„Przyjaciółka nigdy nie marnuje jedzenia. Grzebie nawet po cudzych śmietnikach, a potem karmi tym córkę”
„– Wybacz, ale nie lubię żarcia, które zaczyna śmierdzieć – pokręciłam głową. – Wyrzucam to, chyba że ty chcesz… Sądziłam, że wyczuje ironię w moim głosie, tymczasem ona… naprawdę wzięła nadpsute mięso”.

- listy do redakcji
Moja przyjaciółka, Iza, zawsze była trochę dziwna. Jedni nazywali ją indywidualistką, inni po prostu wariatką. Odkąd pamiętam, miała fioła na punkcie ekologii i wszystkiego, co się z nią wiązało. A to biegała z ulotkami po mieście i namawiała przechodniów do ratowania wielorybów, a to przywiązywała się do drzew w proteście przeciwko niszczeniu miejscowej przyrody.
Najpierw została wegetarianką i zrezygnowała z mięsa, potem poszła o krok dalej i nie dotykała już niczego, co pochodziło od zwierząt. Na szczęście nie narzucała mi swojego zdania, w milczeniu znosiła pałaszowanie przeze mnie kiełbasy, więc te dziwactwa mi nie przeszkadzały.
Mieszkała w komunie
Trochę zdziwiło mnie, gdy na trzecim roku studiów wyniosła się z przytulnego mieszkanka rodziców na squat, czyli do obskurnego pustostanu, by żyć w nim w komunie z podobnymi jej dziwakami.
– To naprawdę świetne miejsce! – mówiła zachwycona. – Jesteśmy jak jedna wielka rodzina. Dzielimy się wszystkim, nic nas nie ogranicza…
– No nie wiem… – spojrzałam na nią sceptycznie. – Mnie to się kojarzy z jakąś meliną. U rodziców byłoby ci wygodniej.
– Ty i to twoje materialistyczne podejście! – prychnęła tylko.
Na squacie poznała faceta. Marek, zwany Chudym, był takim samym wariatem jak ona. Zaszła z nim w ciążę. Za głowę się złapałam, kiedy o tym usłyszałam. Dziecko w takich warunkach?! W jakimś opuszczonym budynku, na podłodze, z bandą obcych ludzi?!
– Spokojnie, Marta, wynajmiemy mieszkanie! – zaśmiała się, widząc moją minę.
Ktoś mógłby się zdziwić. No bo niby jakim cudem kogoś, kto mieszkał w nielegalnie zajmowanej ruinie, będzie stać na wynajem? A jednak. Bo zarówno Iza, jak i jej facet pracowali praktycznie od początku studiów i zarabiali bardzo dobrze. Dużo lepiej niż ja czy mój chłopak. A że mieli swoje fanaberie.
Myślałam, że się ogarnie
No właśnie. I tu jest pies pogrzebany. Bo dopóki moja przyjaciółka wydziwiała na swój własny rachunek, nic mi do tego. Ale teraz miała dziecko! Niewinną istotkę, o którą trzeba należycie dbać! Nie pisnęłabym słowa, gdyby chodziło o żywienie dziecka roślinkami, choć nie sądzę, żeby to było zdrowe. Ale ku memu zdumieniu Iza wkrótce porzuciła wegetarianizm i wymyśliła coś dużo gorszego.
Przez dwa lata, które minęły od jej porodu, wydawało mi się, że coś się zmienia. Przestała biegać po manifestacjach, żyła sobie spokojnie w miłym mieszkanku u boku swojego faceta i wychowywała córeczkę, Marysię. Przychodzili do nas czasem na kawę, albo piwko. Ot, normalna para. Tymczasem…
Szukają jedzenia... w śmieciach
Któregoś dnia Iza wpadła akurat, kiedy robiłam tartę z mięsem i szpinakiem. Przycupnęła na krześle i przypatrywała mi się uważnie.
– Cholera – zaklęłam, wyjmując zmieloną łopatkę z lodówki. – Za długo trzymałam. Nie pachnie tak, jak powinno.
– Pokaż! – przyjaciółka złapała mięso i spojrzała na datę ważności. – Termin mija dopiero dzisiaj. To jeszcze dobre.
– Wybacz, ale nie lubię żarcia, które zaczyna śmierdzieć – pokręciłam głową. – Wyrzucam to, chyba że ty chcesz…
Sądziłam, że wyczuje ironię w moim głosie, tymczasem ona… naprawdę wzięła nadpsute mięso! Patrzyłam na nią jak na wariatkę, ale wzruszyłam tylko ramionami. Naprawdę przeraziłam się dopiero kilka dni później, kiedy zaczęła wykładać mi swoją nową ideologię.
Byłam przerażona
– Nie masz pojęcia, ile jedzenia się marnuje! – mówiła. – Każdego miesiąca wyrzucamy rzeczy, które mogłyby wyżywić afrykańską wioskę! Królują w tym oczywiście korporacje. Wielkie sieci supermarketów codziennie zapełniają kontenery całkiem dobrym jedzeniem.
– Gdyby było dobre, toby go chyba nie wyrzucały, tylko sprzedały, nie sądzisz? – spytałam zaczepnie.
– Właśnie w tym sęk, że nie mogą sprzedać, bo na przykład termin ważności już się skończył, i nieważne, że jedzenie wcale nie jest zepsute. Wiem o tym, bo tylko tak się żywimy – dodała z dumą, a ja zastanawiałam się, czy dobrze usłyszałam.
– Co proszę? – wydukałam w końcu.
– Jesteśmy z freeganami – oznajmiła. – Marysia też. Nie słyszałaś o tym?
To jakaś dziwna moda
Potem zaczęła mówić coś o powszechnym marnotrawstwie, konsumpcjonizmie i tym podobnych sprawach, ale z tego wszystkiego wyłowiłam jedno – ona i jej porąbany facet grzebią w śmietnikach w poszukiwaniu żarcia! W dodatku potem karmią tymi odpadkami swoją dwuletnią córkę!
Gdy Iza wyszła, rzuciłam się do komputera, żeby sprawdzić, czy dobrze zrozumiałam. Wpisałam hasło „freeganie” w wyszukiwarkę i… niestety, nie pomyliłam się.
Ta moda przyszła do nas z Zachodu i wiązała się ni mniej, ni więcej, tylko ze szperaniem w śmieciach. Nie z biedy, lecz dla zasady. Ten nowy wymysł Izy to już przesada. Tym bardziej że wciąga w to dziecko. A co, jeśli mała się zatruje? Albo złapie jakąś chorobę? Nie wiem, co robić. Ale wiem jedno – nigdy więcej nie pójdziemy do nich na obiad…
Olga, 32 lata
Czytaj także: „Przez 25 lat chodziłam wokół męża na paluszkach. Ale nie zamierzam gotować mu flaczków i golonki do końca życia”
„Nie chcę dłużej być żoną gbura, ale nie stać mnie na rozwód. Od 15 lat żyję w pułapce bez wyjścia, bo szkoda mi dzieci”
„Bałem się powiedzieć żonie, że straciłem pracę. Kłamałem, aż posunąłem się za daleko i mogłem stracić też rodzinę”