Reklama

Zawsze myślałam, że przyjaźń z Klaudią to mój największy skarb. Wspólne plany, marzenia o własnym studiu jogi, rozmowy o przyszłości – wszystko wydawało się takie proste. Zostawiłam korporacyjną pracę, bo chciałam czegoś więcej. Studio było dla mnie jak dom – pełne mat, zapachu kadzideł i śmiechu naszych klientek. Ale pod tym wszystkim coś się tliło – drobne nieporozumienia, jej uniki, dziwne spojrzenia.

Tłumiłam niepokój, wierzyłam, że to tylko zmęczenie

Siedziałyśmy w biurze przy dużym, drewnianym stole, na którym rozłożone były plakaty z grafikami nowej kampanii studia. Spojrzałam na Klaudię, która nerwowo przewracała w palcach długopis, unikając mojego wzroku.

– Myślałaś o tym, żeby jednak dać zniżkę dla stałych klientek? – zapytałam, próbując brzmieć spokojnie, choć czułam, jak coś mnie dusi od środka.

– Monika, nie mamy teraz na to budżetu. Ty zawsze chcesz być tą „dobrą duszą”, a potem ja muszę gasić pożary – mruknęła z wyraźnym zniecierpliwieniem, wpatrując się w ekran komputera.

Zacisnęłam usta, czując, jak wzbiera we mnie złość.

– Przepraszam, ale odkąd zaczęłyśmy razem prowadzić studio, to chyba razem podejmujemy decyzje, prawda?

Klaudia wzruszyła ramionami i westchnęła.

– W teorii. W praktyce i tak ja muszę to wszystko ogarniać.

Wtedy coś mnie tknęło. Sięgnęłam po plik dokumentów leżących na biurku. W oczy rzuciło mi się logo studia – nasze logo – ale pod nim widniało tylko jedno nazwisko: jej, Klaudii. Zamarłam.

– Klaudia, co to ma znaczyć? – głos mi zadrżał.

Podniosła wzrok, zaskoczona, ale tylko na chwilę.

To tylko formalności. Ktoś musiał to zarejestrować. Ty nigdy nie interesowałaś się papierami.

– Jak to „tylko formalności”?! – wykrzyknęłam. – Przecież miałyśmy być wspólniczkami!

– Nie histeryzuj – ucięła, ale ja już wiedziałam, że coś jest bardzo, bardzo nie tak.

Stałam w tej ciszy, która nagle zrobiła się ciężka jak ołów. Klaudia odwróciła wzrok, a ja czułam, jak serce mi wali. Dokumenty w dłoniach drżały, jakby same wiedziały, że wszystko zaczyna się walić. Wzięłam głęboki oddech, próbując opanować drżenie głosu.

– Klaudia, powiedz mi prawdę. Co planujesz? – spytałam cicho, ale z mocą, która mnie samą zaskoczyła.

– Co planuję? – powtórzyła z ironią, jakby moje pytanie było absurdem. – Chciałam w końcu pójść do przodu. To moje marzenie, Monika, nie twoje. Ty byłaś tylko dodatkiem.

Dodatkiem. To słowo uderzyło we mnie jak cios w żołądek. Patrzyłam na nią, a w głowie dudniło: dodatkiem. Myślałam, że jesteśmy wspólniczkami, przyjaciółkami, że budujemy coś razem. A ona… Ona już dawno budowała swoje. O mnie zapomniała. Może nigdy nawet mnie tam nie widziała.

– Myślałam, że to nasze studio – wydusiłam, czując, jak coś ściska mnie w gardle.

Klaudia wzruszyła ramionami, jakby mówiła o pogodzie.

– Nie bądź naiwna. Przecież sama wiesz, że bez mojego nazwiska to studio by nie ruszyło. Ty... ty jesteś dobra do prowadzenia zajęć, ale do biznesu? Naprawdę sądziłaś, że dam ci współudział?

Stałam oszołomiona, patrząc na nią, na nasze logo, na maty i plakaty, które rozklejałyśmy razem. Wszystko nagle wydało mi się obce, jakby ktoś wyjął mi serce i zostawił pustą skorupę. Chciałam coś powiedzieć, ale głos mi ugrzązł w gardle.

Wiedziałam, że to już koniec

Siedziałam na ławce przed studiem, wpatrzona w neonowy szyld z nazwą, która kiedyś była naszym wspólnym marzeniem. Teraz patrzyłam na to miejsce jak na coś obcego – jakby ktoś wyrwał mi z rąk cząstkę mnie samej. Obok przechodziły dwie kobiety, znajome twarze z zajęć jogi. Nie zauważyły mnie, ale ich słowa do mnie dotarły.

– Szkoda tej Moniki – powiedziała jedna z nich. – Była taka inspirująca, a teraz… Klaudia jakoś się zmieniła, co?

Poczułam, jak łzy zbierają się w kącikach oczu, ale szybko je otarłam. To nie był czas na rozpacz.

Wtedy zobaczyłam Basię, naszą instruktorkę, która podeszła i usiadła obok mnie.

– Wiesz, że to nie koniec, prawda? – zapytała, patrząc na mnie uważnie.

– Basia, ja... ja już nie mam siły. Wszystko przepadło. Studio, marzenia, przyjaźń…

– Nie mów tak. To twoje miejsce, Monika. To ty dawałaś tu serce. Jeśli chcesz, pomogę ci zacząć od nowa. Naprawdę. – Położyła rękę na moim ramieniu.

Spojrzałam na nią – szczera, spokojna, z oczami pełnymi wiary. Może to właśnie jej słowa sprawiły, że coś we mnie pękło, ale nie złamało się. Zrozumiałam wtedy, że nie mogę pozwolić, żeby Klaudia zabrała mi wszystko. Jeszcze tego samego dnia znalazłam stare notatki z pomysłami, zaczęłam szkicować logo – nowe, moje.

Tym razem bez złudzeń i bez przyjaciółki, która wbija nóż w plecy. Tylko z wiarą w siebie.

Nowe studio było mniejsze, skromniejsze, ale czułam, że ma w sobie coś, czego poprzednie nie miało – prawdę. Jasne ściany, drewniana podłoga, kilka roślin w doniczkach i ręcznie malowany napis nad wejściem: „Tu uczymy się siły – nie tylko ciała, ale i ducha.” To był mój manifest. To było moje miejsce.

Pierwszego dnia przyszła Marta. Miała nieśmiały uśmiech i trzymała matę w ramionach jak tarczę.

– Wiesz, nie przyszłam tylko na jogę – zaczęła, rozglądając się po wnętrzu. – Chciałam… nauczyć się być silniejsza. W środku. Bo tak w ogóle, to mam wrażenie, że jestem nikim.

– Marta – powiedziałam cicho, stając naprzeciw niej. – Ja też tak się czułam. Ale wiesz co? Tu nie jesteśmy „nikim”. Tu jesteśmy kobietami, które potrafią się podnieść.

Prowadziłam zajęcia z drżącym sercem, ale z każdą minutą czułam, jak z moich ramion spadają ciężary. Patrzyłam na Martę, na kilka innych kobiet, które przyszły, i widziałam w ich oczach coś, co sama znałam – potrzebę nadziei.

Wieczorem siedziałam sama na macie, zamknęłam oczy i poczułam… dumę. Nie dlatego, że miałam teraz piękne studio czy setki klientek. Tylko dlatego, że się nie poddałam.

Bo mimo zdrady, bólu i upadku – wstałam

I chociaż rana po Klaudii wciąż pulsowała, wiedziałam, że to już nie ona ma władzę nad moim życiem. To ja ją mam. Siedziałam na skraju sali, obserwując grupę kobiet w skupieniu wykonujących pozycję wojownika. Ich oddechy tworzyły rytm, a ja czułam, jak coś we mnie rozkwita.

Patrzyłam na Martę, która jeszcze kilka tygodni temu przyszła tu zagubiona i niepewna. Teraz stała z wyprostowanymi plecami, mocna, pewna siebie. Czułam, że jestem jej potrzebna, a ona – w pewnym sensie – potrzebna mi. To było nasze wspólne miejsce, nasz mały świat, w którym uczyłyśmy się, jak być silnymi.

Nagle przypomniałam sobie tamten wieczór z Klaudią. Jej słowa wciąż we mnie tkwiły: „To moje marzenie, nie twoje.” Ale teraz wiedziałam, że się myliła. To marzenie należało do mnie. Zbudowałam je od nowa, na własnych zasadach, bez jej nazwiska pod dokumentami, bez kłamstw i zdrady.

Podniosłam wzrok na cytat, który powiesiłam nad drzwiami: „Siła to nie brak upadków, ale zdolność wstawania po nich.” Każda z kobiet, która przychodziła na moje zajęcia, przypominała mi, że każda z nas może upaść, ale to, co robimy potem, definiuje nas naprawdę.
Zrozumiałam, że Klaudia była tylko rozdziałem – bolesnym, ale potrzebnym.

To ja piszę swoją historię

Nie wybaczyłam jej, nie potrafię, ale nauczyłam się czegoś cennego: nie można budować swojego życia na cudzych fundamentach. Teraz to ja jestem swoją siłą. To ja piszę swoją historię. I choć czasem wciąż czuję ból, wiem, że najważniejsze dopiero przede mną.

Czasami siadam sama na sali, gdy zajęcia już się skończą, i patrzę na puste maty. W ciszy, którą przerywa jedynie cichy szum wentylatora, przychodzi do mnie zrozumienie, że to wszystko, co mam teraz, jest moje – zbudowane od zera, z kawałków porozbijanego serca i uporu, który pozwolił mi się podnieść. Nie jest idealnie.

Są dni, kiedy patrzę na stare zdjęcia i jeszcze mnie ściska w środku. Wspomnienia o przyjaźni, która wydawała się niezniszczalna, o marzeniach dzielonych z kimś, komu ufałam, bolą jak zadra pod paznokciem. Ale już nie pozwalam, żeby ten ból mnie definiował.

Kiedyś myślałam, że szczęście to coś, co ktoś może mi dać – przyjaciółka, wspólniczka, sukces. Dziś wiem, że szczęście to decyzja, którą podejmuję każdego dnia, wybierając siebie, swoją drogę, swoją prawdę.

Patrzę na kobiety, które przychodzą na moje zajęcia – każda z inną historią, każda z własnym ciężarem do dźwigania. Patrzę na Martę, na Basię, na nowe twarze. Widzę w nich siebie sprzed miesięcy – zagubioną, zranioną, ale gotową, żeby wstać. I wiem, że moja misja to coś więcej niż joga. To przestrzeń, w której kobiety uczą się być silne, razem.

Nie wiem, co przyniesie jutro. Ale dziś wiem jedno: jestem gotowa. Gotowa na każdy nowy dzień. I choć nie zapomnę, to nie pozwolę, by przeszłość odebrała mi przyszłość.

Monika, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama