Reklama

Kiedy rozwodziliśmy się z Marcinem, nie zależało mi na podziale mebli, samochodu ani nawet mieszkania. Jedyne, czego naprawdę chciałam, to nasz pies – dwuletnia suczka rasy border collie, Lila. Dla mnie była jak dziecko. Towarzyszyła mi w najtrudniejszych chwilach i kochała bezwarunkowo, czego o moim mężu powiedzieć nie mogłam. Dlatego właśnie nie spodziewałam się, że to o nią Marcin postanowi stoczyć największą batalię. Nie z chęci opieki – a z czystej złośliwości. Dla niego to był tylko pies. Dla mnie – rodzina. I nie zamierzałam się poddać bez walki.

Pies zamiast dziecka

Kiedy dwa lata wcześniej przyprowadziliśmy Lilę do domu, miałam łzy w oczach. Była maleńka, cała czarno-biała, z różowym języczkiem i zdezorientowanym spojrzeniem, które natychmiast chwyciło mnie za serce. Miałam wtedy jeszcze nadzieję, że ten pies połączy nas bardziej, że zajmie pustkę, którą zostawiły wszystkie nieudane próby zajścia w ciążę.

– No, to teraz mamy „dzidziusia” – zażartował Marcin, kładąc suczkę na naszym łóżku.

Ale tylko ja traktowałam ją jak dziecko. To ja wstawałam w nocy, gdy piszczała. Ja uczyłam ją komend, ja jeździłam z nią do weterynarza, gdy miała biegunkę po zjedzeniu długopisu. Marcin? On ją głównie głaskał, gdy wracał z pracy. I wrzeszczał, gdy pogryzła mu buty.

– Może trzeba było wychować lepiej, skoro jesteś taka świetna w byciu „matką” – rzucił kiedyś złośliwie.

Zabolało. Ale nie odpowiedziałam. Wtedy jeszcze chciałam, żeby nam się ułożyło. Żeby znów było jak kiedyś. Ale nie było. Z czasem coraz częściej widywaliśmy się jedynie przy śniadaniu i kłótniach o rachunki. Seks? Zapomniana historia. Bliskość? Tylko ta z psem. Lilka czuła, gdy płakałam. Kładła mi pysk na kolanach i wpatrywała się we mnie jakby chciała powiedzieć: „Nie płacz, ja tu jestem”.

Dlatego gdy zaczęliśmy mówić o rozwodzie, nie miałam wątpliwości – Lila musi zostać ze mną. Marcin nigdy jej nie kochał. Ale najwyraźniej uznał, że to będzie świetna okazja, żeby mi dopiec. Tak zaczęła się nasza najbrudniejsza walka.

Miłość się skończyła

Ostatnią wspólną kolację jedliśmy w ciszy. Lila leżała pod stołem, czujnie obserwując każde nasze poruszenie. Ja dłubałam widelcem w makaronie, Marcin przewijał coś w telefonie, co jakiś czas zerkając na mnie z irytacją.

– Może wreszcie przestaniesz milczeć? – zapytał w końcu. – Albo się rozwodzimy i ustalamy zasady, albo znowu będziemy w tym trwać jak dwa meble.

– Trwać? – spojrzałam na niego ostro. – My już dawno przestaliśmy być razem, Marcin. Nie ma „nas”. Jestem ja, jesteś ty. I Lila.

Wtedy pierwszy raz zauważyłam błysk w jego oku. Dziwny. Przeszywający. Jakby właśnie znalazł słaby punkt, który może wykorzystać.

– No, skoro już mowa o Lilce… Myślę, że zostanie ze mną – powiedział spokojnie, niemal z nonszalancją.

– Chyba żartujesz?! – wyrwało mi się. – Ty? Ty, który miałeś problem, żeby ją raz dziennie wyprowadzić? Ty chcesz ją zabrać?

– Mam prawo – odpowiedział, wzruszając ramionami. – Też ją karmiłem, też ją wychowywałem. Jesteśmy rodziną.

– Nie jesteś jej rodziną, Marcin – wysyczałam przez zęby. – Jesteś jej obojętnym współlokatorem.

Nie odpowiedział. Wstał, wziął talerz i poszedł do kuchni. A ja siedziałam i czułam, jak dłońmi ściskam kant stołu, żeby nie wybuchnąć. Przecież on nie chciał psa. On chciał mnie ukarać. Za co? Za to, że odważyłam się być nieszczęśliwa? Za to, że już nie byłam tą samą kobietą, która kiedyś patrzyła na niego z zachwytem? Lilkę tuliłam tej nocy jak dziecko. Czułam, że wojna właśnie się zaczyna.

Rozwód na pokaz

Marcin nie tracił czasu. Już na pierwszym spotkaniu z prawniczką rzucił z zimną krwią, że „pies pozostaje przy nim, jako część wspólnego majątku ruchomego”. Siedziałam jak wmurowana, z sercem bijącym gdzieś pod gardłem.

– Przepraszam, co proszę? – zapytałam, siląc się na spokój.

– Lila. Jest zarejestrowana na mnie – powiedział, patrząc na mnie bez mrugnięcia. – Mam jej książeczkę zdrowia, chip, wszystko. Mogę udowodnić, że jestem właścicielem.

Poczułam, jak robi mi się słabo. Rzeczywiście, formalnie zarejestrowaliśmy psa na niego – bo był wtedy na urlopie i miał czas załatwić papiery. Nie myślałam, że kiedykolwiek użyje tego przeciwko mnie.

– Mówimy o żywej istocie, a nie o kanapie z IKEA – warknęłam.

– Ty ją traktujesz jak dziecko, ale to nadal zwierzę. Moje zwierzę – podsumował z lodowatym spokojem.

Adwokatka próbowała nas rozdzielić, kierować rozmowę na inne tory – mieszkanie, kredyt, oszczędności – ale ja już nic nie słyszałam. Widząc, że Marcin traktuje Lilkę jak przedmiot, wiedziałam jedno: nie oddam jej. Choćbym miała spać na podłodze i płacić alimenty na człowieka, którego nie znoszę – nie oddam.

Wróciłam do domu i zamknęłam się z Lilką w sypialni. Leżała przy mnie, wtulona, jakby czuła mój ból. Marcin tej nocy nie wrócił. Może dobrze. Bo nie wiem, czy bym się powstrzymała, żeby nie powiedzieć mu, jakim jest człowiekiem. Nie miałam planu. Ale wiedziałam jedno – jeśli on gra brzydko, ja będę grać mądrze.

Moja futrzasta przyjaciółka

Kiedy Marcin wystąpił o zabezpieczenie opieki nad Lilą do momentu zakończenia sprawy rozwodowej, poczułam, że grunt usuwa mi się spod nóg. Twierdził, że „pies lepiej znosi obecność właściciela” i że „ja mam niestabilną sytuację emocjonalną, co może wpłynąć na dobrostan zwierzęcia”. Czytał te bzdury z miną człowieka, który recytuje przepis na zupę pomidorową. A ja siedziałam i trzęsłam się ze złości.

– Chcesz powiedzieć, że nie jestem zdolna do opieki nad psem? – zapytałam na korytarzu, zanim weszliśmy na salę.

– Mówię, że nie jesteś już tą samą osobą, co kiedyś – uciął chłodno. – A Lilka to czuje. Jest nerwowa, niespokojna. Potrzebuje stabilizacji.

Nie mogłam uwierzyć. Człowiek, który ignorował psa tygodniami, nagle opowiada o jego emocjonalnych potrzebach? Na rozprawie przedstawiliśmy zdjęcia, historię weterynaryjną, świadków. Sąsiadka opowiadała, jak codziennie rano widuje mnie na spacerze z Lilą, jak przychodzę z nią na szczepienia, jak reaguje na mój głos. A potem Marcin wyjął kartkę i z kamienną twarzą zaczął czytać… wiersz. O tym, jak „mały pyszczek rozświetlał jego każdy dzień”.

Sędzina miała łzy w oczach. A ja? Ja miałam ochotę rzucić w niego butem. Zabezpieczenie? Przyznane… jemu. Tymczasowo. Lilka pojechała z nim. Patrzyła na mnie przez szybę samochodu, trzęsąc się cała. Stałam na chodniku, ze smyczą w ręce. Nigdy nie czułam się bardziej samotna. Ale to jeszcze nie był koniec. On nie wiedział, na co mnie stać, gdy chodzi o miłość.

Prawda merda ogonem

Nie spałam. Każda minuta bez Lili ciągnęła się jak godzina. Próbowałam ją sobie przypomnieć: jak szczeka, jak drapie w drzwi, jak zasypia z nosem przy moim policzku. Miałam wrażenie, że ktoś mi amputował serce. I nagle – około drugiej w nocy – zadzwonił telefon. Numer Marcina.

– Halo? – powiedziałam z sercem w gardle.

– Lila uciekła – usłyszałam w słuchawce. – Kiedy wróciłem z baru, nie było jej. Drzwi były uchylone.

Nie pamiętam, jak się ubrałam. Wybiegłam z domu jak wariatka. Jeździłam po osiedlu, świeciłam latarką w każde krzaki, wołałam ją, aż zdarłam gardło. Po trzech godzinach, przemarznięta i zrezygnowana, wracałam już do auta… i wtedy ją zobaczyłam. Siedziała pod moimi drzwiami. Brudna, zziębnięta, z podkulonym ogonem – ale moja.

– Lila! – upadłam na kolana, a ona rzuciła się na mnie, skomląc i liżąc po twarzy jak szalona.

Zadzwoniłam do adwokatki.

– To jest dowód. Uciekła z jego mieszkania i przyszła tu, sama. Przecież pies nie idzie tam, gdzie mu źle, tylko tam, gdzie jest dom.

Złożyłyśmy nowy wniosek. Dołączyłyśmy nagrania z kamery sąsiada, który zarejestrował, jak Lila pcha się przez płot i ucieka. Dwa tygodnie później sąd zmienił decyzję. Lila wróciła do mnie na stałe. Marcin? Już nawet nie próbował walczyć. A ja? Poczułam coś, czego nie czułam od dawna – spokój.

Wolność na czterech łapach

Minęły dwa miesiące od ostatniej rozprawy. Mam orzeczenie rozwodu, decyzję o wyłącznej opiece nad Lilą i... pusty salon, w którym kiedyś stała kanapa Marcina. Oddałam ją sąsiadce. Zrobiłam miejsce. Symbolicznie. Lila śpi teraz zwinięta na kocu przy moich stopach. Czasem chrapie. Czasem poruszy łapką, jakby śniła o bieganiu po łące. Ale zawsze – zawsze jest blisko. Odzyskałyśmy siebie nawzajem.

Kiedyś myślałam, że walka o psa to będzie wstyd. Że ludzie się będą śmiać, że „baba woli psa niż mieszkanie”. Ale wiesz co? To był pierwszy raz w moim dorosłym życiu, kiedy zawalczyłam o coś naprawdę ważnego. Bo chodziło nie tylko o Lilę. Chodziło też o mnie. W sądzie ktoś zapytał mnie:

– A co, gdyby mąż dał pani wszystko? Mieszkanie, samochód, pieniądze. Ale nie psa?

Nie musiałam się zastanawiać.

Wtedy byłabym bogata i martwa w środku – odpowiedziałam. – Bez niej nie mam nic.

Nie wiem, czy jeszcze kiedyś zaufam jakiemuś mężczyźnie. Ale wiem jedno – nie muszę. Mam swoją małą, wierną towarzyszkę. I mam siebie. A to wystarczy. Wieczorem wychodzimy na spacer. Lilka podskakuje, jakby miała sprężyny w łapach. Świat nie jest idealny, ale jest nasz. A wolność... czasem szczeka, liże po twarzy i zasypia z nosem w twoim kocu.

Natalia, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama