„Przez czerwone znicze na Wszystkich Świętych nie odzywałam się z bratem od roku. Nie mogłam znieść widoku tandety”
„Olgierd spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Milczałam. Trzymałam ręce zaciśnięte. Bałam się, że jak zacznę mówić, to nie przestanę. A wokół nas trwała cisza – cmentarna, ciężka, i ten dym ze zniczy, który szczypał mnie w oczy. A może to były łzy”.

- Redakcja
– I tak co roku. Białe, nie kolorowe. Białe, bo mają być ciche. Godne – mówiła mama, wkładając do koszyka kolejny identyczny znicz. Nie chodziło o gust, tylko o zasady. „Czerwone są jak pomadka u starej baby” – mawiała.
Pamiętam ten pogrzeb. Jak staliśmy z Olgierdem przy dole wykopanym w ziemi i udawaliśmy, że wiemy, jak się zachować. Ja płakałam po cichu. On milczał. Potem mówił, że „przy takich rzeczach nie ma co się rozklejać”. A ja w duchu chciałam go wtedy uderzyć.
Minął rok. Cmentarna alejka wygląda prawie tak samo. Tylko liście inne. I ja jakaś bardziej spięta. Bo znów go zobaczę. I znów będę udawać, że wszystko gra, choć nie rozmawialiśmy od miesięcy.
Zimno dzisiaj. Palce marzną, ale próbuję ładnie ułożyć znicze. Białe, wszystkie białe. Dla mamy. Jak trzeba. Widzę go z daleka. Idzie, jakby przyszedł z przymusu. W jednej ręce reklamówka z marketu, w drugiej telefon.
Zatrzymuje się.
– Cześć – rzuca krótko.
– Cześć.
Wyciąga znicze z torby. Czerwone. Aż mnie cofnęło.
– Nie było białych. Wziąłem te.
– Ona nie znosiła czerwonych.
– To znicz, nie deklaracja polityczna.
– Dla niej to było ważne – mówię, a głos mi drży.
Wtedy wiem, że ta rozmowa się nie skończy tylko na zniczach.
Robiłam to dla naszej matki
– Ty nawet na grób nie potrafisz przyjść z szacunkiem – rzuciłam, zanim zdążyłam pomyśleć.
– Szacunek nie mierzy się kolorem świeczki – Olgierd nachylił się i bez ceregieli ustawił czerwony znicz obok moich białych.
– Po co w ogóle przyszedłeś, skoro nic nie rozumiesz?
– A ty wszystko wiesz? Bo czasem mam wrażenie, że po prostu robisz teatr. Dla sąsiadów, dla przechodniów, może nawet dla siebie.
Poczułam, jak krew uderza mi do głowy. Spojrzałam na jego znicz. Błyszczał jak tandetna bombka.
– Mama się w grobie przewraca – syknęłam. – Wszystko miało być po jej myśli. Pamiętasz? Nawet układ kwiatów na stole, nawet długość mojej spódnicy w liceum.
– No właśnie – Olgierd podniósł głos. – Ale jej już nie ma. A ty dalej chcesz żyć według jej regulaminu? Ustawiasz znicze jak żołnierzyki, jakby cię za to miała pochwalić z zaświatów.
– Bo to jedyne, co jeszcze mogę dla niej zrobić!
– A może zasługuje, żebyśmy w końcu zaczęli żyć normalnie? Bez tych cichych nakazów i zakazów?
Schylił się, by zapalić jeden z czerwonych zniczy. Nie wytrzymałam. Ręką strąciłam go na ziemię. Szkło pękło z cichym trzaskiem.
Olgierd spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Naprawdę?
Milczałam. Trzymałam ręce zaciśnięte w pięści. Bałam się, że jak zacznę mówić, to nie przestanę. A wokół nas trwała cisza – cmentarna, ciężka, i ten dym z płonących zniczy, który szczypał mnie w oczy. A może to były łzy.
Miał do mnie i do niej żal
– Wiesz, nie płakałem na pogrzebie, bo nie miałem czego opłakiwać – powiedział wreszcie cicho, jakby bardziej do siebie niż do mnie.
Zamarłam. Poczułam, jak ziemia pod stopami staje się jakaś dziwnie niestabilna.
– To nieprawda. Ty po prostu nie potrafisz czuć.
– A ty? Ty czujesz za nas dwoje? I myślisz, że przez białe znicze jesteś lepsza?
– Ja przynajmniej próbuję o niej pamiętać.
– Pamiętać czy udawać, że wszystko było dobrze?
Zawiał mocniejszy wiatr, poruszył gałązkami cyprysów. Wciągnęłam powietrze. Nie chciałam mu przyznać racji, ale coś we mnie drgnęło.
– Mama była jaka była – rzucił. – Chłodna, surowa, wiecznie niezadowolona. Nigdy nie zapytała, co u mnie. Ale ty? Ty zawsze udawałaś, że to wszystko miało sens. Że to miłość.
– Bo może tak było. Może po swojemu nas kochała. Ty nie chcesz tego zrozumieć. Ty się tylko odciąłeś.
– Odcięcie to jedyna rzecz, która mnie trzyma przy zdrowych zmysłach – powiedział z gorzkim uśmiechem.
Stałam jak sparaliżowana. Wspomnienia zaczęły do mnie wracać – ten dzień, gdy nie przyszła na moją szkolną akademię, bo „nie miała czasu na pierdoły”. Gdy stałam w kuchni, czekając na jej pochwałę za ulepione pierogi, a ona poprawiła brzeg i powiedziała: „Tak się nie robi”.
Ale nie, nie pozwolę mu tego wszystkiego zniszczyć. To była nasza matka. Nasza mama. Nie jego wróg. Zacisnęłam powieki. Może naprawdę próbuję coś kontrolować. Pamięć? Żal? Stratę? Może tylko się jej trzymam, żeby nie rozpaść się na kawałki.
Coś się we mnie zmieniło
– Mama by się ciebie wstydziła – powiedziałam. Za szybko. Za ostro. Ale już nie mogłam tego zatrzymać.
Słowa zawisły w powietrzu jak ostrze noża. Olgierd spojrzał na mnie długo. Usta miał lekko rozchylone, jakby coś chciał powiedzieć, ale milczał. W końcu odwrócił wzrok i spojrzał na grób. Potem rozejrzał się dookoła – jakby nagle zobaczył, że jesteśmy na środku cmentarza, wśród ludzi, którzy tylko udają, że nie słyszą.
– Może – powiedział w końcu, cicho. – Ale jeszcze bardziej wstydziłaby się tego, co tu się dzieje.
Usiadł na ławce, tą samą co zawsze – z jednej deski pękniętej po środku. Kiedyś ją przymocowaliśmy wspólnie, dawno temu. Ja trzymałam śrubokręt, on przeklinał pod nosem.
– Może po prostu… każdy z nas inaczej ją zapamiętał – dodałam, nie patrząc mu w oczy.
– A może każdy z nas pamięta tylko to, co mu pasuje.
Zamilkliśmy. Po raz pierwszy tego dnia nie po to, żeby się przygotować do kolejnego ataku, tylko żeby odetchnąć. Patrzyłam na znicze – białe i czerwone, ustawione teraz obok siebie, jakby nic się nie stało. Jakby świat się nie zatrzymał. Jakby dało się jakoś znieść to, że ona już nie wróci.
I nagle poczułam zmęczenie. Nie fizyczne. Głębsze. Takie, co siedzi w kościach, w gardle, w sercu. „Co my właściwie robimy? O co walczymy?” – zapytałam się w myślach. Przecież to tylko znicze. I aż znicze. I może już nie chodzi o matkę. Tylko o nas.
Nie było tak idealnie
Usiedliśmy obok siebie. Zimna ławka przestała być tak niewygodna. Przestaliśmy się pilnować, jakby nagle zabrakło siły na udawanie.
– Wiesz… jak zapalałam jej znicze, to miałam wrażenie, że znowu mam nad czymś kontrolę – powiedziałam w końcu, bardziej do siebie niż do niego.
– Ja zapalam, bo nie wiem, co powiedzieć – odpowiedział bez wahania. – I mam wrażenie, że nic, co bym powiedział, nie byłoby dość.
– To wystarczy – szepnęłam.
Spojrzał na mnie z ukosa. Usta mu drgnęły, jakby chciał się uśmiechnąć, ale nie był pewien, czy wypada.
– Chyba tak – przyznał.
Przez chwilę milczeliśmy. Bez złości. Bez spięcia. Patrzyliśmy na grób, na kamień, który sam wybierał, bo znał się na materiałach. „Szary granit, żadne marmury. Ma być trwałe” – mówił wtedy. Ja się tylko zgodziłam.
– Pamiętasz, jak mama kazała nam co roku myć okna na Wszystkich Świętych? – zapytałam nagle. – Nawet jak lało.
– Jasne. Myłaś od wewnątrz, a ja z zewnątrz. I potem miała pretensje, że są smugi.
Zachichotaliśmy. Autentycznie. A potem znów zapadła cisza. Tym razem łagodna.
– Myślisz, że ona była szczęśliwa?
Nie odpowiedział od razu.
– Nie wiem. Chyba nie. Ale myślała, że robi wszystko, co trzeba.
– I może właśnie dlatego chcemy, żeby po niej coś zostało. Nawet jeśli tylko znicz.
Skinął głową. Nie było wzruszeń. Nie rzuciliśmy się sobie w ramiona. Ale coś się przesunęło. Nie byliśmy już po przeciwnych stronach granitu.
Zostawiłam oba znicze
Wróciłam do domu wieczorem. Bez złości. Bez ulgi. Po prostu wróciłam. Zdejmując płaszcz, zauważyłam je na stole. Leżały obok siebie. Dwa znicze. Jeden biały, drugi czerwony. Kupiłam je przez pomyłkę dzień wcześniej, w biegu. Miały iść do reklamówki, ale nie zdążyłam ich wziąć. Uratowałam sytuację na cmentarzu tymi właściwymi. A teraz patrzyły na mnie jak dwa głosy z dwóch stron. Z jednej – mama. Z drugiej – Olgierd. A ja… ja gdzieś pośrodku.
Zapalniczka była w szufladzie. Otworzyłam okno. Ustawiłam znicze na parapecie. Jeden obok drugiego. Zapaliłam najpierw biały. Potem czerwony. Płomienie tańczyły w chłodnym powietrzu. Drżały, ale trwały.
Stałam chwilę, nie ruszając się. Nie wiedziałam, czy to głupie, czy właśnie jedyne możliwe. Mama może naprawdę nie znosiła czerwonych. Ale może – gdyby mogła – wolałaby, żebyśmy siedzieli tam razem, choćby i w ciszy, choćby i z dwiema świeczkami, każdą inną.
Może pamięć o kimś to nie to, co chcemy pamiętać, tylko to, co z nami zostaje mimo wszystko. Nawet jeśli boli. Nawet jeśli kłóci się z naszym obrazem. Zamknęłam okno, ale zostawiłam płomień. Zostawiłam oba.
Jowita, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mama kazała mi kupić najtańsze chryzantemy i znicze. Było mi wstyd za jej skąpstwo, póki nie poznałam prawdy”
- „Moja siostra jesień życia spędza w oknie. Zamiast wyjść do ludzi, ogląda życie sąsiadów jak telenowelę”
- „Ktoś zapalił znicz i zostawił karteczkę na grobie mojej żony. Zatkało mnie, gdy odkryłem, kto ją odwiedza”

