Reklama

Kiedyś nasze małżeństwo było jak majowe popołudnie – ciepłe, radosne, pełne nadziei. Teraz przypominało bardziej listopadowy wieczór: wilgotny, ponury i pełen niekończących się wyrzutów sumienia. Tomek był kiedyś moim spełnieniem marzeń: spontaniczny, ciepły, kochający śmiech i niespodzianki. Teraz też był spontaniczny – na przykład potrafił spontanicznie obrazić się o krzywo złożony ręcznik albo zaproponować imprezę na dwadzieścia osób w tydzień, kiedy ja marzyłam o ciszy. Ciepły? Owszem, zwłaszcza jak się wściekał, a jego twarz przybierała odcień świeżo ugotowanego buraka.

Ostatnio byłam tak zmęczona, że rozważałam zakup hamaka i wywieszenie na nim kartki: „Nie budzić do odwołania”. Praca w korpo, wieczne robienie zakupów, gotowanie, umawianie wizyt lekarskich i jeszcze udawanie, że mam ochotę na seks częściej niż raz w miesiącu... Cóż, życie.

Majówka miała być moją chwilą wytchnienia. Moim świętym czasem na leżenie na kanapie w dresie, z książką i bez makijażu. Jednak moje wyobrażenia brutalnie zderzyły się z rzeczywistością – rzeczywistością, w której Tomek miał zupełnie inny plan na idealną majówkę. Plan, który zaczął się od słów, które będą mi dźwięczeć w uszach jeszcze długo:

– Kochanie, a może zrobimy grilla dla całej ekipy? Tylko piętnaście osób! Może dwadzieścia!

I wtedy wiedziałam, że zamiast zapachu grillowanej karkówki, w powietrzu będzie czuć woń... nadciągającej katastrofy.

Pokłóciliśmy się

– Tomek, ja naprawdę nie mam siły na organizowanie imprezy – powiedziałam, starając się, by mój głos brzmiał jak najbardziej łagodnie.

– Jak zwykle. Nigdy nie pozwalasz mi robić niczego, co sprawia mi radość! – warknął, jakby właśnie zakazałam mu oddychać.

Patrzyłam na niego, próbując pojąć, jak organizacja grilla dla plutonu głodnych znajomych miałaby go uszczęśliwić. Może to jakaś nowa terapia kiełbasą z rusztu?

– Tomek, ja nie mówię, że nie możesz się spotkać z kolegami. Ja mówię, że nie chcę robić za kelnerkę we własnym domu! – wyrzuciłam z siebie.

– A kiedy ostatni raz coś ci sprawiło radość, co? – rzucił i wyraźnie sam siebie zdziwił, że powiedział to na głos.

W tej chwili poczułam, jak w środku coś we mnie pęka. Może to była ostatnia nitka zdrowego rozsądku, a może po prostu moja cierpliwość, która od dawna wisiała na włosku. W mojej głowie kłębiły się pytania: czemu to zawsze ja muszę być ta odpowiedzialna? Czemu to ja muszę pamiętać o papierze toaletowym, składkach na urodziny cioci Halinki i terminach przeglądu auta? Dlaczego ja jestem "tą złą", kiedy mówię "nie"? Czy naprawdę każde "nie" musiało być równoznaczne ze "zniszczyłaś mi życie"? A Tomek? Tomek patrzył na mnie jak na jakiegoś kata marzeń. Jakby właśnie przez moje "nie" został zmuszony do dożywotniego zamieszkania w piwnicy z wilgocią i pleśnią. Było jasne: grill miał być symbolem czegoś więcej. O wiele więcej niż tylko kiełbasy.

Miałam dość

Cisza po naszej kłótni była ciężka. Tomek wziął kurtkę i wyszedł, trzaskając drzwiami tak, że zadrżała ramka ze zdjęciem z naszej podróży poślubnej. Ach, te wspomnienia – patrzyliśmy wtedy na siebie tak, jakbyśmy mieli być szczęśliwi już na zawsze. Prawie chciało mi się śmiać. Prawie.

Siedziałam na kanapie, bezmyślnie wpatrując się w plamy na ścianie i walczyłam ze sobą, żeby nie wyciągnąć telefonu i nie napisać mu czegoś w stylu: "I tak cię kocham, głupku." Ale nie napisałam. Zamiast tego zadzwoniłam do Moniki.

– Chciałam tylko pogadać – rzuciłam bez entuzjazmu.

– Tomek znowu coś odwalił? – zapytała z automatu.

Cóż, przynajmniej ktoś znał scenariusz naszego małżeńskiego kabaretu na pamięć.

On myśli, że ja chcę tylko wszystko kontrolować… A ja po prostu nie mam już siły być jego opiekunką! – wyrzuciłam z siebie, nie przejmując się tym, że głos mi zadrżał.

Monika milczała chwilę, po czym powiedziała coś, co wryło mi się w głowę:

– Może on nie potrzebuje opiekunki. Może potrzebuje Natalii, która kiedyś rzucała wszystko i leciała z nim na koncert do innego miasta. Pamiętasz ją jeszcze?

Nie odpowiedziałam. Bo prawda była taka, że czasem nawet ja siebie nie poznawałam. Kiedy się stałam kobietą, która najpierw przeliczała koszt grillowania w głowie, zamiast cieszyć się chwilą?
Czy ja jeszcze byłam tą Natalią, którą Tomek kiedyś pokochał? A może – straszna myśl – wcale już nie chciałam być tamtą Natalią?

To mnie zabolało

Wrócił koło dwudziestej. Pachniał piwem i ulicznym kurzem. Patrzyłam na niego z kanapy, trzymając w dłoniach kubek z zimną już herbatą. Byliśmy jak dwa obce lądy, które kiedyś były jednym kontynentem, ale jakiś emocjonalny kataklizm rozdzielił nas bezpowrotnie.

– Pogadamy? – zapytał bez przekonania, siadając na fotelu naprzeciwko.

Wzruszyłam ramionami.

– Jasne, pogadajmy. – Nawet ja słyszałam, jak dużo jadu wcisnęło się w te trzy słowa.

Tomek pocierał dłonie o spodnie, jakby miał zaraz wyciągnąć z nich jakąś wielką mądrość. Ale zamiast niej, powiedział tylko:

To już nie jest to samo, co kiedyś, wiesz?

Zamrugałam, próbując nie dać się ponieść emocjom.

– Serio? W życiu bym się nie domyśliła.

Tomek westchnął ciężko.

– Czuję się... samotny. Nawet jak jesteśmy razem.

Te słowa trafiły mnie jak cios pięścią w brzuch. Bo choć chciałam zaprzeczyć, wiedziałam, że ma rację. Oboje byliśmy w tym małżeństwie, ale od dawna nie razem. Jak dwa trybiki w maszynie, które kręcą się osobno, bo coś im się kiedyś rozpadło. Patrzyliśmy na siebie w ciszy, aż zrobiło się naprawdę niezręcznie. Ja miałam ochotę rzucić kubkiem o ścianę, on – pewnie uciec przez okno. Zamiast tego tylko westchnął i poszedł do sypialni. A ja zostałam w salonie, samotna jak nigdy.

Kiedyś było inaczej

Nie mogłam zasnąć. Leżałam na plecach, patrząc w sufit, który niczym pusty ekran przypominał mi, jak pusto zrobiło się między nami. W końcu rzuciłam koc na sofę, wsunęłam trampki na bose stopy i wyszłam z domu.

Miasto w nocy było inne – bardziej samotne. Przemykałam pustymi ulicami, mijając zamknięte kawiarnie i kioski. Światła latarni tworzyły plamy na mokrym asfalcie. Wszystko wydawało się nieco smutniejsze niż powinno. Zatrzymałam się przed parkiem. Przez moment wahałam się, ale coś kazało mi wejść. To było to samo miejsce, gdzie kiedyś Tomek zaproponował mi spacer pod gwiazdami. Śmialiśmy się wtedy z idiotycznych rzeczy, popijając tanie piwo z puszki, zupełnie jakby cały świat należał do nas. Teraz nawet gwiazdy wydawały się obce.

Usiadłam na starej, obitej ławce, która skrzypnęła pod moim ciężarem, jakby miała pretensje, że ktoś jeszcze o niej pamięta. Zamknęłam oczy. W myślach widziałam nas sprzed lat – mnie w jego bluzie, jego z rozczochranymi włosami i tym głupim, zakochanym uśmiechem.

Gdzie to wszystko się zgubiło? Kiedy marzenia o domku z ogródkiem zamieniły się w listę rzeczy do naprawy? Kiedy rozmowy przy winie zamieniły się w komunikaty o tym, że mleko się skończyło?
Nagle poczułam, że muszę coś zrobić. Że jeśli teraz nie podejmę decyzji, to za kilka lat obudzę się w tym samym miejscu, ale zupełnie sama – nawet jeśli obok będzie ktoś spał. I wtedy po raz pierwszy dopuściłam do siebie myśl, że może... może nie każdy związek da się uratować tylko dlatego, że kiedyś się kochaliśmy.

Potrzebowaliśmy szczerej rozmowy

W kuchni było jasno i cicho. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, każde z kubkiem gorącej kawy, jak dwójka negocjatorów zawieszenia broni. Pachniało cynamonem, ale tej woni też nie udało się przykryć goryczy.

– Przepraszam – powiedziałam, wpatrując się w wirującą łyżeczkę w filiżance. – Za sposób, w jaki ci odmówiłam, za to że podniosłam głos, ale nie za to, że odmówiłam.

Cisza trwała dłużej, niż powinna.

Tomek westchnął, ciężko, jak człowiek niosący na plecach cały świat.

– Ja też przepraszam – powiedział w końcu. – Za to, że przestałem z tobą rozmawiać. Za to, że się w tym wszystkim zgubiłem.

Spojrzałam na niego. W jego oczach nie było gniewu. Nie było też tej iskry, która kiedyś wywoływała we mnie gęsią skórkę. Było tylko zmęczenie. I coś jeszcze – coś, co przerażało mnie bardziej niż wszystkie kłótnie razem wzięte: obojętność.

Próbowałam się uśmiechnąć, ale nie miałam siły. Przypomniało mi się, jak kiedyś wymyślaliśmy śmieszne hasła na koszulki: „Królowa Grilla”, „Pan Kiełbasa”. I jak śmialiśmy się tak, że bolały nas brzuchy. A teraz? Teraz ledwo potrafiliśmy spojrzeć sobie w oczy bez poczucia winy.

– Co teraz? – zapytałam cicho, bardziej siebie niż jego.

Tomek wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Może spróbujemy od nowa. Albo... może damy sobie spokój.

I oboje wiedzieliśmy, że żadna z tych opcji nie jest tak naprawdę łatwiejsza. Że naprawa nas będzie bolała. Ale i rozstanie będzie bolało. Tylko inaczej. Dopiłam zimną kawę i spojrzałam przez okno. Za szybą maj zaczynał rozkwitać, jakby nic się nie stało. Jakby świat wcale nie czekał na nasze decyzje. A my? My nadal tkwiliśmy w miejscu. Z tym samym pytaniem w oczach: czy mamy jeszcze siłę kochać, kiedy przestaliśmy być szczęśliwi?

Natalia, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama