Reklama

Nie mam dzieci. Nie mam męża. Mam za to ciszę w mieszkaniu, świeżą pościel i święty spokój, który przestał mi się wydawać nagrodą dopiero wtedy, gdy inni zaczęli mi go współczuć. Mam 30 lat. Mieszkam w Warszawie, pracuję w agencji kreatywnej. Lubię swoją robotę. Podoba mi się to, że nikt mi tam nie zadaje pytań typu „a kiedy wnuki?” ani nie mówi, że jestem jeszcze młoda i „na pewno mi przejdzie”. W mieście mogę być sobą. Nawet jeśli czasem oznacza to samotne wieczory i popcorn na kolację. Wolę to niż sztuczne uśmiechy i rozmowy o niczym przy rodzinnym stole.

Ten stół ma swoją historię. Pamiętam, jak miałam siedemnaście lat i powiedziałam, że nie chcę mieć dzieci. Ciotka Grażyna prawie się zakrztusiła barszczem. Od tego czasu temat wraca regularnie – co święta, co obiad, co spotkanie. Zawsze z tym samym zestawem zdań: „Czas leci”, „Jeszcze się zakochasz”, „Nie mów hop”. Od lat rzadko wracam do domu. Mama niby rozumie, ale zawsze mówi:

– Olu, tylko się nie kłóć z ciotkami, dobrze?

– A one mogą mnie w końcu zostawić w spokoju? – pytam, zakładając kurtkę.

Nie odpowiada. Tylko wzdycha. A ja wiem, że tym razem będzie inaczej. Nie mam już siły być miła.

Rozliczały mnie bez litości

– Ola, siadaj koło cioci Grażynki – rzuciła mama z kuchni, a ja mimowolnie się wzdrygnęłam. No przecież, że koło Grażynki. Mama nie zna litości.

Usiadłam. Serwetka, talerzyk, widelec, łyżka. Jeszcze nie zdążyłam nalać sobie barszczu, a ciotka już się do mnie pochyliła z tym uśmiechem, co to zawsze zwiastuje kłopot.

Masz kogoś nowego? – zapytała z pozorną lekkością, jakby pytała, czy wolę pierogi z grzybami czy z kapustą.

– Nie. Mam siebie – odparłam, celowo zbyt wesoło.

– Oj, przestań. Tak na serio. Ktoś się pojawił?

– Nie. Nie szukam.

Nie szukasz?! – ciotka Grażyna prawie się zakrztusiła. – Ola, no błagam cię. Czas leci. Masz już trzydziestkę…

– No właśnie – wtrąciła ciotka Basia, która do tej pory tylko słuchała. – A zegar biologiczny nie stoi w miejscu, dziecko.

Wuj Edward spojrzał znad karpia i dołożył swoje trzy grosze:

A dzieci? Jak nie teraz, to kiedy?

Zawahałam się sekundę, potem wzruszyłam ramionami.

– Może nigdy. Może wcale ich nie chcę.

Ciocia Grażyna zamarła z widelcem w powietrzu. Basia otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Mama spojrzała na mnie błagalnie.

– Sama to wcale nie znaczy nieszczęśliwa – dodałam już ciszej.

Ale rodzina to podstawa! – rzuciła Basia z ożywieniem.

– A może dla mnie podstawą jestem ja – odpowiedziałam chłodno.

W pokoju zrobiło się dziwnie cicho. Mama spróbowała zmienić temat, pytając o pogodę. Nikt nie podjął rozmowy. Napięcie zawisło w powietrzu, pachnąc makowcem i niedopowiedzeniami.

Role się odwróciły

W pokoju zrobiło się duszno. Dosłownie i w przenośni. Karp na półmisku parował, świece przy stole migotały, a wszyscy siedzieli w milczeniu, jakby ktoś właśnie ogłosił koniec świata.

– No to jedzmy, zanim wystygnie – wymamrotała mama, sięgając po łyżkę. Wszyscy bez słowa zaczęli nakładać sobie sałatkę, ale nikt nie patrzył mi w oczy. Ciotka Grażyna nawet nie sięgnęła po kompot. To już było coś.

Ale… będziesz samotna – rzucił nagle wuj Edward, jakby ten temat nie dawał mu spokoju. Patrzył na mnie z mieszaniną politowania i przekonania, że właśnie ratuje mi życie.

A wy nie jesteście? – zapytałam spokojnie, niemal szeptem, ale wystarczająco głośno, by wszyscy usłyszeli.

Ktoś wtedy upuścił widelec na talerz i to był jedyny dźwięk w pokoju. Nikt się nie odezwał. Ciocia Grażyna zacisnęła usta, Basia przestała przeżuwać. Nawet babcia Wanda uniosła wzrok znad barszczu.

Młodzi teraz jacyś tacy... zamknięci – powiedziała po chwili babcia. – Nie umiecie rozmawiać, tylko się bronicie przed drugim człowiekiem.

Nie odpowiedziałam. Rozglądałam się po stole i widziałam dokładnie to, czego nie mówili. Ciocia Grażyna, której mąż od rana nie odezwał się ani słowem. Basia, wiecznie zmęczona, z mężem, który częściej przesiaduje w barze niż w domu. Wuj Edward, który nigdy niczego na dobre sobie nie ułożył, a teraz siedzi tu i moralizuje.

Ty mnie będziesz oceniać? – warknęła ciotka Grażyna, już nie wytrzymując.

– Nie oceniam. Tylko może... nie jesteście najlepszym przykładem do dawania rad – odparłam.

– Ola, przestań. To twoja rodzina – wtrąciła cicho mama.

– Właśnie. A rodzina powinna wspierać. Nie wbijać szpilki przy świątecznym stole.

Próbowała ich tłumaczyć

Odsunęłam krzesło i wstałam od stołu. Nikt mnie nie zatrzymał. W kuchni zapanował inny klimat – chłodniejszy, cichszy, pachnący mandarynkami i piernikiem. Oparłam się o blat i wzięłam głęboki oddech. Po chwili usłyszałam za sobą cichy szelest. Mama weszła i zamknęła za sobą drzwi.

Oni cię nie rozumieją – powiedziała cicho. – Ale to nie znaczy, że cię nie kochają.

Odwróciłam się do niej. Miała łagodne oczy i usta ściśnięte w cienką linię. Jak zawsze, kiedy próbowała pogodzić ogień z wodą.

– To dlaczego nikt mnie nie broni? – zapytałam. – Dlaczego za każdym razem muszę sama się tłumaczyć?

Milczała przez moment. Przesunęła ręką po ściereczce, jakby szukała odpowiedzi między fałdami materiału.

– Bo... bo może też się boimy – wyszeptała w końcu.

– Czego? Że ktoś może wybrać inaczej niż wy? – spojrzałam jej w oczy.

– Może. Może też o ciebie. Martwimy się, że zostaniesz sama.

– A ja marzę o tym, żeby ktoś wreszcie powiedział: „Ola, dobrze, że jesteś szczęśliwa”. A nie: „znajdź kogoś”, nie: „czas leci”. Po prostu: „dobrze, że jesteś”.

Zamilkłyśmy obie. W tej ciszy było więcej prawdy niż przez całą wieczerzę. Mama podeszła bliżej. Pogładziła mnie po ramieniu.

– Ja nie umiem inaczej. Wiesz, że nigdy nie krzyczałam przy stole.

– Wiem, ale może pora coś zmienić.

– Myślisz, że warto?

– Myślę, że już nie mam siły udawać.

Wzięła głęboki wdech i pokiwała głową.

– To może po prostu posiedźmy tu chwilę, co?

Usiadłam w milczeniu. Po raz pierwszy w te święta nie czułam się sama.

Babcia mnie zaskoczyła

Następnego dnia rano wstałam wcześniej niż zwykle. Cisza w domu była kojąca – bez ciotek, bez komentarzy, tylko odgłos włączonego ekspresu do kawy i szuranie kapci. Weszłam do kuchni i zamarłam. Babcia Wanda siedziała już przy stole, popijając herbatę ze szklanki w koszyczku.

– Chcesz? – wskazała na drugą szklankę.

– Poproszę.

Usiadłam naprzeciwko niej, jeszcze zaspana. Przez chwilę milczałyśmy. Patrzyła przez okno, jakby wspominała coś sprzed lat.

– Wiesz... ja też nie chciałam mieć dzieci – powiedziała nagle, jakby mówiła o pogodzie.

– Słucham? – spojrzałam na nią z niedowierzaniem.

– Twojego dziadka poznałam w latach 60. Wszyscy wtedy chcieli wracać do normalności, zakładać rodziny, rodzić dzieci, żeby było dla kogo żyć. A ja... ja się bałam. Nie czułam, że to dla mnie. Tylko że wtedy się nie wybierało, albo nie miało się takiej odwagi.

– Nigdy tego nie mówiłaś.

Kogo by to obchodziło? Kobieta miała rodzić, gotować i milczeć. Tak było. A jak mówiła, że nie chce, to znaczyło, że coś z nią nie tak.

Popatrzyłam na nią uważniej. Zmarszczki, siwe włosy, ale oczy wciąż żywe. Mocne.

Twoja odwaga mnie przeraża... i zachwyca – powiedziała cicho.

– Nie czuję się odważna. Tylko zmęczona.

Babcia kiwnęła głową.

– Zmęczenie czasem jest pierwszym krokiem do wolności.

Siedziałyśmy tak jeszcze chwilę, w tej dziwnej bliskości, która nie potrzebowała więcej słów. Poczułam, że wreszcie ktoś mnie zobaczył tak naprawdę.

To sporo mnie kosztowało

Spakowałam się po śniadaniu. Mała walizka, trochę ubrań, szczoteczka do zębów. Mama krzątała się w kuchni, udając, że nie widzi, jak chowam rzeczy do torby. Nie chciałam robić z tego wielkiego dramatu. Po prostu czułam, że wystarczy. To, co miało się wydarzyć, już się wydarzyło. Po chwili stała pod drzwiami. Czekała, aż się odwrócę.

– Już jedziesz?

– Tak. Mam jeszcze sporo do zrobienia przed sylwestrem – skłamałam, ale bez przekonania. Obie wiedziałyśmy, że chodzi o coś więcej.

– Może nie jesteśmy idealni, ale... próbujemy – powiedziała cicho, nie patrząc mi w oczy.

Zawahałam się.

– A ja próbuję przestać się tłumaczyć za to, kim jestem. I czego nie chcę.

Przytaknęła, jakby to rozumiała albo przynajmniej próbowała.

– Zadzwonisz?

– Może. Tylko nie pytaj już więcej, czy kogoś mam, dobrze?

Zamilkła. Dopiero po dłuższej chwili odpowiedziała:

– Dobrze.

Wyszłam z klatki z uczuciem ulgi. Świeże powietrze pachniało śniegiem i jakby ulgą. Pociąg miałam za pół godziny. W oknie dworca widziałam swoje odbicie – trochę zmęczone, ale dumne. W pociągu usiadłam przy oknie. Krajobraz za szybą migał w rytmie kół. Nie płakałam. Nie było we mnie ani złości, ani triumfu. Tylko cisza. Ta sama, którą mam w domu, którą wybrałam. Nie wiem, czy tam wrócę. Miałam wrażenie, że naprawdę wyjeżdżam jako ja. Nie jako czyjaś córka. Nie jako projekt. Tylko jako ja.

Od teraz będzie inaczej

Wróciłam do Warszawy późnym popołudniem. Śnieg padał bezgłośnie, tłumiąc hałas miasta. W mieszkaniu było chłodno. Zrzuciłam buty, zaparzyłam herbatę, włączyłam lampkę i usiadłam na kanapie, otulona kocem.

Wcześniej wracałam z rodzinnych świąt z poczuciem winy. Znowu coś powiedziałam za dużo albo za mało. Czasem mama była smutna, ciotki się zmartwiły. Znów nie spełniłam czyichś wyobrażeń o „poukładanym życiu”. Tym razem było inaczej. Nie było ulgi, nie było euforii. Tylko spokój i ta dziwna pustka, która nie bolała. Raczej przypominała cichy porządek po burzy.

Kochałam ich mimo wszystko. Mimo tych słów, które wbijały się pod skórę, mimo pytań, które miały tylko jedną „właściwą” odpowiedź. Kochałam ich, ale już nie zamierzałam żyć po ich myśli. Nie wiedziałam, czy coś się zmieni. Czy mama zadzwoni i zapyta: „Ola, dobrze się czujesz?” bez dodatku: „A może powinnam ci kogoś przedstawić?”. Może nie. Może nadal będą myśleć, że to faza, że mi przejdzie. Nie zamierzałam ich do niczego przekonywać. Nie musiałam. Nie trzeba już nikomu niczego udowadniać. Nawet sobie. Po prostu byłam i to wystarczało.

Aleksandra, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama