Reklama

W liceum fizyka była dla mnie koszmarem – nie tylko przez wzory, których nie rozumiałam, ale głównie przez osobę, która jej uczyła. Pani Róża – niska, surowa, z ostrym spojrzeniem, którego nie dało się zapomnieć. Wystarczyło, że weszła do klasy, a w powietrzu robiło się ciężko. Upokarzała mnie przy tablicy, zaniżała oceny, ignorowała moje pytania. Przez lata nosiłam w sobie żal, a może i coś więcej. Dopiero po trzydziestu latach zrozumiałam, co naprawdę się wtedy działo – i dlaczego.

Pierwsze upokorzenie

Był listopadowy poranek, jeden z tych, kiedy ciemność nie odpuszcza nawet o ósmej rano. W sali od fizyki panował chłód – nie tylko fizyczny, ale i emocjonalny. Siadłam jak zwykle w trzeciej ławce, starając się wtopić w tło. Na nic to jednak. Pani Róża otworzyła dziennik i już po pierwszych pięciu sekundach wyczytała moje nazwisko.

– Do tablicy – rzuciła oschle, nie patrząc nawet w moją stronę.

Podniosłam się, czując, jak kolana robią się miękkie. Tematem była termodynamika. Wiedziałam tyle, co nic. W domu uczyłam się z podręcznika, ale bez kontekstu, bez zrozumienia. Podeszłam do stolika. Ręce mi się trzęsły, kiedy wzięłam kredę.

– Może szybciej? Nie będziemy siedzieć tu do wieczora – zakpiła pani Róża, a za nią zachichotała grupka chłopaków z ostatniej ławki.

Z nerwów pomyliłam upuściłam kredę. Zamiast dobrego wzoru napisałam coś zupełnie bez sensu. Miałam łzy w oczach, bo nie wiedziałam, co robię.

– Co ty robisz?! – krzyknęła nauczycielka. – Czy ty w ogóle umiesz wiesz o czym my mówimy?

Zaczerwieniłam się po czubki uszu. Stałam tam jak dziecko przyłapane na czymś złym, choć nie zrobiłam tego złośliwie.

– Usiądź. Jedynka. I lepiej weź się do roboty, bo nie zdasz – powiedziała zimno, jakby patrzyła na mnie z obrzydzeniem.

Usiadłam z powrotem na swoim miejscu, zaciskając dłonie w pięści. W moim gardle narastała gula wstydu, a w oczach stanęły łzy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to dopiero początek.

Rok pod lupą

Z czasem lekcje fizyki przestały być tylko nieprzyjemne – zaczęły być nie do zniesienia. Miałam wrażenie, że pani Róża mnie obserwuje. Nie tak zwyczajnie, jak nauczyciel śledzi ucznia, ale jakby wyczekiwała potknięcia, czekała, aż znowu coś zrobię źle. Na sprawdzianach zawsze znajdowała coś do odjęcia punktów. Gdy ktoś obok miał identyczną odpowiedź, jemu stawiała cztery, a mi ledwo trójkę. Komentarze? Raniły bardziej niż oceny.

– Może ty powinnaś się skupić na gotowaniu, a nie na fizyce – rzuciła kiedyś, gdy oddawała nam kartkówki. – Fizyka to chyba za dużo dla ciebie.

Klasa zamilkła. Czułam na sobie spojrzenia koleżanek i kolegów, jedni współczujący, inni rozbawieni. Nawet wychowawczyni, do której próbowałam się zwrócić, tylko wzruszyła ramionami.

– Pani Róża zawsze była wymagająca. Może przesadza, ale to przecież dla waszego dobra – powiedziała, patrząc w okno.

Nie wiedziałam już, co robić. Przestałam się zgłaszać, przestałam zadawać pytania. Marzyłam tylko, by jakoś przetrwać rok. Czasami siadałam w łazience i czekałam, aż skończy się lekcja, udając ból brzucha. Kiedy mnie przyłapano, pani Róża podsumowała to tak:

– Nawet z udawaniem ci nie wychodzi. Nic dziwnego, że fizyki też nie rozumiesz.

Chciałam zniknąć albo chociaż być przezroczysta. Bo wtedy może w końcu by mnie zostawiła w spokoju.

Nie powinna tak robić

Zbliżał się koniec roku. Moje oceny z fizyki były tragiczne, mimo że z innych przedmiotów radziłam sobie dobrze. Nauczyciele często mnie chwalili, mówi­li, że jestem spokojna i pracowita. Wszystko się zgadzało – oprócz fizyki. Tam byłam nikim. Wrakiem. Pewnego dnia pani Róża przyszła na lekcję wyjątkowo rozdrażniona. Rzuciła dziennikiem na biurko, a potem zaczęła dyktować zadania. Gdy tylko coś zapisywała, słyszeliśmy, jak ciężko oddycha. Pod koniec zajęć, gdy zostało jeszcze kilka minut, podeszła do mojej ławki.

– Ty, dziewczyno – powiedziała cicho, ale wystarczająco głośno, by słyszeli wszyscy. – Myślisz, że życie będzie ci odpuszczać tak samo jak ci nauczyciele, co ci wstawiają trójki z litości?

– Nie wiem – odpowiedziałam niepewnie.

– No właśnie. Bo nie wiesz nic. I nikt ci nie pomoże, jeśli ty sama się nie nauczysz walczyć. A ty nawet nie próbujesz.

Nie rozumiałam wtedy, co chciała przez to powiedzieć. Wyszłam z klasy, trzymając zeszyt przy piersi, jakby miał mnie ochronić przed jej słowami. Tego dnia, wracając do domu, poszłam inną drogą, żeby nie płakać na oczach koleżanek. To była granica. Poczułam, że już nie chodziło o naukę. Że to coś więcej – może osobistego, może wyjętego z innego kontekstu. Nie wiedziałam, czemu tak mnie nie znosiła, co we mnie wywoływało w niej tyle niechęci. Zaczynałam czuć, że to nie była tylko fizyka.

Wróciła do mnie przeszłość

Po maturze wyjechałam z miasta i obiecałam sobie, że już nigdy nie wrócę do tych wspomnień. Studiowałam literaturę, pracowałam w wydawnictwie, potem przeprowadziłam się do innego miasta. Fizyka zniknęła z mojego życia – zarówno ta szkolna, jak i ta emocjonalna. Czasem jednak wracała w snach. Stawałam znowu przed tablicą, nie wiedząc, co powiedzieć, a znajome spojrzenie Róży wbijało się we mnie jak szpilki.

Nie miałam potrzeby konfrontacji. Wolałam o niej zapomnieć. Aż do momentu, gdy po trzydziestu latach odwiedziłam rodziców w rodzinnej miejscowości i wybrałam się do biblioteki miejskiej. Przed wejściem stała starsza kobieta z siwymi włosami związanymi w koczek. Uśmiechała się do przechodniów, rozdając ulotki o spotkaniu autorskim.

Poznałam ją od razu. To była pani Róża. Nie wyglądała już jak kiedyś. Jej postura była drobna, oczy łagodniejsze, a dłonie lekko drżały. Przez chwilę miałam ochotę zawrócić. Wszystko we mnie krzyczało, żeby nie wracać do przeszłości, ale podeszłam.

– Dzień dobry – powiedziałam cicho. – Nazywam się Zofia. Uczyła mnie pani fizyki... dawno temu.

Spojrzała na mnie, jakby próbowała przywołać twarz sprzed lat. Po chwili uśmiechnęła się blado.

– Tak, pamiętam. Miałaś zawsze spięte włosy i siedziałaś w trzeciej ławce.

Zatkało mnie. Nie spodziewałam się, że mnie pamięta. A już na pewno nie z takim szczegółem.

– Może porozmawiamy chwilę? – zapytała, wskazując na ławkę obok.

Rozmowa była oczyszczająca

Usiadłyśmy razem na ławce obok biblioteki. Przez chwilę żadna z nas się nie odzywała. Patrzyła w dal, jakby szukała słów.

– Wiesz – zaczęła cicho – to były inne czasy. Dużo w szkole się działo. Uczniowie, rodzice, presja. Mnie też nie było wtedy łatwo.

Skinęłam głową, choć wciąż czułam w sobie niepokój. Nie chciałam od razu przebaczać, potrzebowałam zrozumieć.

– Byłaś do mnie podobna – dodała nagle. – Cicha, zamknięta w sobie, wrażliwa. Przypominałaś mi moją córkę.

Spojrzałam na nią zaskoczona.

– Miała pani córkę?

– Miałam. Zginęła w wypadku, kiedy była w twoim wieku. Jechała rowerem na lekcje skrzypiec. Nigdy się po tym nie podniosłam. Uczyłam, bo nie wiedziałam, co robić z bólem.

Zamilkła. W jej oczach zobaczyłam łzy. A potem kontynuowała:

– Kiedy cię zobaczyłam pierwszy raz w klasie, coś się we mnie poruszyło. I nie potrafiłam tego zatrzymać. Może podświadomie chciałam cię od siebie odepchnąć, żeby nie czuć znowu tej samej straty.

Siedziałam osłupiała. Wszystko, co mówiła, mieszało się z moimi wspomnieniami. Żal, który pielęgnowałam latami, zaczął się kruszyć.

Nie usprawiedliwiam się – dodała. – Wiem, że cię skrzywdziłam. Po prostu... chciałam, żebyś wiedziała, że nie byłaś niczemu winna.

Pokiwałam głową. I choć nie umiałam jej od razu wybaczyć, poczułam, że zrozumienie jest czasem ważniejsze niż przebaczenie.

Ostatnia lekcja

Rozmowa z panią Różą trwała jeszcze chwilę. Zapytała mnie, czym się zajmuję, czy mam dzieci, czy lubię swoją pracę. Odpowiadałam spokojnie, choć czasami słowa wychodziły ze mnie z trudem. Przez te wszystkie lata nosiłam w sobie obraz potwora – kobiety zimnej, okrutnej, celowo raniącej. A teraz siedziała obok mnie staruszka z drżącymi dłońmi, która straciła wszystko, co miała najcenniejszego.

Pożegnałyśmy się bez uścisków, bez obietnic. Uśmiechnęła się lekko i ruszyła w stronę przystanku, opierając się na lasce. Patrzyłam, jak oddala się powoli, aż wsiadła do autobusu i zniknęła za zakrętem. Zostałam sama, ale nie czułam już ciężaru w sercu.

Wracając do domu, myślałam o tym, jak łatwo pomylić czyjś ból z niechęcią. Jak często zachowania, które odbieramy jako złośliwe, są tak naprawdę niewypowiedzianym cierpieniem. Nie usprawiedliwiałam jej, ale zaczęłam rozumieć, że człowiek nie jest tylko tym, co zrobił. Jest też tym, co go spotkało.

W tamtym roku nauczyłam się jeszcze jednej rzeczy – że nie wszystkie odpowiedzi przychodzą od razu. Czasem potrzeba trzydziestu lat i jednej rozmowy na ławce przy bibliotece, by zamknąć rozdział, który ciągnął się przez pół życia.

Nie wiem, co się z nią później stało. Nie szukałam kontaktu, nie śledziłam wiadomości. Wystarczyło mi, że raz spojrzała na mnie nie jak na uczennicę, którą trzeba złamać, ale jak na człowieka, którego warto wysłuchać. I to była jej ostatnia, najważniejsza lekcja. Dla mnie.

Zofia, 48 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama