Reklama

Przez ostatnie piętnaście lat żyłam jakby w dwóch równoległych światach – jednym był mój wynajęty pokój w Niemczech, gdzie pracowałam dniami i nocami, drugim – Polska, gdzie dorastał mój syn Kuba. Wyjechałam, kiedy miał zaledwie trzy lata. Marek, mój mąż, obiecał, że sobie poradzi. A ja obiecałam, że wrócę z pieniędzmi i dam synowi lepsze życie, niż sama miałam w dzieciństwie.

Chciałam dać mu wszystko

Na początku to miało być tylko „na chwilę”. Rok, dwa – tyle potrzebowaliśmy, żeby spłacić kredyt, odłożyć coś na przyszłość. Tyle że życie za granicą wciągało jak wir: zawsze jeszcze jedna pożyczka, jeszcze jeden plan, jeszcze jedna obietnica. Mijały lata, a ja coraz rzadziej byłam mamą, a coraz częściej – głosem w słuchawce, paczką z prezentami i twarzą na zdjęciu w ramce.

Widziałam Kubę może trzy, cztery razy w roku. Najpierw przyklejał się do mnie, jakby chciał nadrobić cały czas nieobecności. Potem już tylko kiwał głową, gdy przywoziłam mu nową zabawkę albo ciuch. A ostatnie lata? Patrzył na mnie jak na obcą kobietę, która nie wiadomo po co pakuje się do jego świata.

Kiedy wreszcie powiedziałam „dość” i spakowałam walizki na powrót do Polski, miałam w sercu więcej nadziei niż strachu. Wyobrażałam sobie, że wystarczy mój uśmiech, zapach znajomego obiadu, obecność przy nim, żeby odzyskać syna. Ale już pierwsze chwile po przekroczeniu progu naszego domu ostudziły ten naiwny entuzjazm.

– Cześć, Kubuś… – wyszeptałam, stojąc w przedpokoju, z walizką w ręku.

– Cześć – odpowiedział bez emocji, nawet na mnie nie patrząc.

– Tęskniłam… – spróbowałam, a on wzruszył ramionami.

– Nie musiałaś wracać. Radziliśmy sobie – rzucił, jakby mówił o kimś całkiem obcym.

Serce mi pękło. Ale uśmiechnęłam się, choć w gardle dusił mnie krzyk.

Był obojętny

Pierwsze dni po powrocie były dla mnie próbą, której nie umiałam sprostać. Budziłam się wcześnie rano, żeby przygotować śniadanie, jakby zwykła jajecznica mogła nagle naprawić wszystkie lata rozłąki. Kuba wchodził do kuchni, brał kromkę chleba i wychodził, nie pytając, co u mnie, nie zatrzymując się choćby na chwilę.

– Jak tam w szkole? – zagadnęłam któregoś dnia, gdy stał w przedpokoju i wiązał buty.

– Normalnie – odparł bezbarwnie.

– Może pójdziemy na spacer? Dawno nie byliśmy razem w parku – spróbowałam jeszcze.

– Nie mam czasu – rzucił i trzasnął drzwiami.

Czułam, że grunt usuwa mi się spod nóg. Chciałam krzyczeć, że przecież robiłam to wszystko dla niego, że każdy dzień na emigracji był po to, żeby miał łatwiej. Ale nie mówiłam nic. Bałam się, że każde moje słowo tylko bardziej go odsunie.

Wieczorem spróbowałam inaczej. Usiadłam obok niego, kiedy siedział w pokoju z telefonem w dłoni.

– Kubuś… ja wróciłam, żeby być przy tobie – powiedziałam cicho.

Podniósł wzrok i wtedy usłyszałam coś, co wryło się we mnie jak nóż.

– Nie mów do mnie tak. Ty nie jesteś moją mamą. Gdzie byłaś, kiedy chorowałem albo trzeba było podpisać coś w szkole? Byłaś tylko na zdjęciach.

Zabolało mnie to

Nie wiedziałam, jak oddychać. Zamarłam i czułam, jak wszystko, co przez lata było moją siłą, nagle znika. Nie znalazłam odpowiedzi, nie próbowałam tłumaczyć. Wstałam i wyszłam do swojego pokoju.

Usiadłam na łóżku, przycisnęłam dłonie do twarzy i dopiero wtedy pozwoliłam sobie na łzy. W głowie wciąż słyszałam jego głos. Cała moja emigracja, wszystkie nadgodziny, oszczędności i tęsknota okazały się w jego oczach pustym wspomnieniem.

Nie potrafiłam pogodzić się z myślą, że syn traktuje mnie jak obcą. Każdego dnia próbowałam zaznaczyć swoją obecność w jego życiu. Gotowałam obiady, nawet jeśli wiedziałam, że zje je bez słowa albo wcale. Zostawiałam mu kanapki na biurku, żeby nie wychodził do szkoły głodny. Pytałam, jak poszło na klasówce, choć wiedziałam, że odpowiedź będzie krótka i chłodna. Marek patrzył na moje starania i w końcu nie wytrzymał.

– Daj mu czas – powiedział spokojnie. – On się musi oswoić.

– On mnie nienawidzi – wyszeptałam, stojąc przy kuchennym oknie. – Może powinnam się wynieść.

– Nie nienawidzi. On się boi. Musisz być cierpliwa – odpowiedział.

Coś się zmieniło

Mijały tygodnie. Kuba wciąż był zamknięty w sobie, ale coś powoli się zmieniało. Nie były to spektakularne gesty ani nagłe przełomy, raczej małe drgnięcia, które zauważałam tylko ja. Siadał czasem w kuchni, kiedy gotowałam. Nie rozmawiał, lecz jego obecność była dla mnie sygnałem, że może jednak mnie dostrzega.

Pewnego dnia wrócił ze szkoły i zamiast zamknąć się w pokoju, wszedł do kuchni. Na stole czekał na niego obiad.

– Dzięki – mruknął, siadając.

Te pięć liter sprawiło, że w gardle poczułam gulę. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz usłyszałam od niego „dzięki”.

– Nie musisz codziennie tego robić – dodał po chwili.

– Chcę – odpowiedziałam. – To chyba jedyne, co umiem dla ciebie zrobić.

Spojrzał na mnie krótko, bez uśmiechu, ale nie było w tym już tej lodowatej obojętności. Zjadł w ciszy i odstawił talerz do zlewu. Dla innych to mogłoby być nic, dla mnie było jak promień słońca w najciemniejszy dzień.

Pewnego popołudnia, gdy stałam w kuchni i kroiłam jabłka, usłyszałam ciche pukanie do drzwi. To był Kuba. Stał oparty o framugę, z rękami w kieszeniach bluzy. Patrzył na mnie długo, jakby zastanawiał się, czy w ogóle powinien tu wejść.

– Możesz mi pokazać, jak robiłaś naleśniki, kiedy byłem mały? – zapytał w końcu.

Byłam wzruszona

Na moment zabrakło mi głosu. Poczułam, jak oczy zachodzą mi łzami, ale przełknęłam je szybko.

– Oczywiście. Chodź, zrobimy razem – odpowiedziałam drżącym głosem.

Usiedliśmy przy stole, a ja podałam mu miskę i jajka. Był niezdarny, skorupki wpadały do środka, mąka rozsypała się po blacie, a mimo to w kuchni panowała cisza, która nie bolała. Czasem zerkał na mnie, jakby sprawdzał, czy robi dobrze.

– Będzie tak samo jak wtedy – obiecałam.

Kiedy pierwszy placek trafił na patelnię, rozszedł się znajomy aromat. Kuba nachylił się, zamknął oczy i uśmiechnął się nieśmiało. To był drobny gest, ale dla mnie większy niż każde słowo. Staliśmy obok siebie, przewracając naleśniki, a w powietrzu czułam coś, czego nie było od lat – nadzieję, że może jednak odzyskam syna.

Wciąż mam nadzieję

Kiedy wieczorem siedziałam w swoim pokoju, wciąż czułam na dłoniach zapach mąki i mleka. To nie były zwykłe naleśniki, to było coś więcej – most, który nagle zaczął się budować między mną a moim synem. Wiedziałam, że nie odbuduję straconych lat. Nie przywrócę wieczorów, kiedy miał gorączkę i chciał, żebym przy nim siedziała. Nie cofnę dni, w których ktoś inny chodził na wywiadówki i podpisywał zgody na wycieczki.

Następnego dnia usiedliśmy razem przy stole. Kuba wbił widelec w naleśnika i spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.

– Następnym razem zrobimy farsz czekoladowy, dobra? – zapytał.

Łzy napłynęły mi do oczu.

– Co tylko chcesz, synku – odpowiedziałam.

Wiedziałam, że droga będzie długa i trudna, ale pierwszy krok został postawiony. I to wystarczyło, żeby uwierzyć, że jutro naprawdę może być lepsze.

Beata, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama