„Chciałam uciec sprzed ołtarza i nigdy nie wracać. To wśród gości był mężczyzna, który patrzył na mnie z miłością w oczach”
„– Dojrzałaś – powiedział mi dzień przed ślubem, kiedy siedzieliśmy sami. – Nie szukasz już ideału. – Co to znaczy? – zapytałam. – Że Wojtek nie jest idealny dla ciebie – odpowiedział ze spokojem. – Ale może właśnie tego ci trzeba”.

- Listy do redakcji
Mam na imię Sandra, mam 34 lata i zawsze wierzyłam w miłość z tych wszystkich filmów, które kończą się pocałunkiem na tle zachodzącego słońca. Czekałam na nią długo, uparcie wierząc, że kiedyś poznam kogoś, kto powie „to ty” z taką pewnością, że nie będzie wątpliwości. Przez lata trzymała mnie przy życiu myśl, że ta osoba gdzieś jest. Że może właśnie mnie szuka.
Poznałam kogoś takiego. Marek. Uśmiechnięty chłopak z kursu żeglarskiego, który potrafił rozbawić mnie do łez, a chwilę później rozłożyć emocje na czynniki pierwsze. Był moim przyjacielem, moim powiernikiem, kompanem od wypraw do kina i ramieniem, na którym wypłakiwałam nieudane związki. Ale nie był mój.
Gdy pisał, że poznał Ewę, coś we mnie się zmieniło, choć nie potrafiłam tego wtedy nazwać. A potem był Wojtek – prosty, dobry chłopak, który mnie pokochał. Za bardzo chciałam być kochana, żeby powiedzieć „nie”, gdy zapytał, czy za niego wyjdę.
Tyle że przy ołtarzu... przy ołtarzu miałam ochotę uciec. I nie dlatego, że Wojtek był zły. Ale dlatego, że wśród gości stał Marek. I patrzył na mnie w sposób, który jeszcze bardziej bolał.
Jakbyśmy się znali od zawsze
Wszystko zaczęło się na Mazurach. Kurs żeglarski, zorganizowany trochę z nudów, trochę z potrzeby przełamania rutyny. Miałam wtedy 19 lat i złamane serce po jakimś chłopaku, który zniknął bez słowa. Marek był tam od samego początku – typ nie do przegapienia. Wysoki, zarośnięty, z przekąsem w głosie i wiecznym rozchełstanym kołnierzykiem. Wyglądał, jakby nic go nie ruszało, ale wystarczyło jedno spojrzenie w jego oczy, żeby wiedzieć, że wszystko dokładnie analizuje.
– Sandra, ty chyba wiążesz ten węzeł… na szyję – zażartował pierwszego dnia, kiedy próbowałam zrobić ósemkę. Zaśmiałam się. Miałam ochotę walnąć go w ramię, ale zamiast tego wpadłam z nim w rozmowę, która trwała do późnej nocy.
Nie wiem, kiedy się zaprzyjaźniliśmy. To przyszło naturalnie – jakbyśmy znali się od zawsze. Zanim wyjechaliśmy z Mazur, wiedział już, że boję się zaangażowania, a ja wiedziałam, że on kiedyś chciał zostać chirurgiem, ale zrezygnował, bo nie wytrzymał praktyk. Spotykaliśmy się później często – kawa, kino, koncert, wino na dachu jego bloku. Nic romantycznego, przynajmniej oficjalnie.
Kiedy zaczynaliśmy nowe związki, przestawaliśmy się widywać. Wiedzieliśmy, że to zdrowe, że żaden chłopak nie zrozumiałby tej bliskości między nami. Ale nigdy nie przestawaliśmy pisać. „Jak randka?”, „Co u twojej matki?”, „Pamiętasz, jak spadliśmy z łódki?”. Niby nic, ale wszystko.
Aż pewnego dnia napisał, że wyjeżdża do Norwegii. Miał robić specjalizację z protetyki w jakiejś klinice. Pomyślałam: „Super, w końcu coś swojego”. Obiecałam, że go odwiedzę.
Odwiedziłam go dopiero po pół roku. Do tego czasu zdążył zakochać się w dziewczynie z Polski – Ewie. Napisał o niej tak ciepło, że poczułam, jak coś mnie ściska od środka.
– Fajna jest – rzucił z uśmiechem, kiedy siedzieliśmy na tarasie nad fiordem. – Wiesz, mądra, poukładana, ale z charakterkiem. Zupełnie inna niż ty – wypalił.
Uśmiechnęłam się. A potem zadałam pytanie, które dręczyło mnie od tygodni:
– A ja… jestem jaka?
Spojrzał na mnie długo, ale nie odpowiedział.
Poczułam coś nowego
Poznałam ją później, kiedy wrócili na kilka dni do Polski. Ewa. Wysoka, szczupła, z nieskazitelną cerą i spojrzeniem, które potrafiło zmrozić w sekundę. Marka trzymała pod rękę tak, jakby już wygrała. Może miała rację.
– Tak się cieszę, że wreszcie się poznajemy – powiedziała mi, podając dłoń, której nie potrafiłam nazwać ani ciepłą, ani serdeczną.
– Ja też – odpowiedziałam z uśmiechem, który kosztował mnie więcej, niż byłam w stanie przyznać. – Marek dużo o tobie mówił.
– O tobie też. Ale tylko dobrze – dodała, a ja nie potrafiłam odczytać, czy to komplement, czy ostrzeżenie.
Cały wieczór był sztywny. Ewa opowiadała o pracy, pacjentach, konferencjach. Miała opinię na każdy temat i nie znosiła, gdy ktoś się z nią nie zgadzał. Marek co jakiś czas zerkał na mnie, jakby sprawdzał, czy wszystko gra. Grało. Ja grałam świetnie. Śmiałam się z jej żartów, kiwałam głową, słuchałam z zaciekawieniem. Ale wewnątrz mnie buzowało.
Kiedy wróciłam do domu, przez godzinę chodziłam po mieszkaniu, próbując rozebrać swoje emocje na części. Byłam zazdrosna. Jasne, że byłam. Ale nie tylko o to, że była piękna. Byłam zazdrosna o to, że z nią mógł być na serio. O jego uwagę. O to, że to jej opowiadał teraz te rzeczy, które kiedyś mówił mi. Że nie musiał ukrywać tej relacji. I że to z nią planował przyszłość.
Zasnęłam ze ściśniętym gardłem i porannym postanowieniem, że muszę się zakochać. Na poważnie. Wtedy poznałam Wojtka.
To nie było jak z Markiem. Bez fajerwerków, bez dusznego napięcia. Wojtek był taksówkarzem. Starszy ode mnie o kilka lat, spokojny, stabilny, opiekuńczy. Umiał słuchać, przynosił kwiaty bez okazji i nie znikał na trzy dni, jak niektórzy. Nie miał inteligencji Marka, ale miał serce na dłoni. Właśnie tego mi było trzeba.
„Dobrze razem wyglądacie” – napisał Marek któregoś wieczoru, gdy wrzuciłam zdjęcie z kolacji.
„Tak, jest dobry dla mnie” – odpisałam. A potem długo nie mogłam zasnąć.
Wyszłam za mąż, bo wypadało
Wojtek oświadczył się po niecałym roku. Na kolanach, z pierścionkiem, w restauracji z muzyką na żywo. Cała sala klaskała, kelnerzy podali szampana, a ja… poczułam pustkę. Serio. Pustkę.
Powiedziałam „tak”, bo… bo tak wypadało. Przecież nie miał wad. Był zawsze obok. Kiedy Marek był w Norwegii z Ewą, ja miałam u boku Wojtka. I nawet jeśli nie czułam tych wszystkich fajerwerków, wiedziałam, że on mnie kocha. To miało wystarczyć, prawda?
Ślub zaplanowaliśmy na lato. Ciepły sierpniowy dzień, plener, świece, skrzypce. Scenariusz idealny. Marek miał być świadkiem, bo nie wyobrażałam sobie, żeby go nie było. A on się zgodził. Przyjechał z Ewą. I wtedy wszystko zaczęło się sypać.
– Dojrzałaś – powiedział mi dzień przed ślubem, kiedy siedzieliśmy sami na ławce obok sali. – Nie szukasz już ideału.
– Co to znaczy? – zapytałam, patrząc mu w oczy.
– Że Wojtek nie jest idealny dla ciebie – odpowiedział z chłodnym spokojem. – Ale może właśnie tego ci trzeba.
Zamurowało mnie.
– Marek… Dlaczego to mówisz teraz?
– Bo już wszystko zaplanowane. Wiem, że i tak to zrobisz. A ja… ja się nie wtrącam.
I rzeczywiście. Nie wtrącił się. Stał obok mnie przy ołtarzu. W eleganckim garniturze, z poważną miną i oczami, które znały każdy mój grymas. Patrzył, kiedy mówiłam „tak” człowiekowi, którego nie kochałam. A ja… ja ledwo wykrztusiłam te słowa. Kiedy zakładałam obrączkę Wojtkowi, czułam, jakbym zamykała sobie drzwi, które powinny były zostać otwarte.
Wieczorem, kiedy tańczyłam pierwszy taniec, Marek siedział przy stoliku z Ewą. Pił wino. Uśmiechał się do niej. Ale wzrok miał pusty. Zupełnie jak mój.
Moje małżeństwo trwało rok
Minęło dwanaście miesięcy. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni obok człowieka, który mnie kochał... i którego ja nie potrafiłam pokochać tak, jak na to zasługiwał. Nasze małżeństwo było poprawne. Były obiady, wspólne zakupy, weekendowe spacery. Ale nie było tej iskry. Nie było rozmów do drugiej w nocy, nie było wspólnych żartów, które tylko my rozumieliśmy. Nie było… Marka.
– Wszystko w porządku, Sandruniu? – pytał czasem Wojtek. – Ostatnio taka jesteś nieobecna...
– Zmęczona jestem, dużo pracy – odpowiadałam, nie podnosząc wzroku.
W łóżku leżałam plecami do niego. Myślami – daleko. W Norwegii, w jakimś wynajmowanym mieszkaniu, gdzie Marek i Ewa otwierali swój pierwszy wspólny gabinet stomatologiczny.
Wiedziałam, że planują ślub. Że wszystko układa im się perfekcyjnie. A ja… miałam wrażenie, że moje życie toczy się w trybie automatycznym. Bez serca.
Decyzję o rozwodzie podjęłam sama. Nie dlatego, że Wojtek zrobił coś złego. Właśnie dlatego, że nic złego nie zrobił, a ja nadal nie potrafiłam być z nim w pełni. Nie chciałam marnować jego czasu. Ani swojego.
Nie płakał. Widział, że coś we mnie wygasło. Podpisał papiery spokojnie.
– Znajdziesz kogoś, kto cię pokocha – powiedział na pożegnanie. – Ale następnym razem, Sandra… nie zgadzaj się na życie bo „wypada”.
Marek dowiedział się o rozwodzie z wiadomości.
„Jesteś pewna?” – zapytał tylko.
„Tak” – odpisałam krótko.
Wrócili wtedy z Ewą na stałe do Polski. Planowali otworzyć nową klinikę – miała być duża i nowoczesna. Zaprosił mnie na otwarcie. Uśmiechałam się do zdjęć, gratulowałam, patrzyłam na nich jak na duet idealny.
A potem, kilka tygodni później… poprosił mnie o bycie świadkową na jego ślubie.
Już nie będziemy się mijać
– Pomożesz mi, co? – zapytał, podając mi kopertę z zaproszeniem. – Skoro ja byłem na twoim, to wypada.
– Jasne – uśmiechnęłam się, choć miałam ochotę rzucić tym cholernym zaproszeniem o ziemię. – Tym razem postaram się lepiej cię wspierać, niż ty mnie.
– Wystarczy, że będziesz.
Pokiwałam głową, ale coś we mnie znów się zatrzęsło. A potem w moim życiu pojawił się… Tomek. Przez stłuczkę na skrzyżowaniu – dosłownie. Stłukł mi zderzak i zaprosił na kawę, żeby przeprosić. Był inny niż Marek, inny niż Wojtek. Nie analizował. Nie mówił o przyszłości. Po prostu był – tu i teraz. Nie wiedziałam jeszcze, co o nim myślę. Ale było mi lżej. Potrzebowałam kogoś, kto nie patrzy na mnie jak przez lupę.
Spotkałam się z Markiem na lunchu. Przeglądaliśmy listę gości, wybieraliśmy kolory dekoracji. A potem nagle...
– A może i ty znowu wyjdziesz za mąż? – rzucił zbyt swobodnie.
– Możliwe – wzruszyłam ramionami. – Tomek jest w porządku.
Zawiesił wzrok na serwetce. Przez chwilę milczał.
– On nie pasuje do ciebie – powiedział cicho, jakby sam przed sobą to przyznawał.
Podniosłam brew. Zdenerwowałam się i wypaliłam:
– A myślisz, że Ewa do ciebie pasuje?
Spojrzał mi prosto w oczy.
– Nie.
Zamilkliśmy.
– No to po co się żenisz?
– Bo mamy wspólny biznes. Mieszkanie. Jesteśmy drużyną… I ty już wyszłaś za mąż.
– I się rozwiodłam – przypomniałam.
– Wiem. Ale nie chciałbym, żebyśmy znowu się minęli. Ja… kocham cię, Sandra.
Słowa zawisły w powietrzu. A potem… Nachylił się. I mnie pocałował. Po tylu latach. Po wszystkich pomyłkach. Nie miałam w sobie złości. Ani lęku. Miałam tylko jedno uczucie: ulgę.
Na niego czekałam całe życie
Marek rozstał się z Ewą jeszcze tego samego wieczoru. Nie było dramatu, nie było krzyków. Powiedział jej prawdę. Że nie może dalej udawać. Że nie może iść przez życie z kimś tylko dlatego, że tak było zaplanowane.
Zostali partnerami w klinice. Profesjonalni, chłodni, rzeczowi. A ja… byłam przy nim. Już nie jako powierniczka. Nie jako ta, która trzyma się z boku. Tylko jako kobieta, którą kochał. W końcu.
Miałam wrażenie, że całe moje życie prowadziło do tej jednej chwili – do jego ramion, w których wreszcie mogłam się zatrzymać. Nie było hucznych deklaracji, nie było fajerwerków. Było coś więcej – czułość, cisza, pewność.
Nie od razu zaczęliśmy planować ślub. Nie potrzebowałam białej sukni, żeby wiedzieć, że jestem tam, gdzie powinnam. Ale któregoś dnia Marek, siedząc ze mną na tej samej ławce co kiedyś, wyjął pierścionek i powiedział:
– Tym razem nie chcę się spóźnić. Zostaniesz moją żoną?
Powiedziałam „tak” bez zawahania. Tym razem ze łzami szczęścia. Kiedy stoisz przy kimś, kto zna cię na wylot – twoje lęki, porażki, i te wszystkie głupie decyzje – i nadal chce iść z tobą przez życie… to wiesz, że to miłość. Prawdziwa.
Sandra, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Miałem tylko 30 lat, a już czułem się jak zeschnięty jesienny liść. W końcu podjąłem najlepszą w życiu decyzję”
- „Wygraliśmy z mężem 3 miliony w totka, ale jemu ciągle było mało. Dostał taką nauczkę, że już się nie wyplącze”
- „Moja żona w ciąży zmieniła się nie do poznania. Nie moja wina, że musiałem znaleźć sobie kogoś na boku na pocieszenie”

