„Przez 20 lat znosiłam męża gbura i sama niosłam dom na barkach. Zostawiłam go z jednym zdaniem i niczego nie żałuję”
„Spakowałam walizkę tej samej nocy. Weszłam do sypialni, kiedy Andrzej już chrapał. Nie obudziłam go. Zresztą… co bym mu miała powiedzieć? Że jego żona po dwudziestu latach nie chce już żyć jak cień? Rano wyszłam po cichu. Zostawiłam tylko kartkę”.

- Listy do redakcji
Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie dzień, kiedy powiem to głośno. Kiedy z podniesioną głową spojrzę mężowi w oczy i rzucę: „Radź sobie chłopie sam”. Ale stało się. Mam 46 lat. Dwadzieścia lat życia oddałam jednemu człowiekowi – Andrzejowi. Dwadzieścia lat milczenia, przytakiwania, połykania łez i obierania ziemniaków w ciszy po kolejnej awanturze. On zawsze wszystko wiedział najlepiej. Krytykował moją pracę, chociaż tak samo dorzucałam się do rachunków. Krytykował sposób, w jaki sprzątałam, jak wychowywałam dzieci, jak ubierałam się na jego firmowe kolacje, chociaż tylko ja pamiętałam o urodzinach jego matki i gotowałam na wszystkie święta.
Teraz dzieci się wyprowadziły. Dom ucichł. Ale nie zrobiło się spokojniej. Zrobiło się trudniej. W ciszy wyraźniej słychać było moje własne myśli, rozczarowanie. Któregoś dnia po powrocie z pracy, zamiast iść do kuchni i szykować kolację, spakowałam walizkę i wyszłam.
Pojechałam do siostry. Zrobiłam to dla siebie. Zasługuję na spokój. Nie chcę już być tą „żoną, co wszystko znosi”. Już nie jestem jego biedną Marysią.
Przestałam marnować czas
Zatrzymałam się w korytarzu w butach, z torebką na ramieniu, kluczami w dłoni. Miałam na sobie nową sukienkę, prostą, granatową. Taką, jaką sama bym sobie wybrała, nie jakąś wciśniętą na wyprzedaży, którą „akceptował”. Pierwszy raz od dawna kupiłam coś, nie pytając go o zdanie.
– A co to za szmaty znowu na sobie masz? – rzucił Andrzej z pogardą, nawet nie podnosząc wzroku znad gazety.
Zbyłam to milczeniem, zamiast się tłumaczyć.
– Marysia, pytam się ciebie! – podniósł głos. – Idziesz do pracy czy na wybieg?
Zsunęłam torebkę z ramienia i powiesiłam na haczyku. Nie odpowiedziałam. Znałam ten ton. Gdybym powiedziała, że mi się podoba, wyśmiałby mnie. Gdybym przyznała, że chcę wyglądać ładnie, zadrwiłby: „A dla kogo niby?”. No to milczałam.
– Pewnie znowu będziesz się szlajać po tym twoim „biurze”, co? – prychnął.
Miałam stanowisko kierowniczki zespołu, ale dla niego to była „zabawa w pracę”. Jakby tylko jego obowiązki miały wartość. Moje godziny w firmie, gotowanie, sprzątanie, pilnowanie dzieci, ich lekarzy, zajęć, zebrania – to wszystko było niewidzialne.
Przeszłam obok niego do kuchni, postawiłam wodę na herbatę. Usłyszałam tylko ciche prychnięcie i szelest odwracanej strony.
Dzieci były już na studiach. Córka w Krakowie, syn w Poznaniu. Oboje byli dorośli, samodzielni, oddzwaniali rzadziej, niżbym chciała. Teraz miałam czas, żeby myśleć i czuć. Tylko że to, co czułam, to był gniew. Na siebie. Na niego. Na te wszystkie zmarnowane lata.
Po co miałam się starać?
– A co to, kolacji dziś nie będzie? – usłyszałam z salonu.
Zegar wskazywał dwudziestą drugą. Siedziałam na łóżku w piżamie, z książką, której i tak nie czytałam. Od dawna nie gotowałam wieczorem. Mieliśmy wszystko w lodówce. Ale Andrzej jak zwykle nie potrafił nawet wyjąć sobie kromki chleba.
– Jest zupa i gulasz w garnku – odpowiedziałam cicho, bez emocji.
Nie od razu zareagował. Pewnie próbował wymyślić coś złośliwego, co wbije mi szpilę. Ostatnio był coraz bardziej oschły. Jakby chciał sprawdzić, ile jeszcze wytrzymam.
– Gotować to ty nigdy nie umiałaś. Jakby nie ja, to by dzieci o głodzie chodziły – burknął.
Zamknęłam książkę, choć nie przeczytałam ani jednej strony. Westchnęłam i zgasiłam lampkę. Położyłam się na boku, plecami do drzwi. Nie powiedziałam nic. Nie pierwszy raz słyszałam, że jestem nikim.
Dwa dni później zapytałam:
– Andrzej, czy ty mnie w ogóle jeszcze widzisz?
Znieruchomiał, jakby nie rozumiał pytania.
– O czym ty znowu zaczynasz?
– Czy ty mnie w ogóle jeszcze... kochasz? – zapytałam, ale nawet nie wiedziałam dlaczego. Przecież znałam odpowiedź.
Prychnął tylko.
– Tylko baby takie głupoty wymyślają.
Wstałam od stołu i od razu poczułam łzy pod powiekami. Ale nie pozwoliłam im popłynąć. Poszłam do łazienki. Zamknęłam się i spojrzałam w lustro. Kobieta, która na mnie patrzyła, była zmęczona. Ale w oczach miała coś, czego wcześniej nie widziałam. Zdecydowanie.
Podjęłam już decyzję
Zadzwoniłam do siostry tego samego wieczoru. Najpierw długo kręciłam się po mieszkaniu, myjąc naczynia, podlewając kwiaty, aż w końcu usiadłam w kuchni i wybrałam numer.
– Marysia? – usłyszałam znajomy głos. – Coś się stało?
– Mogę do ciebie przyjechać? – zapytałam cicho. – Tak… na trochę.
Zawahała się tylko chwilę.
– Oczywiście. Przyjedź. Będę czekać.
To było tyle. Nie zadawała pytań, nie dopytywała, nie próbowała zrozumieć przez telefon. Wiedziała, że skoro pytam, to znaczy, że naprawdę mam dość.
Spakowałam walizkę tej samej nocy. Weszłam do sypialni, kiedy Andrzej już solidnie chrapał. Nie obudziłam go. Zresztą… co bym mu miała powiedzieć? Że jego żona po dwudziestu latach nie chce już żyć jak cień? Rano wyszłam po cichu. Zostawiłam kartkę z dwoma zdaniami: „Nie szukaj mnie. Nie wracam”.
Siostra mieszkała pod miastem. Jej mąż zmarł kilka miesięcy wcześniej i była sama. Czułam się u niej bezpiecznie. Dziwnie było nie planować obiadu, nie zbierać po kimś ubrań, nie słyszeć wyrzutów. Leżałam na kanapie w salonie z kubkiem herbaty i patrzyłam przez okno. Po raz pierwszy od lat niczego nie musiałam. Tylko jedna myśl nie dawała mi spokoju – że Andrzej sobie nie poradzi. Nigdy nie musiał. Wszystko robiłam za niego. A teraz będzie musiał nauczyć się życia. Sam.
Kwiaty tu nie pomogą
Minęły dwa tygodnie, odkąd się wyprowadziłam. Andrzej nie dzwonił. Wreszcie mogłam oddychać. Siostra nie zadawała zbędnych pytań, tylko codziennie rano parzyła dla nas kawę i siadałyśmy razem przy stole, czasem w ciszy, czasem przy rozmowie. Taki spokój był dla mnie nowością.
Pewnego popołudnia, gdy wracałam z zakupów, zobaczyłam go. Stał pod domem mojej siostry z reklamówką i kwiatami. Przez chwilę miałam ochotę zawrócić i ukryć się w sklepie.
– Marysia… – zaczął, gdy mnie zobaczył. – Ja… przyjechałem pogadać.
Stałam nieruchomo. Wyglądał nieporadnie – zmięty płaszcz, źle zawiązany szalik. Pierwszy raz od dawna nie był pewny siebie.
– Wszystko się rozsypało – powiedział, spuszczając wzrok. – W domu bajzel, nie wiem, co gotować, pralka się zatrzymała w połowie cyklu. Nawet nie umiem... – przerwał.
Czekałam.
– Nie wiedziałem, że ty tyle robiłaś. Nigdy ci nie powiedziałem, że to doceniam. A powinienem.
Podniósł wzrok i spojrzał na mnie z czymś, co wyglądało jak skrucha.
– Przyniosłem twoje ulubione ciasteczka. I kwiaty. Proszę, wróć.
Poczułam, jak krew mi pulsuje w uszach. Gdyby to powiedział pięć lat temu… może nawet dwa…
– Nie wrócę, Andrzej – odpowiedziałam spokojnie. – Radź sobie chłopie sam.
Zamilkł. Stał jeszcze chwilę, jakby nie wierzył, że naprawdę to usłyszał. W końcu odwrócił się i powoli odszedł. Nie płakałam.
Zapomniałam o nim
Po tamtej rozmowie nie pojawił się już więcej. Nie dzwonił. Nie pisał. Codziennie uczyłam się życia od nowa – bez tłumaczenia się, bez czajenia się z każdym słowem, bez patrzenia na twarz, która codziennie przypominała mi, jak mało znaczę.
Wyszłam z siostrą na spacer. Liście szeleściły pod butami, a powietrze miało już ten listopadowy chłód.
– Myślisz, że on sobie poradzi? – zapytała nagle.
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Ale jakoś musi.
Pracowałam zdalnie. Miałam więcej czasu niż wcześniej. Wieczory spędzałam na kanapie, czytając książki, które od lat leżały nietknięte. Dzwoniłam do dzieci częściej niż kiedyś. Śmialiśmy się razem, rozmawialiśmy o tym, co u nich – bez przymusu, bez pośpiechu. O dziwo, żadne z nich nie próbowało mnie namawiać do powrotu. Chyba widzieli, że jestem spokojniejsza.
Czasem łapałam się na tym, że zapominam, że rano nie muszę w pośpiechu prasować jego koszuli, że nikt nie rzuca mi komentarza o „zupie jak pomyje” ani nie przewraca oczami na mój śmiech przez telefon. W jego oczach byłam nikim. Ale teraz widziałam wyraźnie: nie dlatego, że nie zasługiwałam na miłość. Tylko dlatego, że jemu było wygodnie mnie tak widzieć. Wreszcie miałam ciszę.
Znalazłam w sobie odwagę
Rozwód był czystą formalnością. Sędzia zapytał, czy chcemy próbować mediacji. Spojrzałam na Andrzeja. Miał spuszczony wzrok, nie odezwał się. Powiedziałam, że nie. Nie było już o czym rozmawiać. Wszystko, co miało być powiedziane, już padło.
Gdy wyszłam z sali sądowej, czułam, że coś się zamknęło. Bez krzyku, bez dramatów. Po prostu – zamknięte. Siostra czekała na mnie pod sądem. Uśmiechnęła się do mnie lekko, podała mi kubek z kawą. Szłyśmy przez plac, a ja poczułam się lżejsza o ciężar, który niosłam dwie dekady.
Andrzej nie wrócił już do tego tematu. Słyszałam od znajomych, że schudł, że z trudem ogarnia codzienność. Nie ucieszyło mnie to, ale też nie zmartwiło. To było już jego życie. Jego samotność. Jego decyzje. Moje były inne. Nie szukałam nowego mężczyzny. Nie tęskniłam za kolejnym układem, w którym musiałabym się rozpychać o szacunek. Nie. Teraz wystarczałam sobie. Pierwszy raz w życiu.
Czasem patrzę w lustro i nie wierzę, że to ja. Że miałam odwagę odejść, choć przez lata wmawiałam sobie, że się nie da. Ale się dało. Każda kobieta w końcu przestaje czekać na wdzięczność, której nigdy nie będzie. I wtedy mówi: „Radź sobie chłopie sam”. Potem odchodzi na dobre.
Maria, 47 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Myślałem, że na starość już zawsze będę sam jak palec. Kto by przypuszczał, że miłość kryła się tuż za ścianą”
- „Rodzina myśli, że 50 lat to za późno na ślub. A ja nic nie poradzę, że zakochałam się w młodszym facecie z Internetu”
- „Za 5 lat lenistwa, nerwów i upokorzeń dostałam bukiet czerwonych róż. Ale nie wszystko da się załatwić wiązką badyli”

