Reklama

Tamtego poranka Andrzej rzucił hasło: „W sobotę grill u nas. Ostatni raz w tym sezonie” – i zanim zdążyłam odpowiedzieć, już planował menu i zabierał się za rozmrażanie karkówki. Lubił takie spotkania – trochę wódki, dużo mięsa, znajomi z pracy, o których zawsze mówił, że „to normalni ludzie, bez spiny”. Ja też się cieszyłam, choć nie powiedziałam tego głośno. Od kiedy nasze dzieci wyprowadziły się z domu, mieliśmy więcej czasu. A ja… ja chciałam poczuć się znowu jak kobieta. Dlatego poszłam do galerii. Kupić coś, co da mi siłę. Chociażby miała to być tylko nowa sukienka.

Nie widziałyśmy się 100 lat

Centrum handlowe tętniło życiem. W tłumie ludzi, pachnącymi perfumami z drogerii, czułam się jak w innej rzeczywistości – takiej, gdzie kobieta nie musi najpierw sprawdzać stanu konta i prognozy pogody, zanim coś kupi. Miałam ochotę zaszaleć. I wtedy zobaczyłam Ewę, dawną przyjaciółkę. W podstawówce siedziałyśmy razem w ławce, potem przez lata trzymałyśmy się blisko. Aż wszystko się rozjechało. Ona została w miejscu – dzieci, dom, wnuki, kot. Ja rzuciłam etat, rozkręciłam sklep internetowy, zaczęłam tańczyć salsę i wróciłam do swojego panieńskiego nazwiska. Ale ucieszyłam się na jej widok.

– Ewa! Jak dawno się nie widziałyśmy… – zawołałam. – Co ty tu robisz?

– Pralka mi padła, szukam nowej. A ty?

– A ja szukam sukienki. Jedziemy z Andrzejem na działkę. Ma być impreza.

Uśmiechnęła się niepewnie. Miała na sobie sweter w kolorze spranego beżu i ortopedyczne buty. I zmęczenie w oczach, którego wcześniej nie zauważyłam.

– Chodź na kawę – zaproponowałam spontanicznie. – Pogadamy.

Zgodziła się. W kawiarni wypiła cappuccino z dodatkiem syropu, jak kiedyś, ale zamiast plotkować, patrzyła w okno.

– Wiesz, czasem mam wrażenie, że gdzieś zniknęłam – powiedziała w końcu. – Że gdzieś tylko przemykam i nikt mnie nie widzi.

Nie odpowiedziałam od razu. Ale coś mnie wtedy tknęło. Jakby moja spontaniczna wizyta w galerii miała stać się czymś więcej niż tylko pretekstem do kupienia nowej sukienki.

Widziałam, że się martwi

Po kawie zaproponowałam, żeby poszła ze mną na zakupy.

Nie mam głowy do ciuchów – próbowała się wymigać. – Poza tym muszę jeszcze ugotować, pranie wstawić, no i obiecałam Michałowi, że zrobię jego ulubione ciasto na jutro…

– Michał to twój syn, a nie król życia. Ma żonę, niech sobie sam piecze – powiedziałam. – Ty też masz prawo do jednego popołudnia wolności. Idziemy.

Nie czekałam na zgodę. Pociągnęłam ją za sobą. W sklepie z modą dla kobiet 40+ wzięłam ją na dział z przecenami. Oglądała bluzki jak ktoś, kto analizuje skład chemiczny detergentów. Bez większego zainteresowania z rezerwą i poczuciem obowiązku.

– Masz zgrabną figurę – powiedziałam. – Tylko ją chowasz.

Złapałam zwiewną sukienkę z kopertowym dekoltem i parę dopasowanych dżinsów.

– Tego nie założę – jęknęła. – Ja nie mam figury do rurek.

– Masz. Tylko musisz ją sobie przypomnieć.

Zmusiłam ją do przymierzenia. Kiedy wyszła z przymierzalni, nawet nie próbowała udawać, że jest wyluzowana. Ale spojrzenie miała inne. Jakby pierwszy raz od lat zobaczyła siebie. Naprawdę siebie.

– Dobrze wyglądam? – zapytała cicho.

– Świetnie. I dobrze, że to w końcu widzisz.

Uśmiechnęła się niepewnie. Kupiła dżinsy. Sukienkę odłożyła, ale nie mogłam jej za to winić. To był dopiero pierwszy krok. Pożegnałyśmy się przed wejściem do parkingu. Gdy wsiadała do auta, powiedziała:

– Dzięki. Chyba właśnie przypomniałam sobie, że jestem kobietą. A nie tylko mamą, babcią i kucharką.

– Daj spokój. Będziesz miała okazję się wystroić w sobotę. Przychodzisz do nas na grilla.

Cieszyłam się na to spotkanie

Dzień imprezy nadszedł szybciej, niż się spodziewałam. Andrzej już od rana krążył po kuchni, szykował marynaty i sprawdzał, czy piwo się chłodzi. Ja, w swojej nowej czerwonej sukience, czułam się dziwnie lekko. Jakbym przez ostatni tydzień zrzuciła ze swoich ramion jakiś niewidzialny ciężar. Wtedy zadzwoniła Ewa. Myślałam, że odwoła nasze wspólne wyjście.

– Madzia, ja chyba przyjadę – powiedziała. – Michał mówi, że da sobie radę z dziećmi, a Adam… Adam nawet się nie zapytał, gdzie idziemy. Może to i lepiej.

– Przyjedź – odpowiedziałam. – Tylko załóż te nowe dżinsy. I coś z dekoltem. Niech cię ludzie zobaczą.

Przyjechała tuż po siedemnastej. Stałam właśnie przy grillu, kiedy ją zobaczyłam. W rurkach, lekkim sweterku, włosy miała rozpuszczone. I miała dziwne spojrzenie. Rozglądała się po działce jakby każdy krok był dla niej próbą, czy jeszcze potrafi się poruszać jak kobieta.

– No, no, kto to taki elegancki? – zagadnął Krzysiek, kolega Andrzeja. – Aż słońce mocniej zaświeciło.

Ewa zarumieniła się, ale uśmiechnęła. Prawdziwie. I wtedy zobaczyłam, że nie tylko ja to zauważyłam – Adam też. Stał pod drzewem, z piwem w ręku, i patrzył na nią tak, jakby nie rozpoznawał własnej żony.

– Ładnie wyglądasz – powiedział, gdy podeszła.

– Dzięki – odpowiedziała spokojnie. – Warto czasami poczuć się dobrze ze sobą.

Wieczór upływał w atmosferze śmiechu i wina. A ja patrzyłam na Ewę i czułam, że wróciła. Może jeszcze nie cała. Ale pierwszy fragment siebie już odzyskała.

Wiele się zmieniło

Kilka dni później zadzwoniła do mnie wieczorem. Byłam właśnie w kuchni, rozpakowywałam zakupy, kiedy telefon zawibrował.

– Muszę ci coś powiedzieć – zaczęła Ewa bez przywitania. – Adam zabrał mnie dziś do restauracji. Pierwszy raz od… nie wiem, może od osiemnastki naszej córki.

– No proszę! – ucieszyłam się. – I jak było?

– Elegancko. Nawet zamówiłam kieliszek wina. Ale wiesz co? Chyba mi zaszkodziło. Całą noc mnie potem męczyło. Żołądek, wątroba, wszystko. I pomyślałam… może ja już się nie nadaję do takich rzeczy. Może jestem już za stara.

Usiadłam z telefonem w dłoni. Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Daj spokój. Co ty wygadujesz?

– I właśnie to do mnie dotarło – powiedziała. – Wiesz, co było najlepsze? Nie kolacja. Tylko to, że Adam potem parzył mi miętę, przyniósł termofor, a rano przyszedł Michał i powiedział, że jego koledzy w pracy pokłócili się o ostatni kawałek mojego sernika. Wtedy poczułam się… potrzebna.

Milczałam chwilę.

– Ewa, ja ci tak zazdroszczę.

– Ty mi? Czego?

– Tego, że masz dla kogo piec. Że ktoś dziękuje. Że ktoś pamięta o twoim istnieniu.

Z drugiej strony słuchawki zapadła cisza.

– A ty masz czas, którego ja nie mam – powiedziała. – Masz siebie.

Popatrzyłam na stół, na który właśnie położyłam nową paczkę świeczek. Może miała rację. Może to ona pomagała mi, a nie ja jej?

Czego właściwie pragnę?

Następnego dnia nie pojechaliśmy z Andrzejem na planowaną kolację z przyjaciółmi. Odwołałam ją. Nie dlatego, że nie miałam ochoty. Po prostu coś się we mnie zmieniło. Coś, co do tej pory pchało mnie do ciągłego udowadniania, że jestem jeszcze młoda, atrakcyjna i cały czas w grze. Zamiast tego zadzwoniłam do córki.

– Przywieź maluchy – powiedziałam. – Mam wolny weekend. I chęć na szarlotkę.

Nie zapytała, dlaczego zmieniłam zdanie. Po prostu przyjechała. Z torbą zabawek, dwoma śpiworami i uśmiechem ulgi. Wnuki wbiegły do mieszkania jak burza, a ja poczułam w środku coś, czego nie czułam od lat. Ciepło. Bezpieczeństwo. Sens. Po południu piekliśmy ciasto razem. Mąka na włosach, starte jabłka nawet na ścinach, kruszonka zjadana z miski przed upieczeniem. I śmiech. Prawdziwy, szczery, aż do łez.

Wieczorem, kiedy dzieci już spały, usiadłam w kuchni z kubkiem herbaty. Andrzej podszedł cicho, pocałował mnie w głowę i usiadł obok.

– Fajnie tu – powiedział tylko.

– Prawda? – odpowiedziałam.

Nie potrzebowaliśmy więcej słów. To był inny rodzaj romantyzmu. Taki, który nie wymaga świec i wina, tylko obecności i czułości w drobiazgach. Pomyślałam wtedy o Ewie. O tym, że każda z nas coś kiedyś straciła. Ale też każda z nas ma szansę to odzyskać – tylko czasem trzeba odpuścić, zdjąć obcasy, założyć fartuch i przyjąć do serca, że bycie „tylko sobą” może być najpiękniejszą wersją kobiecości.

Każda z nas coś zyskała

Kilka tygodni później znów spotkałam się z Ewą – tym razem to ona zaprosiła mnie na kawę. Przyszła w tej samej parze rurek, które wtedy kupiłyśmy razem, ale z nowym swetrem, miękkim i kolorowym. Z innym spojrzeniem. I z lekkim makijażem.

– Adam mówi, że wygląda na to, że przeżywam drugą młodość – powiedziała, śmiejąc się. – A ja mu na to, że po prostu przypomniałam sobie, że jestem kobietą, nie tylko służącą.

Siedziałyśmy długo, rozmawiając nie tylko o dzieciach czy chorobach, ale o książkach, o tym, co chciałybyśmy jeszcze zobaczyć, o tym, czego się boimy. Byłyśmy znowu sobą. Może nie dokładnie tymi dziewczynami sprzed lat, ale kimś równie ważnym – kobietami, które postanowiły wreszcie się odnaleźć po latach.

Po tej kawie wróciłam do domu, spojrzałam na kuchenny zegar i na misę z jabłkami. Bez zastanowienia sięgnęłam po fartuch i zaczęłam robić kolejną szarlotkę. Dla wnuków. Dla siebie. Dla ciepła w domu, którego nie da się kupić w żadnym sklepie.

Bo szczęście nie zawsze jest spakowane w pudełkach drogich prezentów. Czasem ma smak jabłek z cynamonem i dotyk dziecięcych dłoni, które tulą się do ciebie bez powodu. I w tym wszystkim, w całym tym zwyczajnym, pięknym bałaganie – ja naprawdę czułam, że żyję.

Magda, 56 lat


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama