Reklama

Zawsze byłam dziewczyną, która wierzyła w plan. W uporządkowane życie, z konkretnymi krokami: studia, dobra praca, ślub, dzieci. I tak też szło – po swojemu, bez szaleństw. Adrian pojawił się w moim życiu cztery lata temu, a pół roku temu się oświadczył. Przystojny, stabilny, lubiany przez moją rodzinę. Pasował do mojego planu. I może nawet go kochałam. Może. Na pewno w sposób spokojny i przewidywalny.

Ale pięć dni przed ślubem na przystanku tramwajowym zobaczyłam Łukasza. Minęło osiem lat, odkąd zniknął z mojego życia bez słowa. A teraz stał tam jak gdyby nigdy nic, w tej samej czarnej skórzanej kurtce, w której odprowadzał mnie kiedyś na pociąg. Przez chwilę nie mogłam oddychać.

– Lena? – zapytał cicho, jakby sam nie dowierzał. – To naprawdę ty?

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to spotkanie nie było przypadkiem. Ani że za cztery dni będę znikać z życia Adriana, zostawiając tylko kartkę na poduszce.

Spotkanie na przystanku

– Lena? To naprawdę ty? – powtórzył Łukasz, podchodząc bliżej.

Głos mu się lekko łamał, ale brzmiał znajomo – jakby nie minęło wcale osiem lat, odkąd ostatni raz rozmawialiśmy. Patrzyłam na niego przez dłuższą chwilę, zaskoczona. Tramwaj zahamował, a ludzie ruszyli do drzwi. Staliśmy jak dwie zjawy na środku chodnika.

– Co ty tu robisz? – wydusiłam w końcu, odruchowo odsuwając się o krok.

– Przyjechałem odwiedzić rodzinę. Właściwie… to ciebie. – Uśmiechnął się lekko, ale nie było w tym uśmiechu spokoju. – Słyszałem, że wychodzisz za mąż. Gratulacje.

Zamilkłam. Moje serce łomotało jak oszalałe. Miałam ochotę go uderzyć. Albo przytulić. Albo uciec.

– Skąd wiesz? – zapytałam chłodno.

– Mam swoje sposoby – odparł z przekąsem. – Ale nie przyszedłem tu, żeby robić sceny. Muszę ci coś pokazać. Coś ważnego. Proszę, znajdź dla mnie godzinę. Tylko godzinę. Potem zniknę na zawsze.

Spojrzałam na jego twarz – trochę starszą, trochę bardziej zmęczoną, ale nadal tę samą, w której kiedyś się zakochałam. Przypomniałam sobie, jak zniknął. Bez pożegnania. Jak czekałam na niego na peronie, ściskając w rękach list, którego nigdy nie przeczytał. Powinnam odejść. Zostawić go tam, przy czerwonym świetle, i wrócić do swojego planu, do Adriana, do przymiarek sukni i układania menu. Zamiast tego skinęłam głową.

– Godzina. Tylko jedna. I lepiej, żeby było warto.

Zdjęcia, które otworzyły mi oczy

Spotkaliśmy się tego samego wieczoru, w małej kawiarni przy dworcu. Usiadłam w najciemniejszym kącie, z dala od okien. Bałam się, że ktoś mnie zobaczy – że ktoś z rodziny Adriana akurat przechodzi i powie: „O, to chyba narzeczona Adriana, z jakimś innym facetem…”. Łukasz przyszedł punktualnie. W dłoni trzymał starą, nieco sfatygowaną kopertę. Usiadł naprzeciwko mnie i położył ją na stole.

– To nie jest łatwe – zaczął. – Ale wiem, że masz prawo wiedzieć.

Nie odpowiedziałam. Zaciskałam dłonie na filiżance, która nagle zrobiła się lodowata. Wyjął z koperty kilka zdjęć. Jedno przedstawiało Adriana... całującego kobietę na parkingu pod jakimś marketem. Na drugim siedział z nią przy stoliku – trzymał ją za rękę. Na trzecim byli już z dzieckiem – chłopcem może pięcioletnim.

– To jego druga rodzina – powiedział Łukasz cicho. – Mieszkają pod miastem. Od trzech lat.

Patrzyłam na zdjęcia, jakby to był kiepski film. Takie rzeczy zdarzają się innym. W brukowcach. Ale nie mnie. Nie komuś, kto zawsze wszystko planował.

– Dlaczego mi to pokazujesz? – zapytałam szeptem.

– Bo nikt inny ci nie powie. Bo nie mogłem pozwolić, żebyś wpakowała się w coś, co cię zniszczy. – Przerwał. – I… bo wciąż cię kocham, Lena. Choćbyś mnie nienawidziła. Spojrzałam na niego. Miał łzy w oczach. A ja... miałam przed sobą zdjęcia, które zniszczyły całą moją przyszłość.

Białej sukni nie będzie

Nie spałam całą noc. Zdjęcia rozłożyłam na biurku, jakby były częścią jakiegoś śledztwa. Próbowałam znaleźć inny wniosek, inne wytłumaczenie. Może to nie jego dziecko? Może ta kobieta to tylko koleżanka? Ale twarz Adriana nie pozostawiała złudzeń. Uśmiechnięty, rozluźniony, czuły. To nie była przelotna zdrada. To było życie równoległe. O świcie usiadłam na kanapie i przyłożyłam telefon do ucha. Zadzwoniłam do mamy.

– Mamo… mogę dziś nie przyjeżdżać na próbę? Źle się czuję.

– Dziecko, masz za dwa dni ślub! Wszystko jest już gotowe!

– Wiem, ale... muszę przemyśleć parę rzeczy. Obiecuję, że jutro będę.

Skłamałam. Godzinę później stałam pod drzwiami Adriana. Drżącą ręką wcisnęłam zdjęcia do koperty i napisałam tylko: „Nie jestem tą, którą można oszukiwać. Lena.” Nie zapukałam.

Wracając, patrzyłam na swoją suknię ślubną, wiszącą w garderobie, i poczułam obrzydzenie. Biała. Idealna. Jak z katalogu. A ja miałam zamiar w niej iść jak idiotka do ołtarza, podczas gdy on... całował inną kobietę na parkingu, a potem wracał do mnie i mówił, że jestem „jego jedyną”. Spakowałam plecak. Jedna sukienka, jeansy, kosmetyczka, telefon. I bilet na pociąg. Ten sam, na który kiedyś nie przyszedł Łukasz. Teraz ja nie pojawię się tam, gdzie czekają na mnie wszyscy. Ale nie mogłam już udawać. Nawet jeśli nikt tego nie zrozumie.

W pociągu do nikąd

Pociąg ruszył o 9:05. Siedziałam przy oknie, tuląc do siebie plecak, jakby mógł mnie ochronić przed całym tym światem. W przedziale było pusto. Pomyślałam, że to dobrze. Nie byłabym w stanie nikomu odpowiadać na pytania. Nie dzisiaj. Nie z tym bałaganem w głowie. Telefon wibrował bez przerwy. Mama. Przyjaciółki. Adrian. W końcu wyłączyłam dźwięk i wsunęłam go do torby.

Za oknem przesuwały się znajome krajobrazy – łąki, przystanki, małe miasteczka. Kiedyś jechaliśmy tędy razem z Łukaszem, trzymając się za ręce i marząc o podróży do Paryża. A potem... potem wszystko się rozpadło, bo on po prostu przestał odbierać telefony. Nigdy nie zapytałam go wtedy, dlaczego. Teraz to on był jedyną osobą, która wiedziała, że nie będzie ślubu. Jedyną, do której mogłam zadzwonić i nie usłyszeć „zwariowałaś?”. Pociąg zwolnił. Mała stacja pośrodku niczego. Wysiadłam. Nie wiedziałam, dokąd iść. Po prostu ruszyłam przed siebie. W barze przy drodze kupiłam herbatę. Zadzwoniłam.

– Lena? – odebrał natychmiast. – Wszystko w porządku?

– Wysiadłam. Z pociągu. Z życia. Możesz po mnie przyjechać?

– Powiedz tylko gdzie. Jadę.

Zostawiłam filiżankę niedopitą i wyszłam przed bar. Pociąg odjechał. Życie, jakie znałam – też. Nie wiedziałam, co będzie dalej. Ale pierwszy raz od miesięcy czułam się wolna.

Deszcz, który nie przynosi ulgi

Łukasz przyjechał po godzinie. Samochód był stary, z obdrapanymi drzwiami, ale kiedy wysiadł i spojrzał na mnie, poczułam się bezpieczna. Nie powiedzieliśmy sobie nic przez pierwsze minuty. Wsiadłam, zapięłam pas i pozwoliłam, by zabrał mnie gdzieś – gdziekolwiek.

– Chcesz wracać do miasta? – zapytał w końcu cicho.

– Nie dzisiaj.

– Dobrze. Znam jedno miejsce.

Jechaliśmy bocznymi drogami, coraz dalej od ślubnych zaproszeń, białych obrusów i orkiestry z akordeonem. W końcu dojechaliśmy do drewnianego domku przy jeziorze. Wszystko wyglądało, jakby zatrzymało się tam dziesięć lat temu. I może właśnie to było mi potrzebne.

Wieczorem rozpadał się deszcz. Usiadłam na ganku z kubkiem herbaty. Łukasz wyszedł za mną.

– Nienawidzisz mnie za tamto, prawda? – spytał, patrząc w ciemność.

Milczałam chwilę. W głowie miałam pytania, na które kiedyś nie dostałam odpowiedzi.

– Tak. Ale już mniej.

– Wtedy… ojciec zachorował. Wszystko się posypało. Nie umiałem ci tego powiedzieć, bo czułem, że jak tylko się odezwę, to... pociągniesz mnie za sobą w swoje plany. A ja miałem tylko chaos.

– A teraz?

– Teraz wiem, że plan to nie wszystko. Ciebie nie miałem prawa zostawić.

Nie odpowiedziałam. Deszcz bębnił o dach, jakby coś próbował nam powiedzieć. Ale ja wciąż nie wiedziałam, co. Zasnęłam tam, na ganku, z jego bluzą zarzuconą na ramiona. Po raz pierwszy od dawna... bez ślubu, bez planu, bez pewności.

Kartka na poduszce

Do miasta wróciłam trzy dni później. Ślub się nie odbył. Ksiądz czekał, goście czekali, orkiestra się nudziła. A ja – byłam gdzieś indziej. Nie próbował mnie szukać. Nie tłumaczył się. Nie zapytał, skąd wiem. To mnie zaskoczyło – nawet nie walczył. Jakby całe nasze życie razem nie miało znaczenia. Jakby wiedział, że tak się to skończy. Mama milczała przez tydzień. A potem zaprosiła mnie na rosół i położyła rękę na mojej dłoni:

– Jesteś moją córką, nie cudzym projektem. Jeśli miałaś odejść, to znaczy, że musiałaś. Nie muszę rozumieć – wystarczy, że kocham.

Łukasz nie zadawał pytań. Przez kilka tygodni po prostu... był. Dzwonił. Przyjeżdżał. Gotował spaghetti, którego nie jadłam od lat. Przynosił stare zdjęcia, które kiedyś schował przed światem. A potem, pewnego popołudnia, wrócił z rowerem. Takim starym, z siodełkiem w kratkę.

– Pamiętasz? Kiedyś chciałaś nim pojechać do Paryża.

– To był głupi żart – zaśmiałam się.

– A jeśli przestało mi zależeć na mądrych planach?

Spojrzałam na niego. Zbyt długo czekałam na rozsądek, który miał mnie uratować. Może teraz czas na coś zupełnie nierozsądnego. Wsiadłam na rower. I choć do Paryża nie pojechaliśmy, to przynajmniej – wreszcie – ruszyliśmy przed siebie. Nie było fajerwerków. Nie było ołtarza. Ale była prawda. I może właśnie od niej wszystko się zaczyna.

Lena, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama