Reklama

Z zewnątrz nasze małżeństwo wyglądało na spokojne. Dom z ogródkiem, ściany bez pęknięć, dach nie przecieka. Tylko w środku wszystko próchniało. Jak w tych drewnianych meblach po babci – niby jeszcze stoją, ale wystarczy mocniej nacisnąć i się sypie. Tak właśnie było między mną a Leonem.

Jesteśmy razem ponad dwadzieścia lat. Kiedyś był inny. Potrafił się śmiać, przytulać, zapraszał mnie na kolację przy świecach – nawet jeśli były to naleśniki z dżemem. A potem… no właśnie. Coś się wypaliło. On uciekł w pracę, ja w dom. Pojawił się Janek. Wszystko miało swój rytm – śniadanie, zakupy, obiad, kolacja. I samotność we dwoje. Bez kłótni. Bez awantur. Ale też bez czułości. Bez pytań.

Kiedyś próbowałam. Podsuwałam pomysły na wspólne gotowanie, gry planszowe, kino. Nawet kupiłam mu kurs tańca na urodziny. Nie poszliśmy. Mówił, że jest zmęczony, że nie lubi. I zawsze kończyło się tak samo: „Ale przecież jest dobrze, Iga. Po co to zmieniać?”.

Ostatnio już nawet nie pytałam, jak mu minął dzień. Nie miałam siły na kolejne: „W porządku. Jak zawsze”. Nie pytał, jak u mnie. Dziś wrócił z pracy, zjadł i od razu usiadł przy laptopie. Nawet nie zauważył, że mam nową bluzkę. Czerwoną. W jego ulubionym kolorze.

Wieczorem zadzwoniła Dorota.

– Iga, no i jak tam? – zapytała z ciepłem w głosie.

– Leon znowu wrócił z pracy, zjadł i nie zapytał, jak mój dzień. Jakby mnie nie było.

Po drugiej stronie zapadła cisza, potem tylko westchnienie.

Ile można być niewidzialną, Iga? – powiedziała cicho.

Zamknęłam oczy i poczułam łzy. Właśnie wtedy dotarło do mnie, że może jestem nie tyle samotna, co po prostu przezroczysta. Przez dwadzieścia lat. Czy mam tak żyć kolejne dwadzieścia?

Myślał, że zrobi mi niespodziankę

Wróciłam do domu trochę później niż zwykle. W pracy zostałam po godzinach – nie dlatego, że musiałam. Po prostu nie miałam dokąd się spieszyć. Jesienna wilgoć wsiąkała mi w płaszcz, a deszcz przyklejał włosy do twarzy. Marzyłam tylko o gorącej herbacie.

Otworzyłam drzwi i już od progu poczułam zapach przypraw. Dynia. Imbir. Czosnek. Ktoś gotował.

W kuchni przy stole siedział Leon. Przygarbiony, z telefonem w dłoni, łokcie oparte na blacie. Postawił przede mną talerz parującej zupy.

Zrobiłeś zupę? – zapytałam, ściągając mokre buty. Głos miałam nieco zduszony.

– Kiedyś mówiłaś, że lubisz dynię. Myślałem, że to cię ucieszy – odpowiedział bez entuzjazmu, jakby odczytywał linijkę z instrukcji obsługi.

Zamarłam. Patrzyłam na ten talerz, jakby ktoś mi postawił przed nosem pamiątkę z życia, którego nigdy nie miałam. Moje serce zrobiło dziwny ruch – coś między wdzięcznością a rozpaczą.

– A zapytałeś, czy dziś w ogóle mam na nią ochotę?

Leon spojrzał na mnie jak na osobę, która psuje mu efekt niespodzianki. Jakbym zniszczyła coś pięknego, zanim zdążyło wybrzmieć.

Myślałem, że ci zrobię przyjemność – rzucił chłodno.

Usiadłam przy stole. Spojrzałam na łyżkę, ale nie sięgnęłam po nią.

W głowie kłębiły się myśli. „Nie o zupę chodzi. Chodzi o to, że nawet kiedy próbujesz, robisz to tak, jakby mnie nie było. Jakbyś nie wiedział, kim jestem, co czuję, co lubię dziś – nie piętnaście lat temu. Nie zapytałeś. Zrobiłeś coś po swojemu. Znowu”.

Spojrzałam na niego. Jadł już swoją porcję w milczeniu. Zupa pachniała cudownie. Ale ja czułam tylko pieczenie pod powiekami.

Musiałam to powiedzieć

Wieczorem było cicho jak zawsze. Tylko telewizor mrugał niebieskim światłem na ścianach salonu. Leon siedział w fotelu, z pilotem w dłoni, znowu przeskakiwał kanały – jakby w żadnym nie było życia. Ja siedziałam na kanapie, owinięta kocem, z kubkiem herbaty, która dawno wystygła.

Wpatrywałam się w jego profil. Znajomy do bólu. Zmarszczki przy ustach, które kiedyś całowałam z czułością. Ramiona, w których przez lata szukałam ciepła. Teraz jakby to wszystko było zamrożone.

– Leon – odezwałam się cicho.

Nie od razu zareagował. W końcu spojrzał.

– Co?

Chciałabym z tobą porozmawiać.

Westchnął. Zgasił telewizor. Odłożył pilota.

– No to mów.

– Dlaczego przez te wszystkie lata… nie próbowałeś być ze mną bliżej? – zapytałam, bez złości, spokojnie, jakbym pytała o pogodę. – Nawet przez godzinę dziennie. Chciałam cię mieć przy sobie. Tak po prostu. Nie jako cień. Nie tylko męża, który przychodzi z pracy i znika.

Zamilkł. Poprawił się w fotelu.

Nie lubię kuchni. Gotowanie mnie nie kręci. Przecież to nic wielkiego – mruknął w końcu.

Poczułam, jak w gardle rośnie mi gula.

– Nie o kuchnię chodzi. Nigdy nie chodziło. Chciałam, żebyś był przy mnie. Żebyśmy zrobili coś razem. Cokolwiek.

– Myślałem, że jest dobrze. Nigdy się nie skarżyłaś – wzruszył ramionami. – Nie wiedziałem, że to dla ciebie aż takie ważne.

Nigdy nie pytałeś – odpowiedziałam, a mój głos się załamał.

Zapanowała cisza. Taka, co drży w powietrzu. Patrzyłam na niego i nagle zrozumiałam. To nie była zła wola. To była obojętność. Taka, co sączy się latami i nie boli od razu. Jak rdza. Wżera się po cichu.

Przez tyle lat udawałam, że mi to nie przeszkadza. Że dam radę. Że wystarczy mi dom, ciepło, stabilność. Już nie wystarczało.

On nic nie rozumiał

Była noc. Przewracałam się z boku na bok. Obok Leon spał spokojnie. Równo, głęboko, jakby nie istniał żaden ciężar, żadna rozmowa z poprzedniego wieczoru. Jakby nic się nie wydarzyło.

Wstałam. Zeszłam na dół napić się wody. I wtedy usłyszałam głos. Cichy, stłumiony. Zatrzymałam się przy framudze drzwi do gabinetu. Leon siedział tam przy biurku i rozmawiał przez telefon.

– No i znowu miała pretensje – mówił. – Wróciłem z pracy, zrobiłem zupę, a ona… nie, nie była zadowolona. Teraz twierdzi, że ją ignoruję. Nie wiem, co się z nią dzieje.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Musiał mówić do Janka, naszego dorosłego syna. Poczułam, jak coś we mnie się łamie.

Weszłam do środka.

– Nie wiesz, co się dzieje? – powiedziałam, starając się mówić spokojnie, ale głos mi się łamał. – To się dzieje, że mnie nie widzisz. Może nigdy nie widziałeś.

Odwrócił się gwałtownie.

– Podsłuchiwałaś?

– Nie. Po prostu… przypadkiem zrozumiałam coś, co próbowałam zapomnieć przez lata.

Spojrzał na mnie z tym swoim zmęczonym, bezbronnym wyrazem twarzy. Ale tym razem to nie działało.

Przecież zrobiłem zupę – rzucił bezradnie.

– Tak, zrobiłeś zupę. Ale wciąż nie potrafisz zdobyć się na szczerą rozmowę. Nie potrafisz zapytać. Zawsze jesteś obok, nigdy ze mną.

– Przecież nic się złego nie dzieje – próbował jeszcze, ale to brzmiało jak zły żart.

– Właśnie. Od dwudziestu lat. Nic się nie dzieje. Nawet rozmowy się nie dzieją.

Chciałam, żeby się wstał, podszedł, chwycił mnie za rękę. Chciałam, żeby coś zrobił. Cokolwiek. Ale on tylko patrzył. Milczał. Pierwszy raz nie odpowiedział z irytacją. Ale też nie powiedział nic. I to bolało jeszcze bardziej.

Czułam się pusta w środku

Wyjechałam następnego dnia rano. Spakowałam małą torbę, wrzuciłam kilka swetrów, książkę, szczoteczkę do zębów. Leon nie pytał, gdzie jadę. Nawet nie podniósł głowy znad laptopa, kiedy powiedziałam „muszę na chwilę wyjechać”. Skinął tylko głową.

Dorota otworzyła mi drzwi w dresie i z kubkiem kawy w dłoni. Nie musiałam nic mówić. Przytuliła mnie od razu.

Siedziałyśmy potem w jej kuchni z widokiem na gołe gałęzie za oknem. Światło miało w sobie coś ciepłego, miękkiego. Tak innego od chłodu w naszym salonie.

Ty jesteś z nim, ale sama – powiedziała Dorota, gdy w końcu odważyłam się mówić. – Pamiętasz, od kiedy to trwa?

Spojrzałam na nią i uśmiechnęłam się smutno.

– Nie wiem. Może od zawsze. Tylko kiedyś tego nie widziałam. Albo nie chciałam widzieć.

Opowiadałam jej o zupie, o tej jednej próbie, która zamiast cieszyć – bolała. O tym, jak Leon nie słuchał, nie pytał, nie był. I o tym, że ja już nie mam siły dźwigać jego braku.

– Przecież nie zrobił ci nic złego – mruknęła.

– Właśnie – westchnęłam. – I to jest najgorsze. On w ogóle mi nic nie zrobił. On po prostu... nic nie robił.

Po raz pierwszy od bardzo dawna pozwoliłam sobie na łzy. Nie te ciche, ukradkowe. Prawdziwe. Głośne. Takie, które bolą w klatce piersiowej.

Dorota podała mi chusteczki. Potem nalała wina. Siedziałyśmy tak jak kiedyś – dwie przyjaciółki, które wiedzą o sobie wszystko.

– A co dalej? – zapytała w końcu.

– Nie wiem. Potrzebuję czasu. Może wrócę. Może nie.

– Terapia? – rzuciła niepewnie.

– Może. Ale chyba nie da się naprawić czegoś, czego nigdy tak naprawdę nie było.

Wieczorem długo patrzyłam przez okno na puste ulice. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czułam, że żyję. Nie że oddycham. Ale że żyję. Nie potrafiłam.

Gesty już mnie nie ruszały

Wróciłam po trzech dniach. Weszłam do domu ostrożnie, jakby to było cudze mieszkanie. W przedpokoju unosił się zapach... świeżych kwiatów? W salonie stał stół nakryty obrusem, na środku bukiet róż. Kwiaty, których nie lubię. Zbyt sztywne, zbyt sztuczne. Ale ładne, to trzeba mu przyznać.

Leon siedział na kanapie. Wstał, gdy mnie zobaczył.

– Cześć – powiedział. – Cieszę się, że wróciłaś.

– Nie wróciłam. Po prostu przyszłam do domu.

Patrzył na mnie z wyrazem twarzy, jakiego nie znałam. Jakby nie wiedział, jak zacząć.

Ugotowałem kolację. Twoje ulubione penne z rukolą. I... kupiłem ci te ciasteczka, co zawsze podjadasz w nocy – mówił, jakby chciał odhaczyć listę zadań.

Usiadłam przy stole. W milczeniu. Popatrzyłam na talerz, potem na niego.

– Leon, starałeś się. Naprawdę. Ale znowu po fakcie.

– Nie wiedziałem, że to tak poważne. Myślałem, że to chwilowe.

– Zawsze tak myślisz. A ja chciałam, żebyś był tu. Wtedy, gdy cię potrzebowałam. Gdy mówiłam, gdy czekałam, gdy płakałam w łazience, żebyś nie słyszał.

– To może… spróbujmy od nowa? Może razem pójdziemy na terapię? Albo wyjedziemy gdzieś tylko we dwoje?

– Nie wiem – powiedziałam szczerze. – Potrzebuję czasu. Może przestrzeni.

Leon nie zaprotestował. Nie próbował mnie zatrzymać. I to zabolało bardziej niż wszystko inne. Czasem bardziej niż krzyk boli brak słów. Jeśli komuś naprawdę zależy, to nie stoi w miejscu, gdy wszystko się wali. A on stał.

Zaczęłam życie od nowa

Minął miesiąc. Wynajęłam małe mieszkanie z widokiem na drzewa i tramwajowy przystanek. Codziennie siadam przy oknie z kawą i patrzę, jak ludzie wsiadają i wysiadają. Każdy gdzieś zmierza. Ja też. Tylko jeszcze nie wiem dokąd.

Pierwsze dni były ciche, aż nazbyt. Przez lata przyzwyczaiłam się do braku rozmowy, a jednak brak obecności Leona był inny. Prawdziwszy. Nie mogłam już udawać, że nie boli.

Z czasem poczułam spokój. Nie szczęście. Nie ulgę. Spokój. Jakby po raz pierwszy od dawna moje ciało przestało się napinać przy każdym skrzypnięciu drzwi. Nikt nie wchodził. Nikt nie milczał z kanapy. Nikt nie zapominał, że istnieję.

W torebce noszę klucze, portfel i stare zdjęcie. Zrobione w pierwszym roku małżeństwa – stoimy z Leonem na tle jeziora, on obejmuje mnie ramieniem, a ja się uśmiecham. Długo nie mogłam zrozumieć, po co je trzymam. Teraz już wiem. To nie był dowód szczęścia. To była mapa. Pokazuje, skąd ruszyłam. Nie dokąd zmierzam.

Wczoraj zadzwonił Janek. Pogadaliśmy jak dorośli. Opowiedziałam mu wszystko, nie obwiniając ojca. Powiedziałam tylko, że nie chcę żyć jak cień. Że kocham go, ale muszę pokochać też samą siebie.

– Mamo, jestem z ciebie dumny – powiedział. – Należy ci się coś więcej niż cicha obecność.

Wieczorem otworzyłam okno. Z pobliskiej kuchni doleciał znajomy zapach. Zupa z dyni. Uśmiechnęłam się. Nie dlatego, że zatęskniłam. Tylko dlatego, że już wiedziałam: nawet jeśli ktoś ci coś gotuje – to nie znaczy, że cię widzi. A ja nie chcę już być niewidzialna.

Iga, 48 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama