Reklama

Z zewnątrz wyglądaliśmy na zgraną parę. Zawsze razem, zawsze zgodni. Nikt nie podejrzewał, że przez trzynaście lat małżeństwa żyłam jak duch – bez prawa do własnego zdania, wyborów, a czasem nawet myśli. Dla innych byłam szczęściarą, bo mój mąż wszystkim się zajmował. W rzeczywistości nie mogłam zdecydować, co zjem na obiad, w co się ubiorę, ani jak urządzić dom. Długo wmawiałam sobie, że tak trzeba. Aż któregoś dnia coś we mnie pękło.

Decyzje podejmowane za mnie

– Kremowe będą za jasne. Weź beżowe. Albo nie, popielate – rzucił zerkając na próbnik tkanin, który trzymałam w dłoniach.

Nie odpowiedziałam. Skinęłam głową i oddałam katalog sprzedawczyni. Już wiedziała, że to on wybiera, ja tylko przytakuję. Tak samo było z kanapą, dywanem, kolorem ścian. Zresztą nie tylko z wystrojem wnętrz. Nawet kiedy zasugerowałam, że może w tym roku wybierzemy się nad morze, wzruszył ramionami.

– Nad morze? W lipcu? Będzie jak w puszce. Jedziemy w góry. Tam przynajmniej można odetchnąć.

I pojechaliśmy w góry. Jak zawsze. Jak co roku. Z dziećmi, które wolały plażę, i z moim milczeniem, które robiło się coraz cięższe z każdą wypowiedzią męża w stylu: „Po co to analizujesz, przecież mówiłem, że tak będzie najlepiej”.

Przez pierwsze lata łudziłam się, że to tylko jego silny charakter. Że może kiedyś zapyta mnie o zdanie. Że moje „a może jednak...” nie zostanie zbywane milczeniem albo przewracaniem oczami. Ale im bardziej się starałam, tym bardziej stawałam się przezroczysta.

– Nie martw się tym. Ty i tak nie masz głowy do takich rzeczy – powiedział, gdy próbowałam doradzić mu w sprawie nowego samochodu. Mój pomysł z góry został uznany za głupi. Po raz kolejny.

Wróciłam wtedy do kuchni i zaczęłam kroić marchewkę. Nóż uderzał o deskę w jednostajnym rytmie. Głośniej niż zwykle. Może podświadomie chciałam, żeby to usłyszał.

Byłam całkowicie podporządkowana

Z czasem przestałam pytać. Przestałam proponować, komentować, planować. Czułam, jak mój świat kurczy się do granic obowiązków domowych, gotowania, pracy i odbierania dzieci z zajęć. Byłam zawsze tam, gdzie trzeba. Nigdy tam, gdzie chciałam.

Gdzie ty znowu idziesz? – zapytał, kiedy któregoś dnia wspomniałam o spotkaniu z koleżanką z pracy.

– Na kawę, do Ewy. Obiecałam jej... – zaczęłam tłumaczyć, ale nie dokończyłam.

– A kto dzieci odbierze? Mam ci przypominać, że dzisiaj wtorek?

Wróciłam z kuchni, zdjęłam płaszcz i zadzwoniłam do Ewy, że nie dam rady. Już nie pierwszy raz. W końcu przestała mnie zapraszać. Ludzie w końcu przestają liczyć na kogoś, kto wiecznie zawodzi. To nie było tak, że mnie bił, krzyczał czy zabraniał wprost. Po prostu tak kierował wszystkim, że moje życie stawało się dodatkiem do jego. Byłam dodatkiem. Funkcją. Cichym tłem do jego decyzji.

– Ty masz zajmować się domem i dziećmi. Ja się zajmę resztą – powtarzał z dumą, jakby to był układ idealny. Dla mnie był to wyrok.

Kiedy raz próbowałam mu się sprzeciwić, usłyszałam:

– Znowu masz fochy? Co się z tobą dzieje? Kiedyś byłaś normalna.

I wtedy naprawdę uwierzyłam, że może faktycznie coś jest ze mną nie tak. Że przesadzam. Że dramatyzuję. Więc przestawałam. Dusiłam w sobie każdą frustrację. Ale one nie znikały. Gniły we mnie.

Nikt mnie nie słuchał

Pewnego dnia na zebraniu w szkole nauczycielka zapytała mnie o zdanie. Zwyczajne pytanie: czy jestem za organizacją wycieczki klasowej do Krakowa. Zaniemówiłam. Przez kilka sekund siedziałam w milczeniu, próbując wymyślić, co powiedzieć. Jakby to było coś wielkiego, jakby od mojej odpowiedzi zależały losy świata.

– Tak, myślę, że to dobry pomysł – wydusiłam w końcu, a głos zadrżał mi jak u dziecka na szkolnym apelu.

Kilka matek spojrzało na mnie z zaskoczeniem. Może nie dlatego, że powiedziałam coś wyjątkowego, ale że w ogóle się odezwałam. Bo ja raczej nie mówiłam. Przeważnie przytakiwałam, uśmiechałam się, a potem znikałam, zanim ktoś zadał kolejne pytanie. Tego dnia w domu spróbowałam opowiedzieć o zebraniu. Chciałam się podzielić. Poczuć, że moje zdanie, jakkolwiek błahe, jest ważne.

– Aha. I co, poszliście na wszystko jak owce? – skwitował mąż, nie podnosząc wzroku znad telefonu. – Bo przecież wycieczka do Krakowa to teraz świetny pomysł, biorąc pod uwagę ceny paliwa…

Zamilkłam. Znowu. Czułam, jak mój głos znika, zanim w ogóle wybrzmiał. Jakby nie był wart uwagi. Jakby tylko przeszkadzał. A potem dzieci zaczęły robić to samo. Syn przerwał mi w pół zdania:

Mamo, nie teraz. Tato mówi.

I wtedy coś mnie zabolało bardziej niż wszystkie wcześniejsze lekceważenia. Mój własny syn nie słuchał mnie, bo nauczył się, że moje słowa są mniej ważne. Wstałam od stołu i poszłam do łazienki. Zamknęłam drzwi. I zaczęłam płakać w ciszy. Bo to była jedyna rzecz, którą mogłam robić na własnych zasadach.

Wreszcie się przebudziłam

Nie stało się to nagle. Nie obudziłam się pewnego dnia z myślą: „Mam dość”. To był długi proces, cichy, jak sączenie wody przez pękniętą rurę. Aż któregoś dnia pękła. We mnie. Zaczęło się od rozmowy z sąsiadką, panią Ireną. Starsza kobieta, wdowa. Zawsze z pogodnym spojrzeniem i kubkiem herbaty w ręku. Spotkałyśmy się przypadkiem pod blokiem. Zaczęło padać, schowałyśmy się pod jednym daszkiem.

– Ty ciągle gdzieś biegniesz. Nigdy nie stoisz, nie odpoczywasz – powiedziała spokojnie.

– Mam tyle obowiązków… – zaczęłam się tłumaczyć, choć nikt mnie nie oskarżał.

Pani Irena spojrzała mi w oczy i zapytała:

– A co robisz tylko dla siebie?

Zamilkłam. Bo nie miałam odpowiedzi. Nie potrafiłam przypomnieć sobie, kiedy ostatnio zrobiłam coś, co nie było dla kogoś innego. Nie dla dzieci, nie dla męża. Dla mnie.

Wróciłam do domu i zamiast zająć się obiadem, usiadłam. Po prostu. Na kanapie. Z herbatą, którą zrobiłam tylko sobie. Włączyłam muzykę, którą lubiłam kiedyś, zanim zaczęłam słuchać jego płyt w samochodzie. Przez piętnaście minut nikt mnie nie zaczepił. I przez te piętnaście minut poczułam coś dziwnego. Jakby powietrze miało inny smak.

Następnego dnia poszłam na spacer. Sama. Zostawiłam dzieci pod opieką męża i powiedziałam:

– Idę się przejść. Potrzebuję chwili dla siebie.

– Chwile dla siebie są luksusem, absurd – rzucił z kpiną.

Ale nie zawróciłam. Poszłam. I choć to był tylko spacer po parku, czułam się, jakbym właśnie pierwszy raz od trzynastu lat zrobiła coś wbrew niemu. I we własnym imieniu.

Postawiłam ostatnią kropkę

Zaczęłam mówić „nie”. Cicho, niepewnie, z drżeniem głosu. Ale mówiłam. Na początku w drobiazgach. Nie zrobię dwóch dań na obiad, bo jedno wystarczy. Nie pojadę w góry, bo chcę nad morze. Nie wezmę udziału w tej rozmowie, jeśli znów mam być wyśmiana. Mąż reagował z niedowierzaniem. Śmiał się, mówił, że „pewnie koleżanki mi nagadały bzdur”. Potem było gorzej – ironia, złośliwe komentarze, nawet jawna złość. Ale ja już nie byłam tą samą kobietą, co wcześniej. Nie dawałam się zagadać. Czułam, że nie wrócę już do roli tła.

Najbardziej bałam się jednego: że zrobię to wszystko, a on nawet nie zauważy. Że znowu przejmie kontrolę, zanim zdążę się zorientować. Ale on zauważył. I próbował wszystko przywrócić do starego porządku. Nawet był... miły.

– Może pojedziemy gdzieś razem? Sam wybierz termin, a ja się dostosuję – zaproponował pewnego dnia, niby pojednawczo.

Tylko że to już było za późno. Ja już nie chciałam jechać razem. Chciałam być gdzieś sama. Chciałam oddychać bez niego obok. Poczułam, że jeśli teraz nie postawię tej ostatniej kropki, znów się rozmyję. Zniknę. Pewnego dnia popatrzyłam na niego i powiedziałam:

– Chcę się rozstać.

Nie było krzyku. Nie było dramatów. Tylko jego niedowierzanie i jedno pytanie:

Aż tak ci źle było?

Skinęłam głową.

– Tak. I nie chcę już więcej tak żyć.

Takie życie wybrałam

Nie było łatwo. Rozstanie z człowiekiem, który przez trzynaście lat ustawiał każdy mój krok, nie kończy się z dnia na dzień. Przez pierwsze tygodnie chodziłam po mieszkaniu i nie wiedziałam, co mam robić z tą nową wolnością. Cisza była inna niż wcześniej – nie przytłaczała, ale budziła lęk. Jakby nagle zabrakło kogoś, kto steruje moim życiem. Ale to ja zaczęłam sterować. Powoli, nieporadnie, ale z każdym dniem pewniej.

Dzieci? Trudno. Nie było ich łatwo przekonać, że to nie moja wina. Że to, co się działo przez lata, też ich dotyczyło. Ale rozmawiamy. Po raz pierwszy naprawdę. Bez lęku, bez uciekania wzrokiem, bez zgadywania, co wolno powiedzieć. Kiedy zawiesiłam swoje firanki – żółte, słoneczne, lekkie – popatrzyłam na nie z niedowierzaniem. Były moje. Sama wybrałam. Nikogo nie pytałam o zgodę. Stałam wtedy przy oknie, światło wpadało do środka jak woda do łódki. I wtedy się uśmiechnęłam.

Nie jestem już tą samą kobietą, która przez trzynaście lat milczała. Czasem wciąż się boję. Wciąż łapię się na tym, że chcę się komuś tłumaczyć. Ale potem przypominam sobie, że nie muszę. Że mogę decydować. Nawet jeśli czasem się pomylę. Lepiej pomylić się we własnym imieniu niż przez całe życie być bezgłośnym echem cudzych wyborów. Mam trzydzieści dziewięć lat i zaczynam życie od nowa. Wreszcie po swojemu.

Elwira, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama