„Przez lata uważałam moją synową za zimną i opryskliwą. Jeden wieczór zmienił wszystko, co o niej myślałam”
„Po tych spotkaniach zawsze czułam pustkę. Nawet jeśli było wszystko w porządku, czegoś brakowało. Tego kobiecego porozumienia, które – myślałam – powinno być między teściową a synową. Zastanawiałam się, dlaczego ona mnie tak nie znosi”.

- Redakcja
Nigdy nie przypuszczałam, że jedno spotkanie może całkowicie odmienić moje spojrzenie na drugiego człowieka. Przez ponad sześć lat, odkąd mój syn się ożenił, żyłam w przekonaniu, że jego żona, Natalia, jest chłodną, zamkniętą w sobie kobietą, która mnie nie znosi. Nie ułatwiała kontaktu, była oszczędna w słowach, nigdy nie przytulała się do mnie na powitanie jak inne synowe, które widziałam u znajomych. Myślałam, że to wyniosłość. Że może mnie po prostu nie lubi. Aż pewnego wieczoru stało się coś, co odarło mnie z moich osądów i pokazało, jak bardzo się myliłam.
Pierwsze wrażenie bywa mylące
Pierwszy raz poznałam Natalię, gdy zaprosiła mnie na swoje imieniny. Weszłam z bukietem róż i sercem pełnym nadziei, że od razu się polubimy. Ale ona... spojrzała na mnie chłodno, skinęła głową i powiedziała tylko:
– Dziękujemy.
Bez uśmiechu, bez entuzjazmu. Położyła bukiet na parapecie i więcej się nie odezwała. Czułam się jak intruz. Zamiast radości – niezręczna cisza i szybkie spojrzenia między nią a moim synem.
– Może była zmęczona – próbowałam się tłumaczyć, wracając do domu z uczuciem, jakby ktoś mnie wyrzucił przez próg.
Ale z biegiem miesięcy nie było lepiej. Na każde „Jak się czujesz?” odpowiadała zdawkowym „Dobrze, dziękuję”. Na moje propozycje pomocy – grzeczne, ale zimne „Poradzimy sobie”. Nigdy nie poprosiła o nic. Nigdy nie zadzwoniła bez potrzeby. A kiedy wpadaliśmy z mężem z wizytą, siedziała z boku, jakby odliczała czas do naszego wyjścia.
– Ta twoja synowa... Jakby z lodu była – rzuciła kiedyś moja siostra podczas rodzinnego spotkania.
Pokiwałam głową. Sama czułam podobnie, choć starałam się jej bronić. „Może taka już jest?” – mówiłam. Ale w środku miałam żal. Chciałam czułości, wspólnej kawy. A zamiast tego – był dystans. Ściana, której nie mogłam przebić. I przez lata wierzyłam, że to ona ją zbudowała.
Nieudane niedzielne obiady
Na świat przyszła moja wnuczka. W każdą drugą niedzielę miesiąca zapraszałam ich na obiad. Mój mąż twierdził, że niepotrzebnie się narzucam, ale ja wierzyłam, że to w końcu coś przełamie. Gotowałam ich ulubione dania, nakrywałam stół odświętnie, wyciągałam serwis po mojej mamie. Zawsze miałam nadzieję, że tym razem Natalia się otworzy, uśmiechnie, opowie coś o wnuczce.
Ale zwykle było tak samo. Przychodziła punktualnie, pomagała zdjąć kurtkę córce, mówiła „dzień dobry” i siadała na tym samym krześle przy oknie, jakby tylko tam czuła się bezpiecznie. Napięcie czułam w powietrzu, nawet wtedy, gdy milczała. A milczała często.
– Zupka dobra? – pytałam, podając jej talerz.
– Tak, dziękuję – odpowiadała krótko i zajmowała się dzieckiem, jakby uciekając wzrokiem.
Raz, może dwa razy, zaproponowała, że pozmywa. Ale gdy powiedziałam, że nie trzeba, nie upierała się, tylko szybko zbierała się do wyjścia. Czasem zostawali dłużej, ale wtedy rozmawiałam głównie z synem. Natalia zajmowała się wnuczką albo po prostu siedziała, jakby była nieobecna.
Po tych spotkaniach zawsze czułam pustkę. Nawet jeśli było wszystko „w porządku”, czegoś brakowało. Właśnie tego kobiecego porozumienia, które – myślałam – powinno być między teściową a synową. Patrzyłam z zazdrością na koleżanki, które z synowymi chodziły na zakupy, gotowały razem pierogi przed świętami. Ja mogłam tylko sprzątać po obiedzie i zastanawiać się, dlaczego ona mnie tak nie znosi.
Słowa, które ranią
To był grudniowy wieczór. Przygotowywałam się do świąt z tą uporczywą myślą, że znów będziemy siedzieć przy stole, udając rodzinne ciepło. Może dlatego, gdy syn zadzwonił i powiedział, że nie przyjadą na Wigilię, poczułam... ulgę. Smutną, gorzką ulgę.
– Natalia źle się czuje. Ma migreny, nie będzie z niej pożytku – powiedział.
– Migreny czy niechęć do mnie? – wypaliłam, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem cichy, zmęczony głos syna:
– Mamo, proszę...
Nie dokończył. Ale ja już wiedziałam, że powiedziałam za dużo. I że on też czuje ten chłód, choć może nie chce o nim mówić. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Kilka dni później spotkałam przypadkiem ich sąsiadkę w sklepie. Starsza pani, zawsze zbyt wścibska.
– No proszę, państwo K. tak chwalą pani synową. Że taka dobra, pomocna, że wzięła wolne z pracy, bo ich córka trafiła do szpitala... Wie pani, ile się natrudziła z tym dzieckiem?
Patrzyłam na nią oszołomiona. Natalia? Opiekuńcza? Zaangażowana? To nie pasowało do obrazu, który miałam w głowie. A jednak słowa sąsiadki wwierciły się we mnie jak drzazga. Może po prostu... ona nigdy nie była opryskliwa. Może to ja patrzyłam na nią przez pryzmat oczekiwań, których nie umiała spełnić? Ale wtedy wciąż jeszcze myślałam, że to tylko wyjątek. Że dla mnie i tak zawsze będzie chłodna i zamknięta. Do czasu.
Kolacja, której miało nie być
To był piątek, deszczowy i szary, jak cała tamta jesień. Mój mąż wyjechał na ryby, a ja wieczorem wpadłam na pomysł, żeby upiec szarlotkę. Ot, dla samej siebie. Włączyłam radio, cicho nuciłam pod nosem i kroiłam jabłka. Wtedy zadzwonił domofon.
– Dobry wieczór. Mogę na chwilę wstąpić?
Zatkało mnie. Natalia? Bez zapowiedzi?
– Oczywiście – powiedziałam, choć głos mi zadrżał.
Przyszła z parasolką ociekającą wodą i torbą w ręku.
– Wiem, że dziwna pora... – zaczęła. – Ale jechałam obok autobusem i... nie wiem czemu, pomyślałam, że muszę tu wejść.
Wpuściłam ją do środka, cały czas czując, jak serce wali mi jak oszalałe. Usiadła w kuchni, zsunęła kurtkę i przez chwilę milczała. Wreszcie powiedziała:
– Jest pani wściekła na mnie, prawda?
Zamarłam.
– Skąd ten pomysł?
– Bo ja... wiem, że nie byłam dla pani łatwa. Ale to nie dlatego, że pani nie lubię. Ja po prostu... nie umiem inaczej.
Zaczęła mówić. O swoim dzieciństwie, o matce, która była surowa, o tym, że czułość zawsze była dla niej czymś obcym. I że boi się... być oceniana. Zwłaszcza przeze mnie. A ja słuchałam, jakby pierwszy raz naprawdę słyszała jej głos. I czułam, jak pęka we mnie jakaś stara skorupa.
Cisza wyjaśniła wszystko
Usiadłyśmy przy stole, a ja podałam jej jeszcze ciepłą szarlotkę. Kiedy nalałam herbaty, zorientowałam się, że po raz pierwszy od sześciu lat siedzimy razem — same — bez obecności syna, bez dziecka, bez żadnych pośredników. Tylko my dwie.
– Nie jestem zła – powiedziałam cicho. – Tylko... było mi przykro. Tyle razy próbowałam się zbliżyć, a ty za każdym razem się odpychałaś.
Spojrzała na mnie. Po raz pierwszy bez tamtego muru w oczach.
– Bałam się pani. Pani spojrzenia, pani ocen, tego, że nie spełnię oczekiwań. Wie pani, jak to jest, kiedy przez całe życie słyszy się, że „coś robi się nie tak”? Że „nie tak siedzisz”, „nie tak trzymasz łyżkę”, „nie tak mówisz do ludzi”? – wzruszyła ramionami. – Z Marcinem było łatwiej. On nie oczekiwał, że będę idealna. Ale pani… była dla mnie jak komisja egzaminacyjna.
Zabolało mnie to. Nie dlatego, że się obraziłam, ale dlatego, że może miała rację.
– A ja myślałam, że jesteś chłodna, wyniosła... że mnie nie lubisz – wyszeptałam.
– Nigdy tak nie było. Ja po prostu... nie wiedziałam, jak z panią rozmawiać.
I wtedy nastała cisza. Ale to była dobra cisza. Taka, w której już nic nie trzeba mówić, bo wszystko zostało powiedziane. Patrzyłyśmy na siebie długo. Bez masek. Bez osądów. Po chwili zapytała:
– Został jeszcze kawałek ciasta?
Uśmiechnęłam się.
– Dla ciebie? Zawsze.
Już nie patrzę na nią tak samo
Od tamtego wieczoru minęły dwa miesiące. Niby nic się nie zmieniło, a zmieniło się wszystko. Nadal nie dzwonimy do siebie codziennie, nie chodzimy razem na zakupy i nie pieczemy razem pierników przed świętami. Ale kiedy Natalia przychodzi na obiad, siada bliżej. Pomaga mi w kuchni, nie pytając. Czasem sama zaczyna rozmowę. A raz nawet zaproponowała, że weźmiemy wnuczkę na weekend, „bo przydałoby się jej trochę babcinej rozpusty”.
Nie wypytywałam jej już o dzieciństwo, o przeszłość. Nie muszę. Wystarczy mi to, co wiem teraz — że nie chodziło o mnie. Że nie była zimna ani wroga. Po prostu była ostrożna. Bo nikt jej wcześniej nie nauczył, że można się zbliżyć, nie ryzykując osądu. Że można się otworzyć i nie zostać zranionym.
Czasem siedzę przy stole, patrzę na nią, jak nalewa synowi zupę, a potem głaszcze córkę po głowie i myślę sobie, że przez lata byłam ślepa. Że oceniłam ją za szybko, bo chciałam mieć synową taką, jak sobie wyobrażałam. A ona po prostu była sobą. I to „siebie” musiała przede mną bronić.
Nie wiem, czy kiedykolwiek zostaniemy sobie bliskie tak, jak niektórzy marzą o relacji teściowa-synowa. Ale wiem jedno. Już nie patrzę na nią jak na obcą. Tylko jak na kobietę, która stara się po swojemu. A to czasem więcej, niż mogłabym oczekiwać.
Halina, 62 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Z jabłoniowego sadu miałam przywieźć owoce na zimowe przetwory. Zamiast tego wróciłam z papierami rozwodowymi”
- „Wróciłam z Chorwacji jako inna kobieta. Nie wiem, czy to przebudzenie, czy największy błąd w życiu”
- „Byłam pewna, że przyszła teściowa chce mi pomóc z weselem. Zamarłam, gdy odkryłam, co planuje za moimi plecami”

