Reklama

Nie wiem, kiedy to się wszystko zaczęło psuć. Może wtedy, kiedy zaczęłam się zbyt dużo zastanawiać, albo po prostu zbyt długo siedzieć w domu i analizować. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Jesień przyszła jak co roku – złota, pachnąca mokrym mchem i liśćmi. I jak co roku, Irena zaproponowała, żebyśmy poszły razem na grzyby.

Z Ireną znamy się całe życie. Nasze dzieci wychowywały się razem, nasi mężowie razem stawiali płoty, razem naprawiali dachy, razem wypili niejedną flaszkę. My z Ireną – kawa na tarasie, przetwory w piwnicy, rady życiowe wymieniane przez płot i te nasze rozmowy o wszystkim i niczym. Była dla mnie kimś więcej niż sąsiadką – może nawet kimś więcej niż przyjaciółką. Czasem myślałam, że to już rodzina.

Kiedy zaproponowała wspólne wyjście na grzyby, nawet się nie wahałam. O tej porze roku las był najpiękniejszy – chłodny, wilgotny, pełen cichych dźwięków i szelestów. Zawsze zbierałam grzyby spokojnie, nie lubiłam się ścigać. To miała być nasza wspólna chwila – śmiech, gadanie, ciepła herbata z termosu. A potem powrót z pełnymi koszami i zdjęcia wrzucane do mediów społecznościowych.

Ale coś się wtedy wydarzyło. Coś, czego nie potrafię przestać roztrząsać.

Kiedy wróciłyśmy z lasu, Irena miała cały kosz dorodnych borowików, a ja… zaledwie kilka podgrzybków i dwie kanie. I nie chodziło nawet o same grzyby. Chodziło o to, że nagle poczułam się tak, jakbyśmy wcale nie były razem. Jakby Irena… coś przede mną ukrywała.

Kłamała jak z nut

– No i jak, Ewa? – zapytała Irena, machając mi przed nosem swoim wiklinowym koszem. – Spójrz, jakie dorodne! Patrz na tego! – Wyciągnęła z wierzchu okazałego borowika. – Sam się pod nóż prosił!

– No, piękny – przyznałam, siląc się na uśmiech.

A ty co tam masz? – nachyliła się, próbując zajrzeć do mojego wiaderka.

– A… trochę tego, trochę tamtego – odpowiedziałam wymijająco, przestawiając nogą małe plastikowe wiaderko z kilkoma niedużymi grzybkami. Kilka podgrzybków, dwa maślaki, jedna stara kania. Nic, czym można by się pochwalić.

– Oj Ewa, ty to chyba za bardzo się rozglądasz po drzewach zamiast pod nogi patrzeć – zaśmiała się Irena. – Las pełen, trzeba tylko dobrze szukać.

– No, chyba masz nosa do tych grzybów – rzuciłam. – A gdzie ty właściwie je znalazłaś?

– No jak to gdzie? Przecież szłyśmy razem – odpowiedziała szybko, zbyt szybko. – No wiesz, tam… za tymi sosnami, potem skręciłam w lewo… Ty chyba poszłaś bardziej w prawo?

– Chyba tak – skłamałam.

Przez resztę drogi już prawie się nie odzywałyśmy. Ona opowiadała coś o przepisie na zupę grzybową, a ja przytakiwałam od niechcenia. Cały czas myślałam o tym, co powiedziała. „Przecież szłyśmy razem”… A jednak przez dłuższy moment, między tymi brzozami, rzeczywiście straciłam ją z oczu.

Zniknęła mi gdzieś na dobre dziesięć minut. Pamiętam, że wtedy uznałam, że pewnie tylko się zawieruszyła. W lesie łatwo się rozproszyć – jedna skręci w lewo, druga w prawo i już się nie widać. Ale teraz, jak o tym myślę, to... dlaczego się nie odezwała? Nie zawołała mnie? I jakim cudem w tak krótkim czasie zapełniła cały kosz, a ja…?

Irena nigdy nie lubiła dzielić się swoimi sekretami. Nawet przepisami. Raz zapytałam ją o dżem z dyni – taki pyszny miała – to powiedziała, że „na oko robi” i że „to zależy od dyni”. Zawsze coś wymijającego.

Czy to możliwe, że ma jakieś swoje miejsce w lesie? Takie, gdzie rosną same borowiki? I nie chciała mi go pokazać?

Zaczęła mnie gryźć zazdrość. Wiem, że to głupie. Ale jak się zna kogoś tyle lat, dzieli się wszystkim… to się człowiekowi wydaje, że to działa w dwie strony. A może Irena od początku miała swój plan?

Czułam, że coś tu nie gra

– I co, Irenka znowu wróciła z lasu jak z bazaru? – zapytał Zbyszek, sięgając po ogórka kiszonego. – Cała wieś już gada, że ma jakiś dar do grzybów.

– Nie dar, tylko swoje miejsce – mruknęłam, mieszając zupę.

– No to może trzeba ją podpytać, co? – mruknął mąż, nie podnosząc wzroku znad talerza. – Ale znając Irenę… Nie da się z niej nic wyciągnąć.

Zastygłam, trzymając łyżkę w zawieszeniu nad garnkiem. No właśnie. Czy Irena naprawdę traktowała mnie jak przyjaciółkę? Czy może od zawsze czuła się lepsza, sprytniejsza, bardziej przebiegła? Przypomniałam sobie, jak zawsze mówiła: „Oj Ewuś, ty jesteś za dobra. Taka… przezroczysta”.

– Mamo, a może ona po prostu nie chciała ci powiedzieć, gdzie zbiera? – Ania spojrzała znad telefonu. – No wiesz, żeby mieć przewagę. Czasem ludzie tacy są. Niby się uśmiechają, ale…

– Ale to moja przyjaciółka, Aniu – powiedziałam cicho.

– Może kiedyś była. Albo ty tak myślałaś – odpowiedziała bezlitośnie. – Wiesz, czasami ludzie trzymają się z kimś tylko dlatego, że to wygodne.

Zrobiło mi się zimno. W środku. Przecież… to nie możliwe. Irena znała mnie jak nikt inny. Słuchała, kiedy płakałam po śmierci mamy. Pożyczała mi garnek, kiedy przypaliłam własny. Dawała porady na wszystko – od pielęgnacji pomidorów po małżeńskie rozterki. A teraz…?

A teraz zaczynałam się zastanawiać, czy to wszystko nie było tylko grą. Przypomniałam sobie, jak kiedyś Irena przyszła do mnie z jakimś słoikiem powideł.

– Masz, Ewka, spróbuj, robiłam pierwszy raz! – powiedziała wtedy. A ja się tak ucieszyłam, taka wdzięczna byłam… dopóki nie zobaczyłam, że te same powidła rozdawała sąsiadom, tylko mnie dała jedną małą próbkę. A wtedy coś mnie ukłuło.

To samo ukłucie poczułam teraz. Może Irena zawsze była o krok przede mną? Zawsze coś kombinowała? A ja… jak głupia wierzyłam, że jesteśmy sobie równe. Że się wspieramy.

Tym razem jednak coś we mnie się przełamało. Może to tylko grzyby. A może to coś więcej. Może… ja po prostu zaczynam widzieć Irenę taką, jaka naprawdę jest.

Nie mogłam już milczeć

– Irenka! – zawołałam ją przez płot, kiedy tylko zobaczyłam, że wychodzi z domu w swoich gumowcach. – Chodź na chwilę, zrobiłam kawę. Taką mocną, jak lubisz.

Uśmiechnęła się szeroko jak zawsze. Weszła do ogrodu, przeskoczyła kałużę i zaraz siedziała przy moim stole. Pachniała dymem z ogniska. Miała na sobie kurtkę w liście klonu, której zawsze jej zazdrościłam.

– No, Ewuś, co tam u ciebie? – zaczęła z przyjaznym tonem. – Widziałaś prognozę pogody? Mówią, że za dwa dni przymrozek. Trzeba jabłka zebrać.

– Zbierzesz je sama? – zapytałam nagle, patrząc jej prosto w oczy.

– No… chyba tak, Zdzisiek na wyjeździe, a dzieci wiadomo – wzruszyła ramionami.

Zamilkłyśmy na moment. Podsunęłam jej filiżankę i zapytałam niby mimochodem:

– A tak swoją drogą… Zastanawiałam się, czy wtedy w tym lesie naprawdę byłyśmy razem.

Irena aż się zakrztusiła kawą. Otarła usta papierową serwetką i spojrzała na mnie, wyraźnie zaskoczona.

– No jak to… przecież szłyśmy razem, nie? – rzuciła z nerwowym uśmiechem. – Chyba że znowu skręciłaś gdzieś nie tam…

– Skręciłam czy nie, ty zniknęłaś na dobre dziesięć minut. Nie wołałaś, nie czekałaś… A potem wracasz z pełnym koszem borowików. Jakby z nieba ci je zrzucili.

– Ewa, no co ty… – próbowała się zaśmiać, ale głos jej zadrżał. – Chyba nie myślisz, że coś przede tobą ukrywam?

– A nie? – zapytałam już bez uśmiechu. – Może masz swoje miejsce w lesie i nie chcesz nikomu go pokazać. Tylko... po co ta cała szopka z „chodźmy razem”? Żeby mieć alibi?

– Przestań. Przecież to tylko grzyby… – powiedziała cicho, nie patrząc mi w oczy.

– Nie, Irena. Tu nie o grzyby chodzi. To o ciebie. O to, że może nigdy nie chciałaś być ze mną naprawdę. Że ja byłam dla ciebie tylko wygodnym towarzystwem. Do przetworów, do opowieści. Do porównań.

– Ewa… – zaczęła, ale przerwałam jej.

– A może po prostu lubisz mieć przewagę, co? Być tą sprytniejszą, zaradniejszą? Zawsze z większym koszem. Zawsze z lepszym ciastem. Zawsze ciut lepszą.

– Nie wszystko trzeba od razu dzielić na pół… – powiedziała po chwili. Tak cicho, że ledwo ją usłyszałam.

Wtedy poczułam, jak serce mi zadrżało. W tych słowach było wszystko. Cała prawda.

Siedziałyśmy w milczeniu. Ona sączyła kawę, ja gapiłam się na swoje dłonie. Chciałam się pokłócić, krzyknąć, wypomnieć jej wszystkie te małe rzeczy, które dotąd zamiatałam pod dywan. Ale nie miałam siły. Zamiast tego poczułam… coś dziwnego. Rozczarowanie. Jakby coś się skończyło. Jakby właśnie umarła nasza przyjaźń.

Teraz to zrozumiałam

Nie spałam całą noc. Przekręcałam się z boku na bok, w głowie przewijały się obrazy z lat, których nikt już nie pamięta. Tyle wspólnych chwil, a ja... zaczęłam się zastanawiać, ile z nich było prawdziwych. A ile ja sobie po prostu dopowiedziałam.

Przypomniała mi się jedna rozmowa. Sprzed lat. Zupełnie niepozorna. Było lato. Siedziałyśmy na moim tarasie. Słońce powoli zachodziło, a Irena miała w dłoni kieliszek białego wina, które przyniosła „na specjalną okazję” – choć żadnej specjalnej okazji wtedy nie było. Rozmawiałyśmy o córce sąsiadki, która pojechała do pracy do Niemiec i nie powiedziała rodzicom, ile zarabia.

– Te młode teraz wszystko chcą dzielić, pokazywać, wrzucać w te swoje internety – Irena prychnęła. – A są rzeczy, których nie trzeba dzielić. Czasem warto coś zostawić tylko dla siebie.

– Ale przecież to rodzina... – powiedziałam wtedy zaskoczona.

– No i co z tego? Rodzinie też nie wszystko trzeba dawać na tacy – machnęła ręką. – Im mniej wiedzą, tym mniej potem mają do komentowania.

Pamiętam, że wtedy mnie to jakoś zaniepokoiło, ale odpuściłam. Irena zawsze miała swoje poglądy, takie… trochę cyniczne. Trochę chłodne. Ale teraz te słowa wróciły jak bumerang. I już nie brzmiały jak anegdotka o sąsiadce. Tylko jak coś znacznie głębszego. Jak deklaracja.

Może Irena zawsze taka była. Tylko ja nie chciałam tego widzieć.

Przypomniałam sobie, jak kiedyś poprosiłam ją o pomoc w wypełnieniu papierów do urzędu. Wzruszyła wtedy ramionami i powiedziała:

– Oj, ja to się w takie rzeczy nie mieszam, wiesz.

A miesiąc później słyszałam, jak tłumaczyła to samo sąsiadce Krysi. Punkt po punkcie. Ale wtedy machnęłam ręką. Bo to przecież Irena.

I teraz sobie myślę – może ona się mną tylko bawiła? Może byłam jej wygodna? Taka, co zawsze posłucha, pochwali, nie zapyta za bardzo?

Zaczęłam się czuć jak statystka w jej spektaklu. Dobra do tłumu, ale nigdy do głównej roli. Bo jak przychodziło co do czego – to Irena grała solo.

Przestałam jej ufać

Przez kilka dni unikałam Ireny. Nie chodziłam na kawę, nie zaglądałam przez płot, nawet przejście obok jej furtki zaczęło wydawać mi się zbyt bliskie. Ona też nie dzwoniła. Jakby wiedziała, że coś się stało. Jakby uznała, że nie ma już o co walczyć.

Aż w końcu zapukała.

– Ewa, jesteś? – zawołała zza drzwi. – Przyniosłam ci trochę ciasta. Śliwkowe, jak lubisz. Na zgodę, co?

Otworzyłam. Stała z plastikowym pojemnikiem w rękach i niepewnym uśmiechem. Miała na sobie ten sam polar, który kiedyś uznawałam za zabawny, a teraz wydał mi się śmiesznie obcy.

– Dzięki – powiedziałam, biorąc pojemnik do ręki, ale nie cofnęłam się, by ją wpuścić do środka.

– Ewa… – zaczęła cicho. – Nie chcę, żebyśmy się pokłóciły przez jakieś grzyby.

– To nie chodzi o grzyby – powiedziałam ostrożnie, czując, że w gardle rośnie mi gula. – To chodzi o coś więcej. O zaufanie.

Zamilkła. Patrzyła na mnie uważnie, z tym swoim wyuczonym spokojem. Tym razem nie działał.

– Zawsze myślałam, że jesteśmy sobie bliskie – ciągnęłam. – Ale teraz nie jestem tego pewna. Może to tylko ja ciebie traktowałam jak przyjaciółkę. A ty… może widziałaś we mnie tylko kogoś, kto ci się przydaje.

– Ewa, no co ty… Przesadzasz.

– Naprawdę? – zapytałam cicho. – Przesadzam? Obawiam się, Irena, że my tak naprawdę nigdy się nie znałyśmy. A już na pewno… nie ufałyśmy sobie nawzajem.

– Przecież ci ufałam… – powiedziała, ale zabrzmiało to jak pusty frazes.

– A jednak nie chciałaś się podzielić nawet kawałkiem lasu – odpowiedziałam.

Nie było krzyków. Nie było płaczu. Tylko ciche, bolesne rozczarowanie. Cisza między nami gęstniała jak mgła nad łąką.

– Wiesz, Irena… – dodałam, zamykając drzwi powoli, z ciastem w ręku – może to już nie ma sensu.

Zamknęłam. Stałam w kuchni, patrząc na śliwkowe ciasto. Było jeszcze ciepłe. Pachniało tak, jak kiedyś pachniała nasza przyjaźń. Ale już nie miałam na nie ochoty.

Teraz chodzę na grzyby sama

Zaczęłam chodzić do lasu sama. Najpierw tylko na krótko – kawałek za zagajnik, potem coraz dalej. Odkrywałam nowe ścieżki, których wcześniej nie znałam. I choć przez pierwsze dni dusiło mnie milczenie, a każdy dźwięk przypominał mi o Irenie – jej śmiechu, jej głosie, nawet o tym, jak zawsze poprawiała chustkę na szyi – z czasem poczułam… ulgę.

W tym lesie było coś, co mnie nie osądzało. Co mnie nie porównywało. Nie mierzyło mnie liczbą zebranych grzybów.

Bywały dni, że wracałam z pustym koszykiem. Innym razem trafiałam na prawdziwe skarby – piękne prawdziwki, całe skupiska kurek. Ale już nie robiłam zdjęć, nie liczyłam, nie porównywałam się do nikogo. Nie o grzyby chodziło. Chodziło o to, że odzyskiwałam coś, co dawno zgubiłam – spokój.

Z Ireną nie rozmawiałyśmy od tamtej pory. Mijałyśmy się czasem na ulicy. Ona kiwała głową, ja kiwałam głową. Jak obce sobie kobiety, które kiedyś znały się bardzo dobrze, ale już nie chcą do tego wracać.

Bywa, że jeszcze czasem patrzę w jej stronę przez okno. Wtedy, kiedy podlewa ogródek, kiedy rozmawia z kimś przez telefon, kiedy przynosi zakupy w tej samej niebieskiej siatce, co zawsze. I zdarza się, że czuję żal. Ale nie za nią. Za sobą. Za tą wersją mnie, która wierzyła, że zaufanie wystarczy.

Dziś wiem, że w relacjach widzimy to, co chcemy widzieć. Że łatwo przypisać komuś dobre intencje, kiedy się bardzo pragnie bliskości. Ale prawdziwa przyjaźń to nie tylko śmiech przy kawie. To też gotowość do podzielenia się tym, co ważne. Nawet jeśli to tylko miejsce w lesie.

Czy kiedykolwiek jeszcze jej zaufam? Nie wiem. Może nie jej. Może już nikomu. Ale wiem jedno. Grzyby smakują najlepiej, kiedy zbierzesz je w ciszy. Sam. W spokoju. I bez poczucia, że jesteś gorszy tylko dlatego, że twój koszyk jest lżejszy.

Ewa, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama