Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam wyobrażać sobie ten dzień. Może wtedy, gdy jeszcze jako dziewczynka zakładałam zasłony na ramiona i udawałam, że idę do ołtarza. A może później, kiedy Patryk po raz pierwszy ujął moją dłoń w kinie i szepnął, że chciałby kiedyś „czegoś więcej”. Przez ostatnie trzy lata odkładałam każdy grosz. Zamiast wakacji – konto oszczędnościowe. Zamiast nowych butów – planer ślubny.

Wiedziałam, że to będzie piękny dzień. Nasz. Wyobrażałam sobie zapach białych frezji, dźwięk skrzypiec, wzruszone spojrzenia rodziny. Patryk niby się zgadzał. Kiwał głową, mówił: „jasne, kochanie”, ale unikał szczegółów. Nie przepadał za rozmowami o cateringu i kolorach serwetek. „Zajmiesz się tym, co trzeba – ja ci zaufam” – mówił z uśmiechem. Więc się zajmowałam. Planowałam, liczyłam. Kochałam go – i wierzyłam, że dla niego to też ważne. Dopóki pewnego dnia nie zalogowałam się na wspólne konto i nie zamarłam.

Moje oszczędności życia przepadły

– Patryk, gdzie są nasze pieniądze? – spytałam spokojnie, choć czułam, że w środku już zaczyna mnie trząść. Siedział na kanapie, scrollował coś w telefonie, nawet nie podniósł wzroku.

– Jakie pieniądze?

– Z konta. Ze wspólnego konta. Wszystkie zniknęły.

Zamarł. Powoli odłożył telefon. Spojrzał na mnie tak, jakby się właśnie obudził z drzemki i nie wiedział, czy to jawa, czy koszmar.

– Julia… to… to nie jest tak, jak myślisz.

– To właśnie jest dokładnie tak, jak myślę – przerwałam mu. – Było dwadzieścia siedem tysięcy. Teraz nie ma ani złotówki. Co zrobiłeś?

Milczał. A ja tylko słyszałam własne serce, które waliło jak młot. Cisza ciągnęła się za długo. W końcu wypalił:

– Kupiłem motor.

– Co zrobiłeś?

– Kupiłem motor. Marzyłem o nim od dziecka.

Patrzyłam na niego osłupiała. To musiał być jakiś żart. Chciałam, żeby się zaśmiał, powiedział: „żartuję, kochanie”. Ale on tylko wzruszył ramionami i zaczął coś tłumaczyć o ratowaniu okazji, o promocji, o tym, że „to inwestycja”.

– Oszczędzałam na wesele – wyszeptałam. – Każdą złotówkę. A ty… ty po prostu spełniłeś swoje marzenie? Sam? Bez pytania?

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Nie chodziło o pieniądze. Chodziło o nas. O to, że w tej decyzji nie było mnie. Nie było „nas”. Był tylko on i jego motor.

Serce mówiło jedno, rozum - drugie

– I co ty teraz zrobisz? – Agnieszka postawiła przede mną kubek herbaty i usiadła naprzeciwko. Jej spojrzenie mówiło: „a nie mówiłam”.

– Nie wiem – wymamrotałam. – Może on… może on nie pomyślał? Może da się to jakoś odkręcić?

– Julka, błagam cię – przewróciła oczami. – On nie kupił przypadkiem większego zestawu garnków. On wydał całe wasze oszczędności. Na motor. To nie jest „niepomyślenie”. To jest egoizm.

Chciałam jej powiedzieć, żeby się zamknęła. Że nie zna Patryka, nie widziała, jak potrafi być czuły. Ale czułam, że ma rację. Choć serce jeszcze próbowało go tłumaczyć, rozum już rozumiał, że coś się rozpadło.

– A mama? Wiesz, co powie?

– Już wie. Zadzwoniłam do niej.

Westchnęłam ciężko. Oczywiście, że już wie. Agnieszka miała z nią kontakt non stop.

– I co?

– Powiedziała, że widziała sygnały. Że on nigdy się nie angażował. I że ty je zignorowałaś.

– Pięknie. Wszyscy wszystko widzieli. Tylko ja byłam ślepa?

– Nie ślepa. Zakochana. A zakochani nie widzą, tylko czują. Tylko że ty czujesz ból, a on... ekscytację z nowego zakupu.

W tej chwili nienawidziłam Agnieszki za to, że mówiła prawdę. Ale jeszcze bardziej nienawidziłam siebie – za to, że tak długo w nią nie chciałam wierzyć.

Bolesna rozmowa

Patryk czekał na mnie pod blokiem. Motor stał obok – lśniący, nowy, zupełnie niepasujący do tej sceny. Przypominał trofeum wywalczone w grze solo, a ja byłam tylko przeszkodą na planszy.

– Możemy porozmawiać? – zapytał, gdy podeszłam.

Skinęłam głową. Weszliśmy do mieszkania. Usiadłam przy stole, on naprzeciwko. Nie chciałam patrzeć mu w oczy.

– Julia… Ja wiem, że zawaliłem. Ale ten motor… Ja o nim marzyłem od dzieciaka. Wiesz, co to znaczy spełnić coś, co nosisz w sobie przez pół życia?

A moim marzeniem był ślub z kimś, kto mnie rozumie – przerwałam mu. – Z kimś, kto mówi „razem”, a nie „ja”.

Zamilkł. Przez chwilę nie oddychał, jakby coś go uderzyło.

– A może wcale nie chodziło ci o ślub – powiedział cicho. – Może to wszystko to był tylko twój plan. Ślub dla twojej rodziny. Dla twojej mamy. Dla ładnych zdjęć. Może mnie nigdy w nim tak naprawdę nie było.

Zamarłam. To było jak cios poniżej pasa. Patrzyłam na niego w osłupieniu.

– Serio? Teraz próbujesz przerzucić winę na mnie?

– Nie! Po prostu... Ja się w tym wszystkim nie odnajduję. Garnitury, goście, siedemset złotych za talerzyk – to nie dla mnie. Ale nie miałem odwagi ci tego powiedzieć.

Wtedy zrozumiałam. On się nie bał ślubu. On się bał mnie. Tego, że mój świat był dla niego zbyt „poukładany”.

Po marzeniach nie zostało nic

Siedziałam na ławce pod kościołem. Właśnie wychodziła z niego młoda para – ona w koronkowej sukni, on w granatowym garniturze, śmiejący się jak dziecko. Goście rzucali ryżem, ktoś krzyknął: „Sto lat!”. Panna młoda popłakała się ze wzruszenia. A ja? Czułam, jak moje własne marzenia przepływają mi przez palce jak piach.

W głowie wracały sceny, które wtedy bagatelizowałam. Jak mówił, że „śluby to cyrk dla rodziny”, jak krzywił się na myśl o zdjęciach grupowych. Albo gdy komentował: „To wszystko po to, żeby ktoś mógł się pochwalić w social mediach”. Myślałam, że żartuje. Że to jego sposób na odreagowanie stresu. A on... on po prostu mówił prawdę. Ja nie słuchałam.

– Może on po prostu nie chciał tego ślubu? – powiedziała Agnieszka tego samego wieczoru, gdy wróciłam do niej.

– Ale dlaczego nie powiedział? – zapytałam, patrząc w pusty kubek herbaty. – Czemu przez tyle czasu udawał?

– Bo może myślał, że cię przez to straci. I miał rację – westchnęła. – Ale może też nie chciał być „tym złym”. Może nie chciał być facetem, który odbiera dziewczynie bajkę.

Wieczorem krążyłam po mieście bez celu. Obserwowałam zakochane pary, słyszałam śmiechy, widziałam białe sukienki w witrynach salonów. A ja? Czułam się pusta. Jakby ktoś wyjął ze mnie wszystko.

To już koniec

Drzwi otworzył niemal natychmiast, jakby czekał pod nimi od mojego ostatniego wyjścia. Usiadłam na krześle w kuchni. On stał, oparty o blat, niepewny, spięty.

– Nie będę krzyczeć – zaczęłam. – Ale musimy porozmawiać.

– Jasne – odpowiedział. – Słucham.

– Nie chodzi tylko o motor. Chociaż... to był gwóźdź do trumny. Chodzi o to, że ja przez ostatnie miesiące myślałam, że my coś budujemy. A ty byłeś tylko lokatorem w mojej wizji.

– Julia...

– Nie przerywaj. To miała być nasza historia, Patryk. Wesele, wspólne życie, plany. Nie moje. Nie sama go wymyśliłam. Ty też byłeś przy tym. Ale kiedy przyszło co do czego, uciekłeś na dwóch kółkach.

Westchnął ciężko. Usiadł naprzeciwko.

– Nie potrafię żyć według twojego scenariusza – powiedział cicho. – Nie umiem być tym facetem, który płacze na widok welonu.

– A ja nie chcę być z kimś, kto robi zakupy życia bez pytania mnie o zdanie – odpowiedziałam równie spokojnie.

Chwilę milczeliśmy. W powietrzu wisiało napięcie jak przed burzą, ale oboje już wiedzieliśmy, że to koniec. Nie z wrzaskiem. Z ciszą. Z bolesnym zrozumieniem, że czasem miłość nie wystarcza, jeśli nie potrafimy się dogadać. Nie odwołałam wesela, bo nic tak naprawdę nie było zarezerwowane. Tylko marzenia – one były zarezerwowane na nas dwoje. Teraz już wiem, że rezerwowałam je sama.

Zaręczyny zerwałam trzy dni później. Bez krzyków, bez dramatów. Spakowałam jego rzeczy do torby. Klucze położyłam na stole. On odjechał na motorze – dosłownie i metaforycznie. Zostałam z pustką, złością, ale też z cichą ulgą. Czasem łatwiej jest być samą niż z kimś, kto nie potrafi dzielić. Życia, planów, odpowiedzialności. Nie wiem, co dalej. Ale wiem jedno – zasługuję na kogoś, kto powie „my” i naprawdę to będzie czuł.

Julia 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama