„Przez 3 lata oszczędzaliśmy z mężem na wakacje marzeń. Zamiast magnesu na lodówkę przywiozłam męża w drewnianym pudełku”
„Nie wiem, ile czasu minęło. Krzyczałam jego imię, potrząsałam nim, błagałam, żeby się obudził. Ktoś podbiegł, chyba turysta z Niemiec. Kazał mi odejść, sam zaczął go ratować. Ja tylko klęczałam na lodzie i trzymałam się za głowę, jakby to mogło mnie ochronić przed tym, co już wiedziałam”.

- Redakcja
Marzyliśmy o tych wakacjach przez trzy lata. Odkładaliśmy każdy grosz – zamiast nowych butów, kolacja z makaronem; zamiast świąt z pompą – domowe pierogi i herbata z cytryną. Wszystko po to, by spełnić marzenie: wspólna podróż na Islandię. Miał być to nasz wielki moment, przygoda życia. Kupiliśmy plecaki, mapy, nawet porządne buty trekkingowe. Nie przypuszczałam, że ta wyprawa zamiast magnesem zakończy się… urną. Kiedy wracałam do Polski z jego prochami w pudełku z jasnego drewna, nie umiałam jeszcze płakać. Nie docierało do mnie, że te marzenia właśnie mnie osierociły.
Jakoś damy radę
– Skarbie, mamy już prawie trzy tysiące – powiedział, z dumą otwierając zeszyt w kratkę, w którym przez trzy lata skrupulatnie zapisywaliśmy każdy grosz. – Jeszcze tylko dziesięć i lecimy.
Uśmiechnęłam się, choć w środku ściskało mnie z niepokoju. Trzy tysiące… a do wakacji zostało tylko pięć miesięcy. Ceny rosły, a nasze wypłaty od trzech lat stały w miejscu. Ale nie mogłam mu tego powiedzieć. Był tak podekscytowany jak dziecko przed Bożym Narodzeniem. Islandia była jego marzeniem – lodowce, wodospady, gejzery. Mówił, że musi ją zobaczyć, zanim się zestarzeje.
– Damy radę – powiedziałam, jak mantrę, którą powtarzałam mu od początku naszej „wakacyjnej misji”.
Wycinaliśmy z życia wszystko, co zbędne. Nie chodziliśmy do kina, nie zamawialiśmy pizzy, a kolacje ze znajomymi zastąpiliśmy wieczorami przy planszówkach. Nawet moje urodziny spędziliśmy przy naleśnikach z dżemem i winie z Biedronki. I nie żałowaliśmy. Bo przecież te wyrzeczenia miały nas zaprowadzić do miejsca, o którym opowiadał mi jeszcze wtedy, gdy nie byliśmy nawet małżeństwem.
– Tylko ty i ja, w ciepłych kurtkach, pod zorzą polarną – mówił, trzymając mnie za rękę. – I może jeszcze termos z kawą.
Wiedziałam, że nie mogę mu tego odebrać. Dlatego każdego dnia wstawałam do pracy z nową motywacją. I każdego dnia powtarzałam: „Damy radę. Jeszcze trochę”. Nie miałam pojęcia, że ta podróż nie będzie końcem naszych zmagań, a początkiem największego koszmaru w moim życiu.
Pierwszy śnieg na wodospadzie
Islandia przywitała nas wiatrem, który wdzierał się pod kurtki, i zapachem siarki unoszącym się znad gejzerów. Ale dla nas to był zapach szczęścia. Udało się. Wylądowaliśmy z plecakami, pełni entuzjazmu i planów. Chociaż spać mieliśmy w kamperze, a jedzenie kupione było w tanim markecie, czuliśmy się jak królowie świata.
– Patrz, widzisz? Tam, w oddali! – krzyknął, wskazując wodospad Skógafoss. – Jeden z tych, które widziałem tylko na zdjęciach.
Staliśmy pod nim z zadartymi głowami, a zimne krople mieszały się z pierwszymi płatkami śniegu. Był październik, ale pogoda już zapowiadała nadchodzącą zimę.
– I co, warto było? – zapytałam, przylegając do jego ramienia.
– Jeszcze jak – uśmiechnął się szeroko i po raz pierwszy od miesięcy wyglądał na naprawdę spokojnego.
Każdy dzień był przygodą. Kąpaliśmy się w gorących źródłach, fotografowaliśmy owce na drogach, zasypialiśmy w samochodzie zaparkowanym przy fiordzie. Byliśmy zmęczeni, niewyspani, ale szczęśliwi. Wieczorami, kiedy silnik auta jeszcze nie ostygł, a śpiwory nie zdążyły się nagrzać naszym ciepłem, mąż opowiadał mi, co chciałby zobaczyć jeszcze.
– Jutro lodowiec Vatnajökull. A pojutrze… może ten wulkan? Ten z niemożliwą nazwą.
Patrzyłam na niego, jakby miał w oczach błysk dziecięcej fascynacji. I choć sama miałam już dość zimna, nie narzekałam. Nie mogłam. Nie wiedziałam, że to będzie nasza ostatnia wspólna noc pod islandzkim niebem.
Widziałam to w jego oczach
Zaczęło się zwyczajnie. Trochę kaszlał. Powiedział, że to z zimna, że pewnie się zawiało, gdy stał bez czapki na tym wietrze przy wodospadzie. Dolałam mu więcej gorącej herbaty z termosu i powiedziałam, żeby się położył. Przykryłam go wszystkim, co mieliśmy – śpiworem, kocem, moją kurtką.
– Jutro przejdzie – mruknął, jakby sam siebie próbował przekonać. – Nie zmarnuję ostatnich dni przez jakąś głupią infekcję.
Ale rano miał dreszcze. Nie chciał jeść. Wciągał się w kurtkę, ale nie mógł ustać na nogach dłużej niż kilka minut. Mimo to uparł się, żeby ruszyć dalej.
– Tylko kawałek – nalegał. – Chcę zobaczyć ten lodowiec, przecież po to tu jesteśmy.
Ustąpiłam. Może nie powinnam. Do dziś powtarzam sobie, że mogłam być twardsza. Że mogłam go zmusić do zostania. Dotarliśmy na parking pod Vatnajökull. Wysiadł z auta, trzymając się drzwi.
– Daj mi pięć minut. Tylko pięć – szepnął.
Zrobił dwa kroki. Może trzy. I wtedy to się stało. Zatrzymał się, spojrzał na mnie… i nagle zgiął się w pół, jakby coś go złamało od środka. Przez sekundę nasze spojrzenia się spotkały – i przysięgam, w jego oczach był błysk. Zimny, obcy. Jakby już wiedział, że nie wróci. Zanim dobiegłam, już leżał. I ten dźwięk… ten suchy, pusty oddech. Nigdy go nie zapomnę.
Tak po prostu zniknął
Nie wiem, ile czasu minęło. Krzyczałam jego imię, potrząsałam nim, błagałam, żeby się obudził. Ktoś podbiegł, chyba turysta z Niemiec. Kazał mi odejść, sam zaczął go ratować. Ja tylko klęczałam na lodzie i trzymałam się za głowę, jakby to mogło mnie ochronić przed tym, co już wiedziałam.
Przyjechali ratownicy. Karetka. W maskach, w grubych kombinezonach, wyglądali jak postacie z innego świata. Ktoś zadawał mi pytania, ale ja słyszałam je jak przez wodę. Data urodzenia, imię, choroby przewlekłe. Mówiłam jak automat. Potem patrzyłam, jak ładują jego ciało do noszy i znikają za drzwiami ambulansu. Pojechałam za nimi. Czekałam w szpitalu w Höfn, bez telefonu, bez nikogo. W czarnej kurtce, która przesiąkła zapachem strachu. Lekarz, młody chłopak z rudą brodą, mówił łagodnie, ale jego słowa przecinały mnie jak nóż.
– Przykro mi. Jego serce zawiodło.
Nie było krzyku. Nie było dramatycznych gestów. Tylko to jedno słowo w mojej głowie: „Zniknął”. Następnego dnia kazali mi wybrać urnę. Pytali, czy chcę sprowadzić ciało, czy prochy. Prochy – powiedziałam. Nie miałam siły na więcej.
W ambasadzie w Reykjaviku dostałam pudło. Drewniane, gładkie, jasne. Brzoza, powiedzieli. Mój mąż w brzozowym pudełku. W samolocie nikt się nie odzywał. Ja też nie. Trzymałam to pudełko na kolanach, jakby było dzieckiem. I tylko stewardessa zapytała cicho:
– To prezent?
– Nie – odpowiedziałam. – To wszystko, co mi zostało.
Tak wrócił do domu
Po powrocie do Polski nie mogłam wejść do mieszkania. Stałam na klatce z walizką w jednej ręce i pudełkiem w drugiej, a serce tłukło mi się w piersi, jakby chciało stamtąd uciec. Ktoś z sąsiadów przechodził, uśmiechnął się, rzucił:
– I jak było na wakacjach?
Chciałam odpowiedzieć, że cudownie. Że zorza, że wodospady, że lodowiec. Ale słowa nie chciały wyjść. Po prostu skinęłam głową i weszłam do środka. W środku nic się nie zmieniło. Na lodówce wisiała jeszcze kartka z listą rzeczy do zabrania: „ładowarka, termos, plaster na odciski”. Obok niej miejsce na magnes, ten, którego nie zdążyliśmy kupić. Jego buty wciąż stały w przedpokoju, jakby miał zaraz wrócić.
Postawiłam pudełko na stole. Przykryłam chustą. Tak leżało przez kilka dni – cicho, spokojnie, nieruchomo. Nie miałam siły go otwierać. Wiedziałam, że tam nie będzie nic oprócz popiołu, ale... to przecież on. Ludzie dzwonili. Jedni pytali, czy już wróciliśmy. Inni, którzy wiedzieli, składali kondolencje. Większości nie odbierałam. Nie chciałam mówić „zmarł”, „pogrzeb”, „nagle”. Nie chciałam tego słyszeć, a tym bardziej wypowiadać.
W końcu przyszła moja mama. Usiedziała przy stole, spojrzała na pudełko i zapytała:
– Mogę?
Skinęłam głową. Odsunęła chustę, pogładziła drewno.
– Piękne – powiedziała. – Skromne. Pasuje do niego.
Wtedy się rozpłakałam. I już nie przestawałam przez długi, długi czas.
Nie tego się spodziewałam
Nie tego się spodziewałam po wakacjach marzeń. Myślałam, że wrócimy zmęczeni, ale szczęśliwi. Że zrobimy album ze zdjęć, powiesimy magnes na lodówce, będziemy opowiadać znajomym, jak wiatr urywał głowy, a woda była tak czysta, że chciało się z niej pić. Zamiast tego zamówiłam skromny pogrzeb. Bez kazania, bez kwiatów, z prostą urną i kilkoma osobami, które próbowały ukrywać zdziwienie, że to wszystko tak... cicho. Nie miałam siły na cokolwiek więcej. On nie lubił patosu.
Po ceremonii wróciłam do pustego mieszkania i zamknęłam się w sobie. Dni mijały bez sensu. Nie potrafiłam jeść, spać, myśleć. Wszystko było jak za mgłą. Któregoś dnia weszłam na jego komputer. Znalazłam folder: „Islandia 2025”. Zdjęcia, notatki, lista miejsc, których nie zdążyliśmy zobaczyć. I jedno nagranie, zrobione kilka dni przed śmiercią. Siedział na tle czarnej plaży.
Zamknęłam laptop i po raz pierwszy poczułam coś więcej niż ból. Poczułam wdzięczność. Że się udało. Że spełniliśmy jego marzenie. I moje też – być z nim aż do końca. W końcu kupiłam ten magnes. W islandzkim sklepie internetowym. Wisi na lodówce obok listy z odręcznym napisem: „Termos, ładowarka, plaster”. I choć wszystko się zmieniło, on nadal tu jest.
Sandra, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przebierałam w facetach, ale nigdy nie trafiłam na księcia. Każdy był dla mnie jak robaczywy grzyb”
- „Mąż ciągle jeździł na działkę. Po latach odkryłam, że uprawa brzoskwiń była tylko przykrywką”
- „Zamiast sanatorium w Ciechocinku wybrałam wakacje w Grecji. Rodzina uważała, że jestem na to za stara”

