„Przez mój dom przewijały się same młode laski. Sąsiedzi mieli mnie za starego donżuana, ale nie znali prawdy”
„Niektóre sąsiadki nadal spoglądają na mnie podejrzliwie. Ewa, wychodząc razem ze mną z bloku, specjalnie pocałowała mnie w policzek i mocno się do mnie przytuliła, wskazując wzrokiem na dwie starsze panie siedzące na ławce pod klatką”.

- listy do redakcji
Telefon od syna przerwał ciszę. Siedziałem w kuchni nad kubkiem z herbatą, która dawno już wystygła i spoglądałem przez okno. Widok jednak nie był zachwycający. Z jednej strony duży parking, z drugiej wiata śmietnikowa. To właśnie on wpędził mnie w ten melancholijny nastrój.
Po śmierci żony musiałem się przenieść
W poprzednim bloku mieszkałem na trzecim piętrze, a okno naszej kuchni wychodziło na stary park pełen zieleni. Przez lata, siedząc przy stole, miałem widok prosto na piękny staw, po którym pływały kaczki. Wiosną otaczające go krzewy obsypywała się kwiatami, a jesienią mieniły złotem i purpurą zmieniających się liści. Nic więc dziwnego, że to szare miejsce na parterze tak mnie przygnębiało.
– No i jak tam tato? Zadomowiłeś się już w nowym miejscu? – wesoły głos syna w słuchawce telefonu zamiast podnieść mnie na duchu, wzbudził jeszcze smutniejsze wspomnienia z naszego dawnego życia. Tego, do którego już nie wrócę.
– Tak. Jest w porządku. Już prawie rozpakowałem rzeczy – starałem się, żeby mój głos brzmiał naturalnie i nie było w nim słychać smutku, który mnie ogarniał od ponad dwóch tygodni.
Czyli od momentu, gdy zwróciłem klucze do mojego dawnego M4, a samochód dostawczy firmy wynajętej przez Marka pojechał z ostatnim ładunkiem. Po śmierci żony zostałem sam w za dużym dla mnie mieszkaniu. Grażynka odeszła zdecydowanie za wcześnie. Była ode mnie o sześć lat młodsza. Zawsze myślałem, że to ona zostanie wdową. No ale cóż, choroba nie wybiera. Ledwie zaczęła uskarżać się na częste bóle głowy, ledwie wysłałem ją niemal na siłę do lekarza, a już zostałem w życiu całkiem sam. Guz okazał się złośliwy i lekarze niewiele mogli zrobić.
Żona miała zaledwie sześćdziesiąt trzy lata. Nawet jeszcze nie odeszła na emeryturę. Tak bardzo kochała swoje zajęcie w osiedlowej bibliotece, że po osiągnięciu odpowiedniego wieku, dorabiała na pół etatu.
– A co ja będę robić w domu? Bez swoich czytelników i dzieciaków odwiedzających mnie codziennie po nowe książki? Bez organizacji spotkań dla seniorów i tych naszych warsztatów – powtarzała.
– Będziemy cieszyć się szczęśliwym życiem emerytów – śmiałem się. – Jeździć na działkę, częściej odwiedzać dzieci i wnuki. Może nawet skusisz się na wyprawy na ryby – dodawałem, a ona jedynie machała ręką.
Doskonale wiedziałem, że moja żywiołowa żona nie usiedziałaby z wędką w miejscu. A teraz jej nie ma. Nie dożyła nawet moich siedemdziesiątych urodzin, które planowaliśmy wspólnie świętować. W końcu sobie je odpuściłem, bo bez Grażynki już nic nie miało sensu. Tylko Marek z żoną i dzieciakami wpadli z dużym tortem z cukierni i prezentem, żeby złożyć mi życzenia. Karolina jedynie zadzwoniła. Mieszka daleko, ma prace, kredyt, małe dzieci. Doskonale rozumiem, że nie może być na każde zawołanie starzejącego się ojca.
W końcu wspólnie z dziećmi doszliśmy do wniosku, że sprzedam mieszkanie i przeprowadzę się w inne miejsce. Dla mnie jednego to prawie siedemdziesiąt metrów kwadratowych to za dużo. Z drugiej strony, co tu kryć, z emeryturą nauczyciela liceum zwyczajnie nie było mnie stać na płacenie wysokiego czynszu.
Syn znalazł kawalerkę w pobliżu centrum.
– W tym samym bloku masz aptekę i mały warzywniak. O rzut beretem jest przystanek komunikacji miejskiej i przychodnia zdrowia. Tutaj będzie ci po prostu wygodniej – tłumaczył mi Marek, a ja kiwałem głową. – No i tato, przecież młodszy się robić już nie będziesz. Dla ciebie parter jest lepszy niż trzecie piętro bez windy.
– Tak, tak. Zawsze to mniej schodów do pokonania, gdy człowiek będzie wracał z ciężkimi zakupami – odpowiedziałem, chociaż w duchu czułem coś zupełnie innego.
Dobrze wiedziałem, że syn jest do bólu rozsądny i zwyczajnie ma rację. Jednak rozsądek rozsądkiem, a uczucia wiedzą swoje. Serce mi podpowiadało coś zupełnie innego niż rozum. W przysłowiu mówiącym, że starych drzew się nie przesadza, jest naprawdę dużo prawdy. Tam mieszkałem przez ponad czterdzieści lat. To był mój dom. Znałem każdą uliczkę, skwerek i zakątek. W bloku nieco się pozmieniało, wiele mieszkań zostało sprzedanych lub wynajętych. Niektórzy starzy sąsiedzi jednak jeszcze żyli i zawsze miałem do kogo się odezwać.
W nowym miejscu czułem się obco
Wystarczyło wyjść na ławeczkę przed drzwi albo do pobliskiego parku, rozciągającego się praktycznie tuż za naszymi balkonami, aby spotkać kogoś znajomego. Tutaj od początku czułem się obcy. Nikogo nie znałem i tak naprawdę rzadko trafiałem na kogoś na klatce schodowej. A jeśli już, to byli to raczej młodzi ludzie spieszący się na parking. Wciąż w biegu. Wciąż z oczami wlepiony w ekran telefonu. Wciąż zajęci.
W końcu doszedłem do wniosku, że tutaj nikt nie zwraca na mnie uwagi. Dobrze, że syn często dzwonił i co jakiś czas wpadał z wnuczkami, bo już chyba zupełnie nie miałbym do kogo buzi otworzyć. Na poprzednim osiedlu w pobliżu był bazarek, znałem sprzedawców. Zawsze, gdy szedłem po ziemniaki czy włoszczyznę na obiad, ktoś zagadał, uśmiechnął się, zapytał, co słychać.
Nawet sklepy były inne. Jakieś takie bezosobowe. W dużych marketach to wiadomo, jak jest. Ale ten warzywniak na dole nie był lepszy. Pracowały w nim same młode dziewczyny. Zdaje się, że studentki dorabiające do stypendium, które nie miały czasu ani ochoty, żeby wdawać się w pogawędki z miejscowymi emerytami.
Już myślałem, że tak będzie zawsze. Jedyną rozrywką były dla mnie wizyty rodziny syna i wyjazdy na ryby. Ale mój kolega Staszek ostatnio podupadł na zdrowiu i więcej czasu spędzał u lekarzy niż nad rzeką. A samotne wyprawy niewiele różniły się od siedzenia w domu czy spacerowania po osiedlu.
Ta rozmowa odmieniła moją codzienność
Myślałem, że już nic się nie zmieni. Tymczasem to ten warzywniak, na który tak utyskiwałem, przyniósł mi coś dobrego. Pewnego dnia doszedłem do wniosku, że mam chęć na żurek. Miałem ulubioną kiełbasę i boczek – te same, które zawsze dodawała do tego dania moja Grażynka. Już obrałem ziemniaki i miałem zabrać się za nastawianie zupy, gdy okazało się, że nie mam zakwasu. Miałem barszcz biały w torebce, ale to nie ten sam smak.
„Tylko świeży żur w butelce się nadaje. Na tych torebkach nigdy nie wyjdzie prawdziwy biały barszczyk” – przypomniałem sobie słowa żony.
Zabrałem płaszcz, włożyłem buty i powędrowałem do sklepu po ten zakwas. Gdy już dochodziłem do kasy, usłyszałem rozmowę kasjerki z koleżanką:
– Chyba nigdy nie zdam tego kolokwium. Już pisałam dwie poprawki i K. powiedział, że bez tego na pewno nie wpisze mi zaliczenia z ćwiczeń – w głosie wysokiej blondynki w krótkiej kurteczce słychać było wyraźne zrezygnowanie. – A przecież nie mogą wywalić mnie z tych studiów. Rodzice na pewno mi tego nie darują.
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby wtrącić się w rozmowę młodych. Ale zapytałem, o jaki przedmiot chodzi. Okazało się, że o matematykę.
– Przecież ja poszłam na geodezję – utyskiwała dziewczyna. – Chcę pracować w biurze nieruchomości, już nawet mam zaklepaną posadę u ciotki. Po co mi są potrzebne całki? – grzmiała ze wzburzeniem.
Obiecałem jej pomoc. W końcu przez całe swoje dorosłe życie uczyłem matematyki w liceum. Może to dziwnie zabrzmi, ale liczby były moją drugą największą miłością. Oczywiście po żonie. Cały czas się dokształcałem, nawet przez jakiś czas wykładałem na studiach zaocznych. Gdy jednak dziekan zatrudnił swojego znajomego na moje miejsce, postanowiłem zostać jedynie przy szkole średniej.
W każdym bądź razie miałem ogromną wiedzę, także z zakresu studiów. I potrafiłem ją przekazać.
– Na moich lekcjach radziły sobie nawet najgorsze matematyczne głąby, że się tak nieco nieładnie wyrażę. Mogę udzielić korepetycji, jeśli pani chce – zaproponowałem.
Zacząłem prowadzić lekcje matematyki
Widziałem wahanie w oczach dziewczyny. Była jednak bardzo zdesperowana, bo się zgodziła. Od tego czasu Malwina zaczęła do mnie regularnie wpadać na korepetycje. Zauważyłem, że moja uczennica ma po prostu duże zaległości z liceum, dlatego tak trudno jej opanować materiał. Gdy je nadrobiliśmy, zaczęła bez problemu rozwiązywać zadania.
Po zaliczeniu tej nieszczęsnej matematyki, Malwina przyjechała do mnie z ogromnym koszem wypełnionym słodkościami, kawą, konfiturami.
– To moja mama przygotowała specjalnie dla pana. Mówi, że zasługuje pan na wiele więcej. I dziwi się, że za te korepetycje nie zapłaciłam ani grosza. Właściwie ja też się dziwię, panie Andrzeju. Powinien pan brać za to pieniądze. Świetnie pan tłumaczy. Sama mogę podesłać na lekcje znajomych.
I tak zaczęła się moja kariera korepetytora. Malwina przysłała mi dwie koleżanki z uczelni. Te poleciły mnie dalej i teraz już mam tylu uczniów, że muszę odmawiać. Dzięki tym spotkaniom odzyskałem sens życia. Przypomniałem sobie, jak bardzo kiedyś lubiłem uczyć. Nie będę oszukiwał, że pieniądze wpadające do mojego skromnego budżetu nie mają znaczenia. W końcu z emerytury nie mogę pozwolić sobie na szaleństwa i dodatkowe kilka groszy jest dla mnie naprawdę cenne.
Tak się jednak składa, że mam tylko jednego ucznia – Pawła. Oprócz niego przychodzą do mnie same dziewczyny. Głównie studentki. Ale czasami podsyłają mi też młodsze siostry przygotowujące się do matury.
Sąsiedzi plotkują o moich gościach
Okazało się też, że dla sąsiadów wcale nie jestem taki niewidoczny, jak kiedyś mi się wydawało. Już jakiś czas temu zauważyłem dziwne spojrzenia rzucane na klatce przez miejscowe panie.
Dopiero Aniela z naprzeciwko uświadomiła mi, o co chodzi.
– Panie Andrzeju, jak pan to robi, że przez pana dom przewija się tyle młodych i ładnych dziewczyn? – powiedziała ze śmiechem. – Ja wiem, że jest jakieś logiczne wyjaśnienie, ale starsze panie z bloku już dawno zaczęły plotkować. Uchodzi pan za miejscowego donżuana – mrugnęła do mnie okiem.
Wyjaśniłem jej, że udzielam korepetycji. Czy to jednak pomoże? Nie mam pojęcia. Niektóre sąsiadki nadal spoglądają na mnie podejrzliwie. Zwłaszcza, że ostatnio opowiedziałem o tym jednej ze swoich uczennic. Ewa jest szalona, ale nie spodziewałem się, co zrobi. Wychodząc ze mną z bloku, specjalnie pocałowała mnie w policzek i mocno się do mnie przytuliła, wskazując wzrokiem na dwie starsze panie siedzące na ławce pod klatką. Ależ miały miny! Nawet nie odpowiedziały na mój ukłon.
Nic mnie to jednak nie obchodzi. Po prostu zacząłem się śmiać z tych ich plotek i podejrzeń.
Andrzej, 71 lat
Czytaj także:
„Kumpel rozsiewał obrzydliwe plotki o mojej matce, więc wyrównałem rachunki. Okazało się, że to ja muszę przeprosić”
„To, czego się dowiedziałam po śmierci męża, było jak otwarcie puszki Pandory. Bliscy wiedzieli, ale nie powiedzieli”
„Ojciec dla świętego spokoju dawał sobą pomiatać jak szmatą do podłogi. Kochał moją matkę jakąś chorą miłością”