Reklama

Mam jedno dziecko, jedną rentę po zmarłym mężu i całe życie za sobą, które wygląda trochę jak źle złożony parasol – niby jeszcze działa, ale do końca nigdy się nie rozłożył. Mówią, że teraz czas na odpoczynek. Że emerytura to nagroda za lata pracy. Tylko ja nie czuję się jakbym coś wygrała. Długo byłam żoną Tomasza – chłodnego człowieka, który nawet na mój poród się spóźnił, bo „miał zebranie”. Potem zostałam matką Marty. Potem pracownicą w szkolnej księgowości. Potem wdową. A teraz?

Teraz jestem kobietą, która przez całe życie odkładała marzenia na później. Marzyłam, że kiedyś pojadę do Florencji, stanę na jednym z tych kamiennych mostów i będę malować. Że zatańczę tango, że kupię farby, nie akwarelki z kiosku, tylko porządne tubki z prawdziwej pracowni. Ale zawsze był ktoś pierwszy. Tomasz, Marta, rachunki, obowiązki. Ostatnio patrzyłam na siebie w lustrze. Włos rzadki, twarz zgaszona. Ale oczy – moje oczy – jakby błysnęły. Bo pierwszy raz pomyślałam: a może jeszcze zdążę. Może nie muszę umierać jako cień.

Może Marta ma rację? To chyba głupi pomysł

– Marta, zapisałam się na kurs tańca – powiedziałam, jakby to było coś normalnego, jakbyśmy właśnie rozmawiały o zakupach na obiad.

Córka nawet nie podniosła wzroku znad telefonu.

– Tańca? Ty? Mamo… po co ci to? – rzuciła z tym swoim tonem, który zawsze mnie unieruchamiał. – Przecież ty ledwo kolano zginiesz, a tam trzeba skakać. I z kim niby będziesz tańczyć?

– To nie skakanie, tylko taniec towarzyski – spróbowałam się uśmiechnąć. – Dla początkujących. Na luzie. Chcę spróbować, zawsze marzyłam…

– Ale teraz?! Serio? – wreszcie spojrzała na mnie. W jej oczach było zmęczenie i... politowanie. – Mamo, czemu sobie robisz coś takiego? Zamiast odpoczywać, oglądać seriale, to ty się będziesz wyginać przed obcymi ludźmi?

Poczułam, że robi mi się ciepło na twarzy. Jakby ktoś mnie złapał za rękę i przyłapał na czymś głupim. Chciałam powiedzieć coś jeszcze, ale język mi się zaplątał. Więc tylko pokiwałam głową i wyszłam do kuchni. Przez kolejne godziny biłam się z myślami. Marta ma rację. Mam swoje lata. Co ja tam będę robić, sama, obca, z jakimś Stefanem albo Henrykiem, który pewnie tańczy jak koza na lodzie. Będą się ze mnie śmiać. A jak się przewrócę? A potem przypomniałam sobie, jak kiedyś z zazdrością patrzyłam przez szybę, gdy w parku tańczyli. I wtedy znów, tak jak rano, coś we mnie błysnęło. A co jeśli jednak…?

Wieczorem, trzymając się poręczy, zeszłam z autobusu dwa przystanki przed domem. Przeszłam pieszo obok Domu Kultury. Przez szybę widać było ludzi. Śmiech. Muzyka. Kobieta w moim wieku poprawiała spódnicę i uśmiechała się do partnera. Zanim rozum zdążył mnie zatrzymać, weszłam do środka.

„Pani za dużo myśli, a za mało żyje”

Sala była duża, z drewnianą podłogą i lustrami na całej jednej ścianie. W środku kilkanaście osób – kobiety i mężczyźni, wszyscy gdzieś między pięćdziesiątką a siedemdziesiątką. Niektórzy już w parach, inni stali niepewnie pod ścianą, jak dzieci przed szkolnym balem.

– Dzień dobry, ja na kurs… – wymamrotałam, wchodząc.

– Wspaniale, proszę się nie bać, zaraz zaczynamy! – uśmiechnęła się instruktorka, drobna kobieta z gładko zaczesanymi włosami i ogromną energią w ruchach. – A to Stefan. Może pani z nim zatańczyć.

Stefan. Wysoki, lekko zgarbiony, w niebieskiej koszuli. Podał mi dłoń i lekko się skłonił.

– Lucyna – powiedziałam.

– Ja też jestem tu pierwszy raz. Żona... zmarła pół roku temu.

Spojrzałam mu w oczy. Były spokojne. Miałam ochotę coś powiedzieć, ale tylko skinęłam głową. Kiedy zaczęła grać muzyka, Stefan objął mnie lekko i ruszyliśmy niezdarnie. Przez pierwsze minuty głównie deptaliśmy sobie po stopach. Śmiał się, a ja po chwili też. Nagle poczułam, że oddycham inaczej. Jakbym po latach wyszła z ciemnego pokoju.

Po zajęciach usiedliśmy na korytarzu.

– Dobrze pani tańczy – powiedział Stefan.

– Nieprawda, ale dziękuję. Dobrze się dziś śmiałam. To więcej niż przez ostatnie miesiące.

– Bo pani za dużo myśli, a za mało żyje. Ja też tak miałem. Ale czasu nie przybywa.

Wróciłam do domu na skrzydłach. Ale nie zdążyłam nawet zdjąć płaszcza.

– Mamo, gdzie byłaś? – Marta czekała przy drzwiach, z miną pełną niepokoju. – Byłam u ciebie, dzwoniłam. Bałam się, że coś się stało.

– Byłam na tańcu – powiedziałam cicho.

– I ty naprawdę uważasz, że to jest normalne? – wybuchła. – Zachowujesz się jak dziecko! Jesteś moją matką, a ja muszę się o ciebie martwić jak o nastolatkę! Może jeszcze randki?

– Może tak – odpowiedziałam spokojnie. – A może nawet zatańczę z kimś jeszcze raz.

Marta stała jak wryta. A ja... pierwszy raz w życiu nie spuściłam głowy.

Spotkanie z Ireną

Wyszukałam ją na Facebooku bez większych nadziei. Irena. Koleżanka, z którą kiedyś przegadałam całe noce, marząc o podróżach, wielkich miłościach i własnych wystawach malarskich. Wpisałam nazwisko, dodałam nazwę miasta. Było kilka wyników. Ale to zdjęcie – siwe włosy, ale ten sam uśmiech, ten sam nos – rozpoznałam od razu. Napisałam drżącymi palcami: „Czy to Ty, Irena z Krakowa, z internatu na Rydlówce? Tu Lucyna.”

Odpisała po dwóch dniach. „Lucyna?! Matko Boska, ile to lat! Musimy się spotkać. Jestem w Warszawie. Masz czas w piątek?”

Piątek. Deszczowy, szary, listopadowy. Ale moje serce biło jak nastolatce. Zobaczyłam ją w kawiarni – od razu wstała, podeszła i objęła mnie tak, jakbyśmy rozstały się tydzień temu. Pachniała cynamonem i papierosami. Usiadłyśmy i zalałyśmy się śmiechem.

– Pamiętasz, jak chciałaś malować ludzi na plaży w Nicei? – zaśmiała się.

– A ty chciałaś założyć księgarnię w Pradze… – dokończyłam.

– No i co, Lucynko? Ty chociaż próbowałaś?

Zamilkłam.

– Ja też nie – powiedziała cicho. – Przeżyłam życie, ale nie swoje. Miałam męża, dzieci, sklepy, rachunki, nawet wakacje all-inclusive. Ale nie siebie. I teraz już wiem, że nie mam czasu, Lucyna. Lekarze dają mi pół roku.

Zamarłam. Poczułam, jak palce sztywnieją mi na filiżance. Patrzyła na mnie spokojnie. Jakby już była pogodzona. Ale ja nie byłam.

– Chcę chociaż raz jeszcze pojechać do Pragi – powiedziała. – Zobaczyć Most Karola i wypić czeskie piwo. A ty?

Zamilkłam, wpatrując się w mokrą szybę kawiarni.

– Ja chcę pojechać do Florencji. I malować.

Wieczorem, leżąc w łóżku, płakałam długo i cicho. A potem wzięłam kartkę i zaczęłam szukać lotów do Włoch. Jeśli nie teraz, to kiedy?

Nie dałam się złamać

– Ty oszalałaś, mamo?! – Marta krzyknęła tak głośno, że sąsiadka z dołu uderzyła w kaloryfer. – Wyjazd do Włoch? Sama? W tym wieku?!

Stałam w kuchni, trzymając w dłoniach kubek z herbatą, która już dawno wystygła.

– Kupiłam bilet. Na przyszły wtorek. Mam już rezerwację w hostelu.

– I co ty tam niby będziesz robić?! Przecież nie znasz języka! A jak się zgubisz? A jak cię ktoś okradnie?

– Będę malować – odpowiedziałam cicho. – I chodzić. I patrzeć.

Marta spojrzała na mnie tak, jakbym nagle ogłosiła, że zamierzam dołączyć do cyrku.

– Malować? Mamo, ty chyba nie wiesz, co mówisz. Jesteś moją matką, a zachowujesz się jak... jak okropna egoistka!

– A ty całe życie traktowałaś mnie jak mebel. Byłam dla ciebie kanapą do płakania, lodówką z obiadem i telefonem do awaryjnych sytuacji. Nigdy nie pytałaś, czego ja chcę.

– Bo ty nigdy niczego nie chciałaś! – wybuchła. – Zawsze tylko cicho, pokornie, jakbyś się bała, że jak się uśmiechniesz, to świat cię skarci. I teraz nagle podróże?! Zostawiasz wszystko?!

– Właśnie. Zostawiam. Wszystko, czego nie wybrałam sama.

Poczułam, że trzęsą mi się ręce, ale nie dałam się złamać. Po raz pierwszy w życiu powiedziałam głośno, że istnieję. Że też coś chcę. Marta przez chwilę patrzyła na mnie bez słowa. A potem tylko wyszła z mieszkania, trzaskając drzwiami. Zostałam sama. Z walizką, z biletem, z mapą Florencji na stole. Ale w środku czułam coś, czego nie czułam od lat. Wolność.

Zrobiłam to! I nie żałuję

Siedziałam w kawiarni przy Piazza Santo Spirito. Przede mną stała filiżanka cappuccino, obok nowy szkicownik, jeszcze pachnący papierem. W powietrzu unosił się zapach kawy i mokrego kamienia po porannym deszczu. Włosi wokół mnie rozmawiali głośno i żywo, nikt nie zwracał uwagi na starszą kobietę przy stoliku w rogu. I dobrze. Nikt mnie tu nie znał. Nikt mnie nie oceniał. Mogłam być kimkolwiek.

Zadzwonił telefon. Ekran zamigotał: „Stefan”. Uśmiechnęłam się.

– Halo?

– Lucyna, chciałem tylko sprawdzić, czy ci tam dobrze. Wiesz... trochę pusto na sali bez ciebie.

– Dobrze mi – powiedziałam z miękkim śmiechem. – Właśnie patrzę na chłopaka, który gra na akordeonie i całuje dziewczynę między taktem a taktem. Zaczęłam szkicować. Nic wielkiego, ale ręka jeszcze pamięta.

– Wiedziałem, że tam odżyjesz. Jakby co, to trzymam ci miejsce na parkiecie. I... tęsknię trochę, jeśli mogę być szczery.

Poczułam, jak coś ściska mnie w gardle.

– Ja też, Stefan.

Po rozmowie otworzyłam szkicownik i zaczęłam rysować ludzi na placu. Siedząc tam, wśród zgiełku obcego miasta, czułam się spokojna. Samotna, ale nie opuszczona. Samotność z wyboru smakuje inaczej. Myślałam o Irenie. Wysłałam jej pocztówkę z napisem: „Maluję. Dziękuję, że mi przypomniałaś, że wciąż mogę.” Myślałam o Marcie. Czy wciąż jest zła? Czy może zrozumiała coś z tej burzy? Zamknęłam szkicownik, wstałam i ruszyłam przed siebie, przez brukowane uliczki Florencji. Nie wiedziałam, dokąd dokładnie idę. Ale po raz pierwszy od dawna nie bałam się nie wiedzieć.

Nawet jeśli nie ma happy endu, to jest coś ważniejszego

Wróciłam z Florencji po trzech tygodniach. Opalona, z nowym szkicownikiem pełnym ludzi, okien, mostów i świateł. Na lotnisku nikt na mnie nie czekał, i było to dobre. Wzięłam taksówkę, w milczeniu patrząc, jak znajome bloki przemykają za oknem. Winda zgrzytała, drzwi zaskrzypiały – wszystko było na swoim miejscu. Tylko ja nie byłam już tą samą kobietą, która to miejsce zostawiła. Położyłam walizkę w przedpokoju, zdjęłam buty i usiadłam w fotelu. Z kuchni pachniała cisza. I dopiero wtedy poczułam, że wróciłam do swojego życia, ale już nie na tych samych zasadach.

Dwa dni później zadzwoniła Marta.

– Możemy się spotkać? – zapytała bez cienia złości. – Chciałabym… pogadać.

Zgodziłam się. Przyszła wieczorem. Pachniała perfumami i napięciem. Usiadła przy stole jak obca, ale z oczyma córki.

– Nie rozumiałam cię wtedy. Bałam się. Myślałam, że mnie zostawiasz. Ale teraz... Chyba zazdroszczę, że znalazłaś w sobie tę odwagę.

– Nie uciekłam przed tobą. Tylko wreszcie dotarłam do siebie – powiedziałam.

Pokręciła głową z uśmiechem. – Może mnie też kiedyś zabierzesz do tej Florencji?

– Może – odpowiedziałam. – Ale póki co... przyjedź na obiad w niedzielę.

Zgodziła się. Wyszła. A ja usiadłam do farb. Nie wszystko da się odzyskać. Czasem zostają tylko resztki, odpryski, ciche gesty. Ale można zacząć od nowa. Choćby po sześćdziesiątce. Bo nawet jeśli nie ma happy endu, to jest coś ważniejszego. Wolność.

Lucyna, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama