Reklama

Choinka wyglądała dokładnie tak samo jak zawsze. Te same bombki, niektóre jeszcze z mojego dzieciństwa – srebrna rybka bez ogona, aniołek z plastiku, który kiedyś wpadł do kompotu – i ten sam czerwony obrus z wyszywanymi gwiazdkami. Mama jak zwykle przygotowała wszystko perfekcyjnie. Nawet uszka do barszczu lepiła z tą samą cichą dokładnością, z jaką całe życie sklejała rodzinę, zanim się posypała.

To były moje pierwsze święta po rozwodzie. Papier podpisany trzy miesiące temu, dzieci – raz u mnie, raz u niego. W teorii: sprawiedliwie. W praktyce: czułam się jak podzielony mebel. Marek nie przyjechał, wiadomo. Był jednak obecny w spojrzeniach, w ciszy, w tej pustce obok mojego nakrycia, którą mama chyba zostawiła przypadkiem, albo nie.

Dzieci do Marka dzwoniły? – zapytała przy barszczu, głosem łagodnym, z troską, której od dawna nie słyszałam skierowanej do mnie.

Skinęłam tylko głową. Nie miałam siły rozmawiać o Marku, a już na pewno nie z nią. Z mamą, która przez całe małżeństwo trzymała dystans, ale teraz – teraz wyglądała, jakby rozpadła się razem z nami. A może wcześniej? Może ja po prostu za późno to zauważyłam. Byłam jej córką. On był tylko zięciem. A jednak miałam wrażenie, że to jego nieobecność zabolała ją bardziej niż mój rozwód.

Miało być normalnie

– Podaj te pierogi, Lidka, bo stygną – powiedziała mama, udając, że nie widzi, jak mój syn popycha łokciem siostrę pod stołem.

– To ruskie czy z kapustą? – zapytałam, próbując nadać temu posiłkowi ton czegokolwiek zwyczajnego.

– Z kapustą. Ruskie będą zaraz. A te z grzybami są dla Marka. To znaczy… były. To on lubił z grzybami, prawda? – zapytała mnie tak po prostu, z widelcem w dłoni, jakby to było pytanie o pogodę.

Wbiłam wzrok w swój talerz. Powietrze zrobiło się ciężkie, jakby w domu zabrakło tlenu. Ojciec chrząknął i nalał sobie kompotu. Dzieci udawały, że nie słyszą. Ja nie musiałam udawać. Słyszałam wszystko aż za dobrze.

– Mamo, może porozmawiamy o czymś innym? – spróbowałam łagodnie.

– A co? Ja tylko tak… wspomniałam. Przecież był dla nas jak syn.

– No właśnie, był. A to ja dalej jestem twoją córką.

Zamilkła. Nie wiem, czy ze złości, czy ze wstydu. Może z obu powodów. W środku miałam ochotę wstać i trzasnąć talerzem o stół. Pokazać, że mnie też coś boli, że nie jestem tylko kimś, kto dźwiga dzieci, obowiązki, nowe życie. Przegrałam małżeństwo, ale nie mam prawa do żałoby, bo Marek był lepszy. Grzeczniejszy. Łatwiejszy do kochania.

Mama wstała, jakby nic się nie stało, i poszła do kuchni po drugą porcję pierogów. Siedziałam przy stole, naciskając widelcem kawałek kapusty, jakby miała mi powiedzieć, czemu to wszystko tak bardzo boli.

Winili mnie za wszystko

Po kolacji wstałam od stołu jako pierwsza. Nikt mnie nie zatrzymał. Poszłam do kuchni z pustym półmiskiem, bo coś trzeba było ze sobą zrobić. Stałam nad zlewem, w dłoniach miałam śliską porcelanę, a w środku mnie coś buzowało.

– Odłóż to, zmywarka to zrobi – powiedziała mama, wchodząc za mną.

Wolę zmyć ręcznie – odpowiedziałam cicho. Nie chciałam, żeby usłyszała, że drży mi głos.

Stała przez chwilę w drzwiach, potem podeszła, zdjęła fartuch i zawiesiła go na haczyku. Wydawała się dziwnie spokojna, ale ten jej spokój był zawsze jak cisza przed burzą.

– Nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało. Naprawdę – odezwała się w końcu. – Ale Marek… on był taki obecny. On rozmawiał z nami. Z twoim ojcem. Ze mną. To było dla nas ważne.

Odłożyłam półmisek do zlewu.

– A ja co? Nie rozmawiam z wami?

– Tak szczerze to… Nie. Zawsze trzymałaś się z boku. Od dziecka. Zamknięta, cicha, wszystko trzymasz w środku. Udajesz, że wszystko gra, że nie potrzebujesz nikogo.

Zachciało mi się śmiać, ale wyszło coś między śmiechem a płaczem.

– Wiesz co? To chyba ty nigdy nie chciałaś słuchać, więc przestałam mówić.

– Nieprawda. Po prostu… nie umiałam.

Milczałyśmy. Po raz pierwszy coś się zmieniło, ale zaraz mama znów się schowała.

Lepiej, żeby dzieci nie słyszały – powiedziała i zaczęła układać pierogi do pojemnika. – Jutro wezmą sobie do domu.

Chciałam jej powiedzieć, że to nie pierogi miały być na wynos, tylko nasze rozmowy. Może już za późno, albo jeszcze nie dość późno.

Tęsknili za nim bardziej

W nocy nie mogłam zasnąć. Dzieci spały w moim dawnym pokoju, ja – na rozkładanym tapczanie w salonie. Leżałam pod kocem i wpatrywałam się w choinkę, która mrugała do mnie cicho, jakby złośliwie, jakby wiedziała, że wszystko, co udaję, właśnie się sypie.

Było po północy, gdy usłyszałam szelest. Ktoś chodził po kuchni. Wstałam i podeszłam cicho do drzwi. To był głos mamy, cichy, urywany.

– Nie poznaję jej… Taka obca się zrobiła. Jakby to nie była nasza Lidka.

Ojciec odpowiedział coś niewyraźnie. Zawsze był cichy, ledwo słyszalny, jak mebel, którego nikt nie używa i nie przestawia.

– A Marek… On naprawdę potrafił zapytać: „Jak się mama dziś czuje?” – powiedziała mama. – Taki drobiazg, a ja czułam, że jestem ważna. Że ktoś mnie widzi.

Nie powstrzymałam się. Weszłam do kuchni.

– Może nie mówisz mi wszystkiego, ale ja słyszę więcej, niż myślisz – powiedziałam, stojąc w progu. Mama zamarła z łyżką w ręce. Ojciec jak zwykle udawał, że nie słyszy.

– To nie miało zabrzmieć tak... – zaczęła mama.

– Zabrzmiało dokładnie tak, jakbyś za nim tęskniła bardziej niż za mną.

Usiadłam przy stole. Przez chwilę milczeliśmy we trójkę. Tylko lodówka buczała jak zawsze.

– Nie umiem inaczej – powiedziała mama po chwili. – Ciebie nie potrafiłam nigdy zapytać o takie rzeczy. On sam pytał…

– A wystarczyło powiedzieć „dzień dobry” i „czy wszystko w porządku?” – odparłam.

No właśnie – wytknęła mama.

Potem znów zapanowała cisza. Taka, która nie boli, ale nie daje też ulgi.

Nie chodziło tylko o zięcia

Rano mama była już w kuchni, zanim wstałam. Kroiła chleb i udawała, że wczorajszej nocy nie było. A rozmowa, która pierwszy raz od lat dotknęła czegoś prawdziwego, po prostu mi się przyśniła. Może naprawdę tak myślała. Była mistrzynią zapominania tego, co niewygodne.

– Chcesz jajko na twardo? – zapytała.

– Nie.

Chwilę stałyśmy w ciszy. W końcu sama ją przerwała.

To on pierwszy mówił. Marek. Nie czekał, aż ktoś zapyta. Po prostu mówił, jak się czuje, co mu siedzi na wątrobie i pytał. A ja... Ja słuchałam. Może dlatego go tak lubiłam.

– A ja nie mówiłam? – zapytałam, choć znałam odpowiedź.

– Wiesz, może ja nie umiałam słuchać – odpowiedziała mama. – Nie byłam do tego przyzwyczajona. Moja matka też nie słuchała. Rozmawiało się o wszystkim, byle nie o tym, co ważne.

Usiadła. Pierwszy raz od dawna nie wyglądała na silną. Tylko na zmęczoną. Nawet bluzka, którą zawsze starannie prasowała, miała jeden nierówny mankiet.

– Marek powiedział mi kiedyś: „Mamo, czasem warto po prostu pogadać”. A ja zapytałam go: „A jak się mówi, żeby nie brzmieć głupio?”. On się roześmiał i powiedział: „Po prostu się mówi. Serio”.

Patrzyłam na nią. Miała oczy pełne czegoś, co kiedyś mogło być łzami, ale już wyschło. Nagle dotarło do mnie, że ona nie tęskni tylko za Markiem. Tęskniła za czymś, czego nigdy nie miała ze mną – za prawdziwą rozmową.

Zaczęłyśmy inaczej rozmawiać

Siedziałyśmy przy herbacie. Dzieci pakowały swoje rzeczy do plecaków, ojciec gdzieś zniknął – pewnie jak zwykle schował się w garażu, udając, że coś reperuje. Z mamą nie mówiłyśmy wiele. To było... zaskakująco znośne. Cisza między nami nie była już murem, raczej jakąś nową przestrzenią, której żadna z nas jeszcze nie znała.

– Chciałabym, żebyśmy... może kiedyś... pogadały tak naprawdę – powiedziała mama cicho, bez patrzenia na mnie. Jakby bała się, że znowu coś powie źle.

– Nie jestem pewna, czy to potrafię – odpowiedziałam.

– Też nie jestem w tym dobra, Lidka, ale nie chcę cię stracić.

Milczałam. Myśli krążyły jak pszczoły. Wciąż czułam w środku żal, i to nie taki świeży, ale ten stary, zakorzeniony, który nie znał słów. Ona jednak próbowała. Może pierwszy raz w życiu.

– Wiesz, że mam do ciebie żal? – powiedziałam w końcu.

– Wiem. Masz prawo.

Ten dialog, krótki i nieporadny, był najbliżej prawdy, jaką kiedykolwiek powiedziałyśmy sobie wprost. Nie przyniósł ulgi, ale poczułam, że coś się przesunęło. Niewiele, ale wystarczająco, żeby poczuć, że nie jesteśmy już na dwóch osobnych wyspach.

Przytulenia nie było. Pożegnanie było chłodne jak zawsze. Uścisk dłoni. Cmok w policzek. Mama podała dzieciom siatkę z pierogami i zmarzniętym sernikiem. Ja tylko skinęłam głową. Zamknęła drzwi i została po drugiej stronie. Poczułam, że coś we mnie drgnęło. Jeszcze nie nadzieja. Raczej miejsce na nią.

Będę czekać na zmianę

Dzieci zasnęły niemal od razu. Mała głowa córki oparta o szybę, starszy z chłopców zgięty w pół, jakby zaraz miał zjechać z fotela. Jechaliśmy przez ciemność, a światła samochodów z naprzeciwka migotały jak spóźnione fajerwerki. Święta się skończyły. Tyle z nich zostało.

Na skrzyżowaniu zatrzymałam się na czerwonym i zdałam sobie sprawę, że trzymam kierownicę zbyt mocno. Jakby to ona miała mnie uratować przed tym, co się dzieje we mnie. Tylko że nic już nie było do ratowania. Małżeństwo – rozbite. Relacja z matką – w kawałkach od lat. Tylko teraz ktoś pierwszy raz zauważył, że te kawałki leżą na podłodze.

Zatrzymałam się na parkingu przy stacji. Wzięłam telefon. Przez chwilę nie wiedziałam, co napisać. W końcu wystukałam kilka słów: „Jeśli kiedyś naprawdę będziesz chciała pogadać, będę czekać”. Wysłałam. Nie dostałam odpowiedzi. Nie czekałam na nią.

Może coś się zmieniło. Może nie. Może kiedyś znowu usiądziemy przy tym samym stole i naprawdę zaczniemy od początku. A może nie będzie już na to szansy. Nie wiem. Może pierwszy raz – to nie przeraża mnie tak bardzo, jak kiedyś. Nie wiem, co dalej, ale nie muszę już niczego udawać.

Lidia, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama