„Przez ekologiczny stroik na Wszystkich Świętych rodzina mnie wyśmiała. Woleli grający znicz z bazaru, niż dar od serca”
„Zapadła niezręczna cisza. Matka, zerkając niepewnie na ciotkę, wskazała na plastikowe wieńce ułożone przy drzwiach. – Wiesz, Lena, na Wszystkich Świętych to jednak... coś więcej się daje. Coś ładnego. Żeby było widać – tłumaczyła”.

- Redakcja
Kiedy wysiadłam z pociągu w małym, zamarzniętym miasteczku, poczułam w płucach ten znajomy, przenikliwy zapach. Dym z kominów, wilgoć z pól i coś jeszcze – jakby echo starego popołudnia sprzed lat. Dziwne, że człowiek potrafi rozpoznać zapachy dzieciństwa, nawet jeśli nie potrafi ich nazwać.
Babcia zawsze mówiła, że „listopad to miesiąc, w którym trzeba być cicho”. Nie pytałam dlaczego – może chodziło o wiatr, który tłumił dźwięki, a może o zmarłych, którym nie wypadało przeszkadzać. Po jej śmierci nie wracałam tu przez lata. Miasto nie przyciągało, dom był zamknięty, a wspomnienia – zbyt surowe. Ale w tym roku... coś się zmieniło. Od miesięcy chodziła za mną myśl, że muszę ją odwiedzić. Nie cmentarz, nie marmur, nie grób. Ją. Babcię. Żeby nie stała się już tylko datą wyrytą na płycie.
W mojej pracowni, między farbami a akwarelami, zaczęłam układać coś, co przypominało las. Gałązki modrzewia, mech, orzechy, jarzębina, zasuszone wrzosy. Stroik – surowy, cichy. Nie miał świeczki, nie miał plastiku. Tylko cisza i natura. Zbierałam go jak pamięć. Jakby każda szyszka była słowem, którego nie zdążyłam jej powiedzieć.
Wszyscy mówią: trzeba pamiętać. Ale jak wygląda pamięć? Jak coś, co można kupić w kwiaciarni? Czy jak mech spod starego modrzewia, który znalazłam w miejscu, gdzie kiedyś babcia trzymała mnie za rękę?
Wyśmiali mój wieniec
– Ojej, a to co? – Matka przyglądała się mojej kompozycji z wyraźną konsternacją, przekrzywiając głowę jak ktoś, kto nie wie, czy patrzy na sztukę, czy na coś przypadkowego.
Stroik położyłam delikatnie na kredensie. Był miękki, jakby jeszcze oddychał – omszałe drewno, gałązki modrzewia, trochę wrzosu i szyszek. Z boku wplotłam dwie jarzębinowe kiście, uschnięte, ale piękne w swojej prostocie. Zawinęłam go w jutowy materiał, zamiast plastiku. Pachniał jak spacer po lesie w październiku.
Ciotka Halina poprawiła okulary i spojrzała na mnie z góry:
– To takie... skromne. Sama to coś robiłaś?
– Tak – odpowiedziałam spokojnie. – Chciałam, żeby był jak babcia. Spokojny. Cichy.
Zapadła niezręczna cisza. Matka, zerkając niepewnie na ciotkę, wskazała na plastikowe wieńce ułożone przy drzwiach.
– Wiesz, Lena, na Wszystkich Świętych to jednak... coś więcej się daje. Coś ładnego. Żeby było widać.
– A może coś szczerego wystarczy? – odparłam, nie siląc się na uśmiech.
Nie chciałam być uszczypliwa. Ale też nie chciałam udawać. Nie po to przyjechałam.
W kuchni, przy herbacie, rozmowa zeszła na bardziej neutralne tematy. Ale czułam, że mój stroik nadal „wisi” w powietrzu, jak coś dziwnego, co nie pasuje do reszty. Zniknął ze stołu, pewnie przeniesiony na gankowy parapet. Jakby trzeba go było odizolować od reszty złotych zniczy i kolorowych chryzantem.
Wieczorem, kiedy poszłam na strych, znalazłam starą chustkę babci. Pachniała kurzem i czasem. Przypięłam ją jutowym sznurkiem do mojego stroika. Bez słów, ale z intencją.
Wszyscy krzywo patrzyli
Na cmentarz szliśmy wszyscy razem, choć każdy szedł jakby osobno. Matka z ciotką rozmawiały półgłosem o sąsiadach, znajomych, o tym, kto jak udekorował grób w zeszłym roku i że „w tym to już trzeba się postarać”. Ja niosłam mój stroik owinięty w lnianą torbę, jakby był czymś kruchym, co trzeba chronić.
Przy bramie cmentarza mignęły mi znajome twarze z dawnych lat – ktoś, kto kiedyś był chłopcem, teraz pchał wózek z dzieckiem; dziewczyna, z którą chodziłam do szkoły, podeszła i skinęła głową z obowiązkowym „dzień dobry”. W powietrzu unosił się zapach zniczy, kadzidła i... sztuczności.
Groby wyglądały jak wystawy – jedne złote, inne purpurowe, całe w plastikowych wieńcach, kolorowych lampkach, przybranych jak do konkursu. Nasz grób – babci i dziadka – był pośrodku, skromny, czysty. Czekał. Położyłam swój stroik delikatnie, prawie z namaszczeniem.
– A to co to za domek z lasu? – zapytała jakaś dziewczynka obok. Jej matka pociągnęła ją za rękę i rzuciła „nie przeszkadzaj pani”.
Nie przeszkadzała. Właściwie... jej pytanie było najpiękniejszym komentarzem. Bo tak, dokładnie o to mi chodziło – żeby to było coś jak z lasu. Jak z babcinego ogrodu. Jak z tamtej niedzieli, kiedy szłyśmy zbierać mech i jagody. Nie chciałam konkurencji. Chciałam czułości.
Matka stanęła obok i bez słowa zapaliła duży znicz. Spojrzała ukradkiem na mój stroik.
– Wygląda... jak coś z książki – powiedziała cicho. – Tylko... nie wiem, czy babcia by zrozumiała.
– Może nie musi rozumieć. Może wystarczy, że czuje – odparłam.
W jej oczach zamigotało coś, czego nie znałam – może cień wzruszenia, może zaskoczenie.
Zaczynało się ściemniać. Światła na cmentarzu rozjarzały się powoli, jakby nieśmiało. A mój stroik – jedyny bez lampki – leżał pośród blasku. I ciszy. I był dokładnie taki, jak chciałam.
Komuś się jednak podobał
Zostawiłam rodzinę przy grobie i poszłam przespacerować się między alejkami. Cmentarz wieczorem był jak inny świat – cichy, mrugający światłami zniczy. Lubiłam to. Te chwile, kiedy wszystko zwalniało. Jakby czas tu chodził na palcach. Usiadłam na ławeczce pod starym jaworem, po drugiej stronie cmentarza. Długo nic się nie działo. Patrzyłam w ziemię, potem w niebo, które było ciężkie, granatowe, zasnute listopadem.
Po kilkunastu minutach wróciłam w stronę grobu babci. Wtedy to zobaczyłam. Mój stroik – skromny, „niepodobny do innych” – miał przy sobie zapalony znicz. Mały, biały, postawiony z lewej strony, tuż przy mchu. Nie rodzina – ich znicze były po drugiej stronie płyty. Spojrzałam wokół.
Stała nieopodal. Starsza kobieta, w płaszczu z kapturem, który otulał siwe włosy. Patrzyła na mój stroik z uśmiechem. Delikatnym, prawie niewidocznym.
– Piękny – powiedziała, nie odrywając wzroku. – Jak z lasu.
Zbliżyłam się niepewnie. Kobieta skinęła głową.
– Mój mąż... kochał las. Co roku jeździliśmy do puszczy. Jesienią najczęściej. Zawsze mówił, że zapach mchu to zapach ciszy. Gdy zobaczyłam ten stroik... – urwała. – Przypomniał mi się.
Milczałyśmy chwilę razem.
– Czy mogłam... – zaczęła, wskazując na znicz.
– Oczywiście – odpowiedziałam szybko. – Dziękuję.
– Nie, to ja dziękuję – uśmiechnęła się smutno. – Za pamięć. Nawet jeśli nie moją – po czym powoli odeszła między groby.
Zostałam sama. Patrzyłam na znicz, który płonął cicho, jakby nie chciał przeszkadzać.
Ten stroik, zrobiony z lasu, z pamięci, z dłoni, które babcia prowadziła kiedyś przez ściółkę – teraz stał się nie tylko moim wspomnieniem. Stał się mostem. Między mną, nią, i zupełnie obcą kobietą. Pomyślałam, że pamięć nie musi być głośna, ani wystawna. Może być cicha jak mech. I równie silna.
Wyznanie mamy mnie zaskoczyło
Wieczorem, w kuchni, zapach herbaty z malinowym sokiem zmieszał się z zapachem smażonych jabłek. Matka krzątała się przy blacie, ale widziałam, że co chwilę zerka na mnie ukradkiem. W końcu usiadła naprzeciwko i zdjęła okulary, jakby to miało jej pomóc w czymś, czego się bała zapytać.
– Skąd miałaś tę dziką różę? – zapytała nagle, zaskakująco cicho.
– Z lasku, tam, gdzie kiedyś chodziłam z babcią. Za boiskiem – odpowiedziałam, nie pytając, skąd ta ciekawość.
Matka pogładziła dłonią filiżankę. Przez chwilę wyglądała, jakby cofała się w czasie.
– Pamiętam, że mama robiła z niej kiedyś nalewkę. Ale nie taką dla smaku – raczej... jako rytuał. Zbierałyśmy ją razem. Tylko nie wolno było zrywać tych najładniejszych. „Nie dla oka, tylko dla środka” – mówiła.
– Wplotłam ją do stroika. Sama nie wiem czemu – wzruszyłam ramionami. – Może dlatego, że tam pachniało nią wszystko.
Matka westchnęła. Nie z irytacją, nie z przemęczeniem. Raczej jak ktoś, komu spadło coś ciężkiego z serca, ale nie do końca wie, co to było.
– Myślałam, że przesadzasz z tym swoim... no wiesz, artystycznym podejściem – powiedziała po chwili. – Ale... coś w tym twoim stroiku było. Tak jakby... ona tam była.
Podniosłam wzrok znad herbaty.
– Może była. Albo może to my ją tam włożyłyśmy.
Nie odpowiedziała. Ale jej dłonie przesunęły się po stole, jakby czegoś szukały. Ujęła moją rękę. Trzymała ją przez chwilę w milczeniu.
– Ja też tęsknię – powiedziała w końcu. – Tylko... nie umiem tego pokazać inaczej niż świeczką i wiązanką.
– Nie trzeba umieć. Wystarczy pamiętać – szepnęłam.
Zapadła cisza. Ale tym razem była dobra. Ciepła. Jak mech pod starym modrzewiem.
Tak będę ją pamiętać
Wracałam do miasta w porannym, mglistym pociągu. Miasto jeszcze spało, ludzie przysypiali z czołami przyklejonymi do szyb, a ja przeglądałam na telefonie zdjęcie swojego stroika. Było w nim coś dziwnie prawdziwego. Surowość. Cisza. Uczucie, którego nie da się wyjaśnić, ale które się zna – jak znajomy zapach albo głos, który już nie mówi, ale wciąż słychać go w głowie.
Na ekranie – mech, szyszki, jarzębina i ta uschnięta gałązka dzikiej róży. A obok – zapalony znicz. Mały, nie mój, ale jakby właśnie dla mnie. I dla niej.
Nie wiem, czy jeszcze kiedyś zrobię taki stroik. Może to był jednorazowy gest, coś pomiędzy pożegnaniem a objęciem. Wiem jedno: pamięć nie musi mieć formy. Nie musi być z plastiku, nie musi się świecić. Może być zrobiona z ciszy, z porannego światła, z dotyku kory, z mchu zebranych dłonią, która pamięta inną dłoń.
Nie muszę już nic udowadniać. Nie sobie, nie innym. Wystarczy, że pamiętam zapach lasu, ciepło ręki babci i tę niepozorną, leśną obecność, która nie domaga się czegokolwiek. Tylko obecności. Prawdziwej.
Lena, 29 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przez córkę moje wnuki wolą Halloween niż Wszystkich Świętych. Dynie, kostiumy i żadnej zadumy”
- „Wykosztowałam się na drogi stroik na Wszystkich Świętych, a on zniknął z grobu matki. Podejrzewałam tylko jedną osobę”
- „Na cmentarzu we Wszystkich Świętych poznałam prawdę o mężu. Teraz nie wiem, czy zasługuje choć na 1 znicz na grobie”

