„Wstyd mi za męża, bo słoma wystaje mu z butów. Kisimy się we własnym sosie, bo gdy otworzy usta innym więdną uszy”
„Najgorszy był ten moment, kiedy wszyscy się śmiali, a ja już wiedziałam, że za chwilę Marek coś powie. Czułam to jak dreszcz na karku. Napięcie w powietrzu, chwila zawahania i... bum. Komentarz, który uciszał wszystkich”.

- Redakcja
Odkąd pamiętam, byłam towarzyska. Uwielbiałam spotkania, rozmowy przy kolacji, śmiech i wspólne gotowanie ze znajomymi. Mój mąż nigdy nie przepadał za ludźmi, ale wierzyłam, że to tylko kwestia czasu, aż się przełamie. Niestety, z biegiem lat było coraz gorzej. Jego zachowania w towarzystwie stawały się nie do zniesienia – złośliwości, nietaktowne żarty, krytykowanie wszystkiego i wszystkich. Próbowałam to tuszować, tłumaczyć go, ale w końcu znajomi przestali przychodzić. Nikt nas już nie zaprasza. Siedzimy sami w naszym mieszkaniu i dusimy się we własnym towarzystwie. Bez gości, bez przyjaciół, bez życia.
Koniec życia towarzyskiego
– Nie mógłbyś choć raz się uśmiechnąć? – syknęłam do Marka, gdy zamykałam za gośćmi drzwi. – Przecież nic ci nie zrobili!
– A co mam się cieszyć z ich przyjścia? – burknął, siadając ciężko na kanapie. – Znowu przyszli tylko po to, żeby pochwalić się, gdzie ostatnio byli i ile zarabiają.
– Przyszli, bo ich zaprosiłam. Bo to nasi znajomi! A właściwie… byli – dodałam, czując jak ściska mnie w gardle.
To był ostatni raz, kiedy ktokolwiek przekroczył nasz próg. Wcześniej jeszcze czasem ktoś wpadał, a my wychodziliśmy – wspólne grille, kawa w sobotę, planszówki, wino. Ale Marek nigdy nie potrafił odpuścić. Zawsze znajdował jakiś temat, żeby dopiec. A to narzekał, że ktoś dzieci wychowuje bezstresowo. A to rzucał kąśliwymi uwagami o „kobietach w polityce”, gdy obok siedziała przyjaciółka działająca społecznie. Z początku znajomi to ignorowali. Później próbowali żartować. Aż w końcu przestali się odzywać.
– Nie zauważyłaś, że te ich tematy były zawsze takie… płytkie? – próbował się bronić, jakby jego arogancja była formą walki o jakość konwersacji.
Ale ja widziałam, jak ludzie się zamykają, jak milkną przy stole, jak wymieniają spojrzenia, jak przestają proponować kolejne spotkania. Mnie nikt już nie zapraszał do kina, na kawę, nawet na spacer z psem. A ja, idiotka, przez lata łudziłam się, że to przejściowe. Że Marek z czasem się otworzy. Nie otworzył się. Zatrzasnął nie tylko drzwi przed innymi, ale i mnie wpuścił w samotność.
Wstyd, którego nie da się ukryć
Najgorszy był ten moment, kiedy wszyscy się śmiali, a ja już wiedziałam, że za chwilę Marek coś powie. Czułam to jak dreszcz na karku. Napięcie w powietrzu, chwila zawahania i... bum. Komentarz, który uciszał wszystkich. Tak było u Joanny i Wojtka, podczas ich urodzin.
– To wasza córka ma jeszcze tego chłopaka? Tego z kolczykiem w nosie? – zapytał Marek z ironicznym uśmiechem.
– Tak, Kuba. Bardzo miły chłopak – odpowiedziała Joanna z wyraźnym napięciem w głosie.
– Aha, no cóż… Dobrze, że są różne zawody. Ktoś musi też stać za ladą w Biedronce, prawda?
Wszyscy zamarli. Ktoś się zakrztusił winem. Wojtek próbował obrócić to w żart, ale nikt się nie śmiał. Ja natomiast miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Albo zniknąć. Albo zniknąć jego. Później tłumaczył mi, że „nie tak to miało zabrzmieć”, że „ludzie są przewrażliwieni”. Ale co mnie to obchodziło? Od tamtej pory Joanna się do mnie nie odezwała. A przecież znałyśmy się jeszcze z czasów studiów.
Z czasem zaczęłam unikać zaproszeń, których i tak było coraz mniej. Nie chciałam już więcej przepraszać za męża. Nie miałam siły po raz setny mówić „on nie miał nic złego na myśli”. Wiedziałam, że to nieprawda. Marek mówił, co myślał – a myślał o ludziach źle. Krytykował, oceniał, wbijał szpile. A ja, jego żona, siedziałam obok i czułam, jak znikam. Jak wymazuję się z życia innych ludzi. I z własnego.
Jedna kolacja za dużo
To miał być miły wieczór. Kolacja u Magdy i Andrzeja, luźne rozmowy, wspomnienia, może trochę śmiechu. Włożyłam sukienkę, którą Marek lubił – chciałam, żeby czuł się dobrze. Zrobiłam mu ulubioną fryzurę. W samochodzie był cichy, ale to nic nowego. Byłam przygotowana. Albo tak mi się tylko wydawało.
Na stole pachniały pieczone warzywa, domowy hummus, czerwone wino w eleganckich kieliszkach. Magda opowiadała o nowej pracy, Andrzej żartował z remontu łazienki, który trwał już trzeci miesiąc. A Marek… siedział i czekał. Jakby obserwował ofiary, które zaraz postanowi zaatakować.
– No to toast – zaproponował Andrzej. – Za zdrowie, za przyjaźń.
Wznieśliśmy kieliszki. I wtedy Marek się odezwał:
– Za przyjaźń? Ciekawe, że mówisz to ty. Pamiętasz może, jak trzy lata temu nie pożyczyłeś mi wiertarki, bo „nie miałeś czasu”? To był właśnie taki akt przyjaźni?
Zamarliśmy. Andrzej spojrzał na niego z niedowierzaniem, Magda zrobiła się blada. Marek sączył wino jakby nigdy nic.
– Marek… – zaczęłam cicho, ale uciszył mnie wzrokiem.
– Spokojnie, tylko stwierdzam fakty. Ludzie lubią się mienić przyjaciółmi, ale w praktyce… sami wiecie, jak jest.
Kolacja się skończyła. Szybciej niż planowaliśmy. Cisza w aucie była głośniejsza niż krzyk. Już wiedziałam, że to koniec. Nie tylko tamtej znajomości. Ale wielu innych. Bo kiedy ktoś widzi, że jesteś z człowiekiem, który celowo rani innych, to przestaje zapraszać was oboje. A mnie coraz częściej było wstyd nie tylko za niego. Ale za to, że z nim wciąż jestem.
Gwoździe do trumny przyjaźni
Po tej nieszczęsnej kolacji u Magdy i Andrzeja przez kilka dni miałam nadzieję, że może się odezwą. Że napiszą choć wiadomość, zapytają, co się stało. Ale nie napisali. Cisza.
– Co się tak kręcisz po domu? – zapytał Marek któregoś wieczoru, gdy odruchowo sprawdzałam telefon co kilka minut. – Nie napisali i nie napiszą. Widzieli, że nie warto się łudzić.
– A może… może po prostu nie chcą cię więcej widzieć – powiedziałam ostrożnie.
– Nie mnie, tylko nas – poprawił z uśmiechem. – Tak się kończy, gdy ktoś mówi prawdę.
Zatkało mnie. On naprawdę uważał, że jego bezczelność to szczerość. Że jego arogancja to „mówienie jak jest”. I że cały świat jest zły, głupi, fałszywy – tylko nie on. A ja? Ja miałam być tą, która się do tego dostosuje. Zaczęłam wtedy unikać kontaktów z kimkolwiek. Bałam się kolejnego wstydu. Kolejnego wieczoru, który trzeba będzie spędzić w napięciu. I jeszcze bardziej bałam się, że ktoś zapyta: „Czemu ty jeszcze z nim jesteś?”
Bo nie miałam odpowiedzi. Może z przyzwyczajenia? Może z lenistwa? Może z lęku przed samotnością, który i tak mnie już dopadł? Tylko że to nie była zwykła samotność. To było życie z kimś, kto wypycha ze wspólnego życia wszystkich. Powoli, systematycznie, aż zostajemy tylko my dwoje. A raczej: on. I ja – coraz bardziej pusta, coraz mniej siebie.
Milczenie w czterech ścianach
Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś do mnie zadzwonił z pytaniem: „Wpadniesz na kawę?”. Albo: „Idziemy na spacer, chodź z nami”. Ludzie przestali się do mnie odzywać, bo wiedzieli, że nie przyjdę. Albo że przyjdę z nim. A on towarzystwa nie znosił, nie ukrywał tego i nie próbował nawet udawać uprzejmości.
Zostaliśmy sami. A właściwie – Marek osiągnął to, co chyba zawsze chciał osiągnąć: odizolował się od wszystkich. Tyle że razem ze mną. Teraz siedzimy w ciszy przy kolacji, jeśli w ogóle jemy razem. On najczęściej coś podgrzewa sam, rzuca na talerz i znika z miską do salonu. Ja jem w kuchni. Czasem przy stole, czasem oparta o blat.
– I tak nie masz się z kim spotkać – rzucił ostatnio, gdy zapytałam, czy nie chcemy wreszcie gdzieś wyjść razem, do kina, do ludzi.
Nie odpowiedziałam. Bo miał rację. W weekendy chodzimy po sobie jak cienie. On siedzi z laptopem, ja udaję, że sprzątam. Czasem pytam, czy może zaprosilibyśmy jego siostrę, jego kolegę z pracy, kogokolwiek. Ale zawsze ma odpowiedź: „Po co?” albo „Nie mam ochoty na ich głupoty”. Bywały dni, kiedy wyciągałam stare zdjęcia – z czasów, kiedy mieliśmy znajomych, śmialiśmy się, planowaliśmy coś wspólnie z innymi. Marek był wtedy inny. Albo po prostu jeszcze się maskował. A ja byłam pełna nadziei. Dziś jestem tylko pełna rezygnacji.
Zawsze myślałam, że samotność przychodzi z odejściem ludzi. Nie. Ona przychodzi, gdy ktoś obok ciebie zamyka wszystkie drzwi – i zamyka je również na ciebie.
On jest temu winien
Ostatnio spotkałam Asię w sklepie. Nasze spojrzenia się spotkały, ale ona tylko skinęła głową i skręciła w alejkę z nabiałem. Kiedyś piłyśmy razem kawę co drugi tydzień, dzwoniłyśmy do siebie z byle powodem. A teraz? Udajemy obce. Wracałam do domu z siatką ziemniaków i mlekiem, a w głowie dudniła mi myśl: „To wszystko moja wina”. Bo pozwoliłam na to. Na każdy niemiły komentarz, na każdą niezręczność, na każdą sytuację, w której musiałam przepraszać za Marka. Zamiast powiedzieć „przestań”, mówiłam „on tak ma”. Zamiast zabrać głos, siedziałam cicho.
Teraz siedzimy cicho razem. Dwie osoby, które mogłyby mieć ciekawe życie, znajomych, wspomnienia, zdjęcia na lodówce – ale nie mają nic poza wspólnym adresem i wydeptaną ścieżką z kuchni do łazienki. Nie wiem, czy on tego żałuje. Wątpię. On ma swoją wersję rzeczywistości – w której to świat jest zły, ludzie są głupi, a on jeden widzi wszystko jasno. Ale ja? Ja coraz częściej patrzę w lustro i nie poznaję kobiety, którą byłam. Którą mogłabym być, gdyby nie ten duszny dom, zamknięty na cztery spusty przed resztą świata.
Kiedyś myślałam, że w związku najgorsza jest zdrada. Ale dziś wiem, że jest coś gorszego. Zamykanie się na siebie nawzajem. Na świat. Na życie. I zapadanie się w milczenie, którego nikt już nie chce przerwać.
Iwona, 43 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój chłopak chciał przygotować dla mnie romantyczną kolację. Podał mi jakieś farfocle i nazwał to zupą grzybową”
- „Gdy zobaczyłam sekretarkę męża, wiedziałam, że będą z tego kłopoty. Szybko wskoczył w jej pierzynę jak grzyb do koszyka”
- „Pojechałam na wakacje, ale zamiast znaleźć tam swoją drugą połówkę, straciłam coś cennego. To cena za naiwność”

