„Przez długi ojca byłem ubogi, ale chowałem się za fasadą luksusu. Wszystko wyszło na jaw przez jeden wstydliwy moment”
„Nie jestem biedny z wyboru, ale z konieczności. I czasem mam wrażenie, że już nie wiem, kim jestem pod tymi wszystkimi warstwami udawania. Ale udaję dalej. Każdego dnia. Udawałem do momentu, aż coś się wydarzyło. Coś, co zniszczyło tę fasadę”.

- Redakcja
Czasami, kiedy zakładam tę moją śnieżnobiałą koszulę i idealnie wypastowane buty, mam wrażenie, że zakładam nie ubranie, tylko wręcz zbroję. Każdego ranka w mieszkaniu wielkości pudełka po butach stoję przed lustrem i z chirurgiczną precyzją wygładzam mankiety, dopinam guziki i poprawiam kołnierzyk. Wszystko musi być bez zarzutu. Nikt nie może się domyślić, że moja skórzana torba jest z drugiej ręki, a garnitur kosztował mniej, niż dobre perfumy mojej szefowej. Na twarzy muszę mieć wypisany sukces.
Mam 33 lata i pracuję w dziale analiz dużej firmy konsultingowej. W open space jestem tym „ogarniającym typem” – spokojnym, zawsze przygotowanym, z nienaganną dykcją i manierami. Gdy ktoś mnie widzi, pewnie myśli: „facet z klasą, pewnie mu się dobrze powodzi”. A ja w duchu liczę, czy starczy mi do końca miesiąca na czynsz i ryż. Wszystko, co mam – ten wizerunek, te pozory – zbudowałem na wstydzie i strachu. Strachu, że ktoś odkryje, kim naprawdę jestem.
Długi po ojcu to tylko początek. Od dzieciństwa próbuję dogonić normalność, taką prawdziwą, gdzie nie trzeba udawać, że wszystko gra. Nie jestem biedny z wyboru, ale z konieczności. I czasem mam wrażenie, że już nie wiem, kim jestem pod tymi wszystkimi warstwami udawania. Ale udaję dalej. Każdego dnia. Udawałem do momentu, aż coś się wydarzyło. Coś, co zniszczyło tę fasadę.
Ogarnął mnie wstyd
To miał być zwykły lunch z Michałem. Mój kumpel z pracy, może nie od serca, ale z tych, z którymi czasem wyjdziesz na piwo po godzinach. Zaprosił mnie na sushi – jego ulubione miejsce, gdzie talerzyki z łososiem sunęły po taśmie jak w filmach. Mówił, że stawia, ale uparłem się, że chociaż tym razem ja zapłacę. Przecież nie jestem pasożytem.
Zamówiliśmy. Żartowaliśmy z nowej analityczki, wspominaliśmy absurdalne spotkania z zeszłego tygodnia. Kiedy kelner przyniósł terminal, sięgnąłem po kartę pewnym ruchem. Klik, pin, zielony ekran... i wtedy zawisło. Jeden sygnał. Drugi.
– Przykro mi, odrzucono – powiedział kelner, zerkając na mnie z czymś między współczuciem a znudzeniem.
– Niemożliwe... pewnie limit dzienny. Zawsze się zapominam przestawić – zaśmiałem się nerwowo.
– Daj spokój, ja to załatwię – Michał wyciągnął kartę, jakby to było nic.
– Nie trzeba było... – szepnąłem, ale przecież musiałem pozwolić.
– Zdarza się. Mnie też się raz zablokowała, nie pamiętasz? – dodał, ale nie spojrzał mi w oczy.
W tym momencie poczułem, że grunt mi się usuwa spod nóg. „Limit dzienny” – to było jedyne kłamstwo, jakie przyszło mi do głowy. A przecież nie chodziło o limit. Chodziło o to, że na koncie miałem dokładnie trzy złote i dwadzieścia siedem groszy.
Wpadłem w panikę
Uciekłem do łazienki, jakby to mogło coś zmienić. Jakby woda na twarzy miała zmyć wstyd. Spojrzałem w lustro. Nie rozpoznałem siebie. Koszula wciąż śnieżnobiała, włosy jak zwykle zaczesane, ale w oczach... nie było nic. Tylko panika i żal.
– Co ty wyprawiasz, Karol? – szepnąłem sam do siebie.
Stałem tak kilka minut. W głowie miałem gonitwę: co Michał myśli, co widział? Czy zauważył, że zbladłem? Czy teraz zacznie patrzeć inaczej? A może już dawno coś przeczuwał?
Wróciłem do stolika z przyklejonym uśmiechem. Michał tylko spojrzał i powiedział:
– Wszystko okej?
– Jasne, jasne. Dziwne te banki, co? Pewnie coś im się zaktualizowało.
– Może – odpowiedział, nie ciągnąc tematu. Ale w jego spojrzeniu było coś nowego. Nie współczucie. Coś bliższego milczącej wiedzy.
W domu rzuciłem torbę na łóżko i usiadłem do laptopa. Excel. Zakładki: wydatki, długi, terminy. Jakbym tym kontrolował chaos. Próbowałem znaleźć sens, strategię, cokolwiek. Ale cyferki się nie zgadzały. Czynsz, rata, karta, telefon. Ściągałem z oszczędności, których nie miałem.
– Co teraz? – zapytałem pustego pokoju.
Cisza nie odpowiedziała. Pierwszy raz od dawna poczułem, że nie wiem, jak udawać dalej. Michał nic nie mówił, nie komentował, ale miałem wrażenie, że widzi mnie takim, jakim naprawdę jestem – bez masek i fasonu. I to było przerażające.
Przejrzał mnie kolega z pracy
Przyszedłem do biura wcześniej niż zwykle. Chciałem pokazać, że wszystko u mnie gra. Że jestem nadgorliwcem, a nie desperatem. Przy ekspresie do kawy minąłem Michała. Uśmiechnął się krótko, nic nie powiedział.
Gdy usiadłem przy biurku, zobaczyłem kopertę. Szarą, bez nazwiska. W środku nie było pieniędzy. Tylko karteczka. Odwróciłem ją i przeczytałem: „Nie musisz udawać. Możesz po prostu być”. Pismo Michała. Poznałem od razu.
Po prostu wbiło mnie w fotel. Usiadłem z powrotem, patrząc na te słowa jak na zagadkę. Skąd wiedział? Jak wiele widział? A może… sam zna ten stan?
Po południu, kiedy biuro zaczęło pustoszeć, Michał podszedł do mnie.
– Możemy pogadać chwilę?
Skinąłem głową. Wyszliśmy na zewnątrz, pod ścianę budynku. Było chłodno.
– Wiesz – zaczął – całe życie udawałem kogoś, kim nie jestem. Matka była salową. Wracała do domu z obolałymi nogami, ręce miała jak papier ścierny. Wstydziłem się jej. I siebie też.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
– Ale przecież... zawsze wyglądałeś na pewnego siebie.
– Pewność siebie też można udawać – uśmiechnął się smutno. – Przeszedłem przez to. Udawanie, długi, lęk, że ktoś mnie przejrzy. Znam to.
Milczałem. A potem… poczułem łzę na policzku. Po prostu. Po raz pierwszy od lat. On stał obok i nic nie mówił. Tylko był. I to wystarczyło.
Tam, pod firmowym murem, nie było już dwóch kolegów z pracy. Byliśmy dwoma facetami, którzy nareszcie mogli być sobą. I to było więcej niż przyjaźń. To było porozumienie.
Byłem mu wdzięczny
Od tamtej rozmowy coś się zmieniło. Michał czasem siadał obok mnie bez słowa, tylko po to, żeby być. Jakby wiedział, że nic nie trzeba tłumaczyć. Zaczął opowiadać historie, które przypominały moje.
– Kiedyś – zaczął któregoś dnia – kupiłem sobie podróbkę zegarka za dwieście złotych. Wyglądał jak Rolex, ale paskudnie rysował się po tygodniu.
– I co, nikt nie zauważył?
– Pewnie, że zauważyli. Ale nikt nic nie mówił. Takie mamy czasy. Nikt nie przyzna się, że też nosi podróbkę. Tak robi więcej osób, niż mogłoby się wydawać.
Zaśmiałem się cicho. Rozumiałem. Każdy coś udaje. Jedni markę. Inni szczęście.
– Wiesz, że przez pół liceum nosiłem buty z bazaru z naszytym logo Adidasa z czterema paskami? – dodałem po chwili.
Michał uśmiechnął się szeroko.
– A ja miałem kurtkę z metką wyciętą z innej i doszytą na nowo. Mama się postarała. Wszystko, żebym nie czuł się gorszy.
Siedzieliśmy w kawiarni za rogiem, przy dwóch małych kawach i cieście, które wzięliśmy na pół. Michał wyciągnął wizytówkę i podał mi.
– Terapeuta. Dobry. Pomógł mi z tym wszystkim. Nie musisz iść. Ale jeśli kiedyś uznasz, że chcesz… to warto.
Wziąłem kartonik do ręki.
– Dzięki. Serio. Nie wiem, czy pójdę, ale... doceniam.
– To nie litość, Karol. To zaufanie. I wiem, jak to jest bać się, że się nie jest dość dobrym.
Wtedy pierwszy raz pomyślałem: może już nie muszę być idealny.
Sweter był symbolem
W sobotę obudziłem się z myślą, że chcę coś zmienić. Nie spektakularnie. Nie drastycznie. Po prostu – coś zrobić inaczej. Wyszedłem z domu bez planu, z rękami w kieszeniach i z jakimś cichym pragnieniem, którego nawet nie umiałem nazwać.
Zatrzymałem się przed znanym second-handem. Tym samym, w którym kiedyś szukałem markowych koszul z nienaruszonymi metkami. Dziś wszedłem tam bez tego ścisku w żołądku.
Między wieszakami znalazłem zwykły szary sweter. Bez logo, bez fasonu. Miękki. Ciepły. Taki, jakiego bym nigdy wcześniej nie wybrał. Przymierzyłem go.
W lustrze nie zobaczyłem przebranego Karola z biura. Nie widziałem udawanej klasy ani perfekcji. Widziałem faceta w zwykłym swetrze. I... to wystarczyło.
– Bierze pan? – zapytała sprzedawczyni znad kubka z kawą.
– Biorę – uśmiechnąłem się.
W drodze do domu zadzwonił Michał.
– Co tam słychać? – zapytał.
– Kupiłem sobie sweter.
– Sweter? – zaśmiał się. – Ty? A jaką ma metkę?
– Żadnej. I właśnie dlatego go kupiłem.
– Okej, musisz mi to kiedyś opowiedzieć przy piwie.
– Opowiem. Wszystko. Ale nie dziś. Dziś chcę się po prostu nacieszyć, że... nie muszę już udawać.
W ciszy, która zapadła, usłyszałem, jak Michał oddycha. Cicho, spokojnie.
– Dobrze, Karol. Bardzo dobrze.
Po raz pierwszy poczułem, że nie jestem produktem, wizerunkiem czy kalkulacją. Byłem człowiekiem. W zwykłym swetrze. I wreszcie było mi z tym dobrze.
Zaczynam od nowa
Nie wygrałem na loterii. Nie dostałem awansu. Nie spłaciłem nagle wszystkich długów. Ale coś się zmieniło – może niewidocznie dla świata, ale wyraźnie dla mnie. Zacząłem żyć inaczej. Prawdziwiej.
W pracy dalej robię analizy, przychodzę punktualnie, noszę koszule – ale już nie po to, żeby udowodnić, że jestem kimś. Teraz to po prostu ubranie. Nie maska.
Michał... Michał stał się kimś więcej niż kolegą z biurka obok. Jest kimś, kto widział mnie w najgorszym momencie – i nie odwrócił się. Dzięki niemu nauczyłem się mówić: „nie stać mnie na to” bez wstydu. Bo prawda nie jest czymś, czego trzeba się bać. Jest czymś, od czego można zacząć.
Zdarza się, że rachunki, wydatki i długi znów mnie przytłaczają. Czasem czuję, że stary strach wraca jak bumerang. Ale już go rozpoznaję. I nie pozwalam mu zostać na długo.
Kiedyś w bankowości miałem konto „premium”, którego nazwa była jedynym luksusem. Dziś mam nowe konto – takie bez zadłużenia, ale też... bez kłamstw. Konto, na które wpływa prawda. Nie da się z niego wypłacić iluzji. Ale za to można zbudować coś prawdziwego.
Limit został przekroczony. Limit wstydu, limit milczenia, limit pozorów. I właśnie dlatego wiem, że teraz zaczynam żyć naprawdę.
Karol, 33 lata
Czytaj także:
- „Brat rzucił pracę, bo nie spełniała jego wymagań. Nie wstyd mu, że teraz jest na utrzymaniu dwójki staruszków”
- „Pod sklepem znalazłam portfel wypchany pieniędzmi. Musiałam zdecydować, czy zachować się uczciwie, czy spełnić marzenia”
- „Mąż odciął mnie od rodziny i pieniędzy. Moje małżeństwo jest skończone, a ja zostałam całkiem sama”

