„Przez 20 lat źle piekłam szarlotkę. Dopiero tajemniczy składnik babci Stasi uratował moje ciasto z jabłkami”
„– No dobra – powiedziałam któregoś wieczoru, już po kolacji. – Przeszłam chrzest w kuchni. Należy mi się. Co dodajesz do tej szarlotki? Stasia przeciągnęła się teatralnie, jakby to pytanie zadał jej już dziesiąty dziennikarz. – Nie zgadniesz. Bo to nie jest nic, co kupisz w sklepie. I nie znajdziesz tego w przepisie.”

- Redakcja
Przez dwadzieścia lat piekłam szarlotkę według przepisu mojej mamy. Wydawało mi się, że wszystko robię jak należy: kruche ciasto, jabłka z cynamonem, trochę cukru pudru na wierzchu. Ale nikt nigdy nie prosił o dokładkę. Mąż grzecznie chwalił, dzieci dziubały widelcem i zostawiały pół kawałka. A ja wmawiałam sobie, że po prostu mają inne gusta. Dopóki nie pojechałam na wieś do babci Stasi – dalekiej ciotki mojego męża – i nie spróbowałam jej szarlotki. Po pierwszym kęsie wiedziałam, że to jest coś innego. Coś, czego w moim cieście brakowało przez dwie dekady.
Zawsze coś było nie tak
– Pyszna, naprawdę! – mówił co roku mąż, biorąc do ust pierwszy kęs mojej szarlotki, a potem... odkładał widelec na talerzyk. Zawsze to samo. Znałam go na wylot – jeśli coś naprawdę mu smakowało, jadł do ostatniego okruszka i pytał, czy zostało jeszcze.
Dzieci? Te to w ogóle nie udawały.
– Mamo, nie masz może drożdżówki? – zapytała kiedyś Zosia, kręcąc nosem nad kawałkiem mojego ciasta. – No wiesz, z piekarni. Takiej z kruszonką?
Zamiast się obrazić, uśmiechnęłam się. Bo przecież dzieciom nie dogodzisz. Ale z każdym rokiem coś mnie w środku uwierało. To był mój popisowy numer – ciasto, które piekłam na każdą okazję. Na święta, na urodziny, na imieniny cioci Reni. A mimo to nikt nigdy nie prosił o przepis. Nikt nie mówił: „O rany, muszę to mieć!”. Zawsze słyszałam tylko: „No, nie jest złe” albo: „Całkiem przyzwoite”. Raz nawet przyłapałam szwagra, jak zeskrobywał jabłka i zostawiał spód. Wtedy udawałam, że nie widzę, ale wieczorem, kiedy zmywałam, niemal się popłakałam.
Co robiłam źle? Cynamon? Proporcje? Masło? Przerobiłam chyba wszystkie warianty. Z kruszonką i bez. Z antonówką i z ligolem. Z cukrem trzcinowym i z białym. Nic. Każda szarlotka smakowała... nijako. Jak wspomnienie ciasta, nie jak ono samo. Czułam się tak, jakbym piekła kopię kopii – coś pozbawionego duszy. Dopiero wizyta u babci Stasi miała wszystko zmienić.
Ciasto z duszą
Na wieś pojechaliśmy trochę z przymusu. Teściowa złamała rękę, trzeba było ją zawieźć do babci Stasi, bo sama nie dawała sobie rady. Mąż zrezygnował z urlopu, więc ja padłam ofiarą rodzinnych zobowiązań. Babci Stasi nigdy wcześniej nie poznałam – jakaś ciotka od strony jego ojca, której nikt nie odwiedzał, ale wszyscy twierdzili, że „zawsze była dobra i trochę ekscentryczna”.
Wysiadłam z auta wkurzona, z grymasem na twarzy i torbą zakupów w dłoni. Pierwsze, co mnie uderzyło, to zapach. Nie łąki, nie obornika, jak się spodziewałam, ale coś pieczonego, ciepłego, słodkiego. Jabłka? Cynamon?
– Chodź, dziecko, bo ci ciasto wystygnie – powiedziała babcia Stasia na powitanie, jakbyśmy się znały od lat.
Zjadłam pierwszy kęs i... nie odezwałam się przez dobre pół minuty.
– Dobre? – zapytała z uśmiechem, wpychając mi kolejną porcję.
Dobre? To była szarlotka, jakiej nigdy w życiu nie jadłam. Kruchy, maślany spód, lekko ciągnący się w środku. Jabłka miękkie, ale nie rozgotowane. Cynamon, wanilia... i coś jeszcze. Coś, czego nie umiałam nazwać.
– Jak ciocia to robi – jęknęłam, oblizując łyżeczkę. – To... to nie jest normalna szarlotka.
– A kto powiedział, że ma być normalna? – mrugnęła do mnie staruszka. – W cieście musi być dusza. I odrobina bezczelności.
– Czyli?
– Tajemnica. Jeden składnik. Ale to nie na dzisiaj. Najpierw musisz mi trochę pomóc przy śliwkach.
Zrobiła mi test. Pomyślałam wtedy, że ta staruszka to bardziej czarownica niż ciotka.
Próby i błędy
Babcia Stasia była mistrzynią zwodzenia. Obiecała zdradzić tajemniczy składnik, ale każdego dnia odsuwała moment wyjawienia go o jeszcze jeden kompot, jeszcze jedną partię powideł, jeszcze jeden spacer po jabłka. Czułam się jak w jakiejś kuchennej wersji „Mistrza i Małgorzaty” – zamiast Wolanda, miałam przed sobą staruszkę z siwym kokiem i oczami, które wszystko widziały.
– Ciasto, kochana, to nie tylko proporcje – mówiła, kiedy razem przesiewałyśmy mąkę do bułeczek drożdżowych. – To człowiek, jego nastrój, jego intencje.
Brzmiało jak brednie. Ale za każdym razem, gdy coś razem piekłyśmy, wychodziło idealnie. Nawet chleb – ten sam przepis, co miałam w zeszycie od mamy – nagle miał skórkę jak z piekarni i miękki środek jak wata.
– No dobra – powiedziałam któregoś wieczoru, już po kolacji. – Przeszłam chrzest w kuchni. Należy mi się. Co dodajesz do tej szarlotki?
Stasia przeciągnęła się teatralnie, jakby to pytanie zadał jej już dziesiąty dziennikarz.
– A jak myślisz?
– Cydr? Likier? Syrop z róży?
Pokręciła głową z lekkim rozbawieniem.
– Nie zgadniesz. Bo to nie jest nic, co kupisz w sklepie. I nie znajdziesz tego w przepisie.
Wstała, poszła do kredensu i przyniosła mały słoiczek z etykietą „sól waniliowa”.
– To? – parsknęłam. – Sól?
– Waniliowa. Domowa. Zrobiona w lutym, kiedy wszystko śpi. I dodana w ostatnim momencie, tylko do jabłek.
Patrzyłam na nią, jakby właśnie objawiła mi sens życia.
Moja mała porażka
Po powrocie do domu czułam się jak alchemiczka. Przez dwa tygodnie obsesyjnie testowałam różne warianty tej przeklętej soli waniliowej. Mieszałam sól morską z cukrem waniliowym, ze świeżą laską wanilii, z esencją, z wanilią burbońską. Suszyłam w piekarniku, ucierałam w moździerzu, dodawałam do jabłek dokładnie w tym momencie, w którym mówiła Stasia. I co? Nic.
Szarlotka jak zwykle była poprawna. Miła. Uczciwa. Taka, jak ciotka na imieninach – z uśmiechem, ale bez iskry.
– I jak? – zapytał mąż, przełknąwszy pierwszy kęs.
– No... dobra – mruknął, już sięgając po gazetę.
A ja zgrzytnęłam zębami.
– Tylko dobra? – spytałam ostro.
– A co miała być? Objawieniem?
Właśnie, że miała być! Miała mieć duszę, pazur, jak u Stasi! Miała być tą szarlotką, po której ludzie się zakochują i zmieniają życie! Zadzwoniłam do Stasi. Odbierając telefon, już się śmiała.
– No, no. I jak twoja sól?
– Oszukałaś mnie. To nie działa.
– A jak chcesz, żeby działało? W tydzień? Myślisz, że to magia w proszku?
– To powiedz mi prawdę. Co ty tam naprawdę dodajesz?
– Prawdę? – mruknęła. – Dobrze, przyjedź w przyszły weekend. Zrobimy szarlotkę razem. Tylko musisz być sama. Bez dzieci, bez męża. I przynieś swoje jabłka.
Wzięłam urlop. Po raz pierwszy od lat. I pojechałam, jak na rytuał przejścia.
Składnik, którego się nie kupi
Zameldowałam się u babci Stasi w piątek wieczorem z torbą pełną jabłek, które wybrałam z nabożną czcią na targu. Wszystkie twarde, kwaśne, idealne do pieczenia. Chciałam być przygotowana na wszystko – nawet na to, że Stasia każe mi je obierać przy świetle księżyca. Tymczasem poranek zaczął się zaskakująco normalnie.
– Obierzemy jabłka razem. Potem będziemy gadać. Dużo gadać. I piec. Ale nie tak od razu – oznajmiła, podając mi fartuch.
Obierałyśmy jabłka przez godzinę, w międzyczasie plotkując o życiu, o mężczyznach, o tym, że kiedyś jabłka smakowały bardziej, bo ludzie mniej się spieszyli. Dopiero potem zeszłyśmy do kuchni. Zamiast mierzyć składniki co do grama, Stasia działała intuicyjnie. Wszystko „na oko”, „na wyczucie”. I po raz pierwszy nie irytowało mnie to. Zaczęłam chłonąć ten rytm, tę ciszę, ten spokój. I wtedy mnie olśniło.
– To nie sól – powiedziałam nagle. – Nie chodzi o sól waniliową.
Stasia uśmiechnęła się tylko.
– Oczywiście, że nie.
– To o co?
– O obecność, dziewczyno. O bycie tu i teraz. O miłość do tego, co robisz. O to, żeby się zatrzymać. Przestać robić ciasto, żeby było „dobre”, i zacząć je piec, bo chcesz sprawić komuś przyjemność.
Wtedy to zrozumiałam. Moje poprzednie szarlotki były technicznie poprawne, ale... puste. Robiłam je z obowiązku, z automatu, bez czułości.
– I tak, sól waniliowa pomaga – dodała Stasia. – Ale tylko wtedy, kiedy robisz ją z miłością.
Tego wieczoru piekłyśmy razem. To była najlepsza szarlotka w moim życiu.
I tak narodziła się legenda
Wróciłam do domu z małym słoiczkiem soli waniliowej, przepisem napisanym ręcznie na pożółkłej kartce i czymś jeszcze – spokojem. A może bardziej: zgodą na to, że nie wszystko musi być doskonałe, żeby było piękne.
Pierwszą szarlotkę upiekłam w środę wieczorem. Dzieci odrabiały lekcje przy kuchennym stole, a ja, bez stresu i pośpiechu, obierałam jabłka. Potem dodałam do nich odrobinę tej cudownej soli, zamieszałam ręką – bez łyżki, bez blendera, tak jak pokazała Stasia. Przypomniałam sobie, jak się wtedy śmiała i mówiła: „Trzeba dać jabłkom rękę człowieka, nie zimny metal”. Upiekłam. I podałam. Bez wielkiego halo, bez oczekiwań.
– Mamo, co to za ciasto?! – wykrzyknął Staś po pierwszym kęsie. – Inne niż zwykle. Lepsze!
Zosia zjadła dwa kawałki, mąż trzy. A potem… zapytał, czy mogę je zrobić znów w weekend.
– Ale tak samo! Nic nie zmieniaj! – zaznaczył.
Nie zmieniłam. I od tamtej pory piekę ją tak samo. Zawsze, kiedy mam na to czas i serce. Zawsze wtedy, kiedy jestem naprawdę obecna. Dzisiaj ten przepis krąży już wśród moich znajomych, sąsiadek, koleżanek z pracy. Wszyscy się zachwycają. Ale tylko niektórym mówię o soli waniliowej. Bo to nie o nią chodzi. Chodzi o czułość. I o to, żeby wiedzieć, dla kogo się piecze. I tak – po dwudziestu latach – uratowałam swoją szarlotkę. I siebie też trochę.
Izabela, 43 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Byłam taka samotna, że uwierzyłam w słowa Omara. Ale on tylko rozbudził we mnie nadzieję i zniknął z moimi pieniędzmi”
- „Chciałam dobrze zainwestować pieniądze, ale dałam się omamić. Tylko patrzyłam bezradnie jak kasa znika z mojego konta”
- „Teściowa myśli, że jak sypnie groszem, to może nam zaglądać do talerzy. Wolę jeść tanie parówki, niż być na jej łasce”

