. Zamiast wyłączyć telefon, usiadłam do pracy. Pamiętam, że moje oczy piekły ze zmęczenia, ale powtarzałam sobie, że to tymczasowe, że zbuduję dzięki temu silną pozycję.

Tylko że granice przesuwały się coraz dalej, a nagrody były coraz bardziej ulotne. Zamiast awansu – kolejne obietnice. Zamiast wsparcia – pretensje, że mógł być lepszy efekt. A ja? Ja zaczęłam czuć, że nie jestem już sobą, tylko jakąś wersją pracowniczki idealnej – bezmyślnie lojalnej, ślepo zaangażowanej. Mimo to wciąż się nie zatrzymałam. Może dlatego, że nie umiałam. Może dlatego, że bałam się, że jeśli raz powiem „nie”, wszystko runie.

Przecież chciałam dobrze

Zaczęło się od drobnych sygnałów. Przesunięcie mnie z jednego projektu na inny bez uprzedzenia. Brak mojego nazwiska w podsumowaniu sukcesów zespołu, choć to ja zarwałam trzy noce, by kampania wystartowała na czas. Wcześniej szef rzucał mi przynajmniej krótkie „dobra robota”. Teraz milczał, jakbym stała się częścią wyposażenia biura – użyteczną, ale niewidzialną.

Zaczęłam się buntować w głowie. Myśli były coraz głośniejsze, ale usta wciąż milczały. Nadal mówiłam „tak”, chociaż coraz częściej chciałam powiedzieć „dość”. Kiedy raz odważyłam się zasugerować, że może warto dać grafikowi więcej czasu na poprawki, usłyszałam:

– Jak ci nie pasuje tempo, to może powinnaś przemyśleć, czy to miejsce dla ciebie.

Zatkało mnie. Nie odpowiedziałam. Tego dnia wróciłam do domu i długo siedziałam przy komputerze, patrząc na pusty dokument. Chciałam napisać wypowiedzenie. Ręce jednak nie słuchały. Nadal wierzyłam, że to chwilowy kryzys, że jeśli znów się przyłożę, wszystko wróci do normy.

Pewnego dnia podczas zebrania klient z branży kosmetycznej chwalił projekt, nad którym pracowałam przez dwa tygodnie. Szef z uśmiechem powiedział:

– Cieszę się, że nasz zespół to ogarnął. Szczególnie Kuba – świetna robota!

Siedziałam obok, z dłońmi splecionymi pod stołem, udając, że nie robi mi to różnicy. Kuba wprowadził poprawki na ostatniej prostej. Ja zbudowałam całość od zera. Tego dnia po raz pierwszy poczułam, że nie tylko jestem wykorzystywana, ale że to wszystko jest po prostu niesprawiedliwe.

Przestałam być potrzebna

To był czwartek, deszczowy, nijaki. Przyszłam do pracy wcześniej niż zwykle. Czułam, że coś wisi w powietrzu. Kiedy tylko weszłam do biura, zobaczyłam, że w pokoju szefa siedzi dział HR. Serce mi zadrżało. Mimo to usiadłam przy biurku i włączyłam komputer, udając spokój. Po chwili dostałam maila z tematem: „Spotkanie 10:15 – obecność obowiązkowa”.

Weszłam do gabinetu o wyznaczonej godzinie. Szef siedział z kamienną twarzą, obok przedstawicielka HR z wymuszonym uśmiechem. Usłyszałam klasyczne formułki: „restrukturyzacja”, „zmiana kierunku strategicznego”, „redukcja stanowisk”. Wszystko brzmiało jak kiepski żart.

– Twoje zaangażowanie było zauważane i doceniane – powiedział Król, nie patrząc mi w oczy.

– Naprawdę? – wyrwało mi się. – Bo ostatnio mam wrażenie, że harowałam na darmo.

Nikt nie odpowiedział. Podsunęli mi dokumenty. Miałam tydzień wypowiedzenia, żadnego pakietu odprawowego, żadnej rozmowy o przyszłości. Wyszłam z gabinetu, mijając ludzi, z którymi spędziłam tyle wieczorów, weekendów, świąt – teraz pochłoniętych własnymi monitorami. Nikt się nie odezwał.

Zabrałam kubek, notes i swoją dumę – ledwo trzymającą się cało. Gdy zamknęły się za mną drzwi windy, łzy napłynęły mi do oczu. Nie dlatego, że mnie zwolniono. Płakałam, bo dałam z siebie wszystko dla ludzi, którzy nie dali mi nic w zamian. Tamtego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Usiadłam na kanapie i pierwszy raz od dawna poczułam... pustkę. Prawdziwą, głośną i duszną. Zostałam bez pracy, bez premii, bez poczucia sensu.

Więcej niż pieniądze

Pierwsze dni po zwolnieniu były najtrudniejsze. Budziłam się o szóstej rano z myślą, że się spóźnię. Potem przypominałam sobie, że nie mam dokąd iść. Przez tydzień nie otworzyłam laptopa. Nie odpisywałam na wiadomości, nie odbierałam telefonów. Czułam się, jakby ktoś wyjął mnie z maszyny, którą sama pomogłam napędzać, i wyrzucił bez słowa.

Próbowałam zrozumieć, gdzie popełniłam błąd. Czy byłam zbyt ambitna? Zbyt dyspozycyjna? A może zbyt naiwna, myśląc, że lojalność i entuzjazm wystarczą, by ktoś mnie szanował? W głowie wciąż słyszałam słowa szefa: „Widzę cię”. A potem widziałam, jak podpisuje moje wypowiedzenie.

Zaczęłam szukać nowej pracy. Tym razem ostrożnie, z większą uważnością. Na rozmowach rekrutacyjnych zadawałam pytania, których wcześniej się bałam: o równowagę między pracą a życiem, o to, jak wygląda kultura w zespole, jak traktują ludzi, którzy się nie zgadzają. Jedna z rekruterek powiedziała:

– Cenię pani bezpośredniość. Mało kto potrafi o to zapytać.

To był mały krok, ale czułam, że wracam do siebie. Nie znalazłam jeszcze nowej pracy. Oszczędności topnieją, a stres czasem wraca wieczorami. Ale pierwszy raz od dawna czuję, że nie muszę niczego udawać. Że już nie jestem „pracowniczką idealną”, tylko kobietą, która coś przeżyła, coś straciła, ale też coś zrozumiała. Zrozumiałam, że pieniądze są ważne, ale jeszcze ważniejsze jest to, jak się czuję, gdy patrzę na siebie w lustrze.

Weronika, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama