Reklama

Od ponad dziesięciu lat pracuję w HR. Znam kodeks pracy lepiej niż własne odbicie w lustrze. Ludzie przychodzą do mnie z problemami, konfliktami, pytaniami i wychodzą z rozwiązaniami. Ale czy ktoś mi za to podziękował? Czy ktoś zaprosił mnie na spotkanie strategiczne, zanim już wszystko zostało z góry ustalone? Nie.

Byłam jak maskotka

„Nasza blond bogini znów wszystko ogarnęła” – przeczytałam kiedyś w mailu od dyrektora sprzedaży. Miało być zabawnie. Nie było.

Na zebraniach pytania o sukienki i komentarze o urodzie. Protekcjonalne klepanie po ramieniu. Jakbym nie miała nic do powiedzenia poza tym, co mam na sobie. Czasem czułam się jak obsługa administracyjna w za ciasnej garsonce.

Zdecydowałam się zgłosić swoją kandydaturę na stanowisko kierowniczki zespołu HR. Wiem, jak to brzmi – jakbym w końcu odważyła się zrobić coś dla siebie, podnieść głowę i powiedzieć: jestem gotowa. Ale dla mnie to było coś więcej. To była próba wyrwania się z roli ładnej, miłej, kompetentnej dziewczyny z działu, która wszystko wie, ale nikt jej nie pyta o zdanie, dopóki nie trzeba ugasić pożaru.

Przygotowałam prezentację, zebrałam wyniki projektów, którymi zarządzałam. Wszystko zrobione na tip-top, bo nie znosiłam półśrodków. Kiedy wchodziłam do sali konferencyjnej, czułam się pewnie.

Chciałam im pokazać

Zarząd siedział po drugiej stronie stołu. Trzy osoby, dwie kawy, jeden notes. Przeszłam przez swoją prezentację sprawnie. Zadawali pytania, głównie konkretne. Wydawało mi się, że poszło dobrze.

– Jesteś bardzo lubiana w firmie – powiedział dyrektor operacyjny. – Ale nie masz autorytetu. Ludzie cię lubią, ale cię nie słuchają.

Zanim zdążyłam zareagować, dodał:

– To nie zarzut. Po prostu trudno mi sobie wyobrazić ciebie w roli liderki. Jesteś… zawsze taka miła.

Wyszłam z sali z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Usiadłam przy biurku, niby wróciłam do pracy, ale w głowie miałam tylko jedno pytanie: czy naprawdę bycie miłą to wada?

Przez kilka dni chodziłam do pracy jak zwykle, odpowiadałam na maile, rozwiązywałam cudze konflikty, brałam udział w zebraniach. Ale we mnie już coś się zdecydowało. Zrozumiałam, że nikt tutaj nie zobaczy we mnie liderki, dopóki nie przestanę być dla nich przezroczysta. A tego nie zamierzałam już dłużej znosić.

Postawiłam na swoim

Złożyłam wypowiedzenie w piątek rano. Weszłam do pokoju dyrektora personalnego, podałam dokumenty i powiedziałam spokojnie, że odchodzę. Był zaskoczony. Próbował mnie przekonać, że szkoda, że może jeszcze raz warto porozmawiać, może nie wszystko stracone. Ale ja wiedziałam, że to już nie ma znaczenia. Gdyby widzieli we mnie coś więcej, nie czekaliby aż zacznę pakować swoje rzeczy.

W ostatnim tygodniu w firmie było dziwnie cicho. Kilka osób z działu zaprosiło mnie na kawę, inni pisali wiadomości z gratulacjami odwagi, ale czułam, że większość po prostu nie wiedziała, jak się zachować. Pewnie liczyli, że jednak zostanę, albo po prostu nie mieściło im się w głowie, że ktoś taki jak ja może wyjść z inicjatywą.

Pożegnanie zorganizowali w kuchni. Przynieśli tort, ktoś kupił kwiaty. Dyrektor operacyjny wygłosił przemówienie, w którym padły słowa o moim uśmiechu, wdzięku i tym, że zawsze potrafiłam rozładować napięcie. Nie powiedział ani słowa o moich wynikach, projektach, pomysłach.

Nie docenili mnie

Staliśmy tam wszyscy. Trzymałam talerzyk z kawałkiem tortu i słuchałam, jak żegnają mnie jak firmową maskotkę.

– Ja bym nie miała odwagi odejść – powiedziała mi Magda z księgowości, kiedy stałyśmy na korytarzu. – Ale ty zawsze miałaś ten… czar. Coś w tobie było.

Uśmiechnęłam się i przytaknęłam, chociaż w środku gotowała się we mnie złość. To nie był czar. To była ciężka praca, kompetencje, zaangażowanie. Ale najwyraźniej nikt tego nie widział.

Tydzień po odejściu z pracy odebrałam maila z oficjalnego adresu konkurencyjnej firmy. Pisali, że chcieliby porozmawiać, zaprosić na spotkanie. Przeczytałam wiadomość dwa razy, potem jeszcze raz.

Na rozmowę poszłam z dystansem. W głowie miałam jeszcze tamte słowa: „nie masz autorytetu”, „zawsze jesteś taka miła”. Ale od pierwszych minut wszystko było inne. Zaczęli od konkretów. Pytali o to, jak rozwiązałam sytuację z rekrutacją techników w zeszłym kwartale, jak przebiegała automatyzacja procesu onboardingu, co zrobiłam, kiedy dwa działy zaczęły walczyć o jednego specjalistę.

Nie komentowali mojego wyglądu. Nikt nie rzucał uwag o sukienkach, nikt nie uśmiechał się z wyższością. Ich ton był rzeczowy, uważny.

Nie ufałam im

Przyjęłam ofertę. Była lepsza niż się spodziewałam. Przez pierwsze dni czułam się, jakbym udawała siebie. Chodziłam po nowym biurze z notatnikiem w ręku, słuchałam rozmów, analizowałam procesy. Ale w środku cały czas czekałam, aż ktoś się przyczepi, aż usłyszę: „taka ładna, szkoda, że nie do końca ogarnia”, albo: „nasza nowa HR-owa księżniczka”.

Nic takiego nie padło, a jednak nie potrafiłam się rozluźnić. Za każdym razem, kiedy ktoś chwalił moje pomysły, analizowałam intonację, czy to naprawdę pochwała, czy może zawoalowany żart. Kiedy ktoś mówił „świetna robota”, zastanawiałam się, co jeszcze miał na myśli.

Nowy szef nie próbował mnie rozgryźć, nie traktował jak zagadki. Po prostu dawał mi przestrzeń do działania. A ja coraz bardziej czułam, jak bardzo się boję zaufać.

To był jeden z tych dni, kiedy wszystko szło nie tak. Dwa zespoły pracujące nad jednym projektem wpadły w otwarty konflikt. Kłótnie w mailach, spotkania przeradzające się w bierne agresje, liderzy rozmawiający przez pośredników. W końcu sprawa trafiła do mnie. Miałam zorganizować spotkanie pojednawcze i zaproponować rozwiązanie.

Dali mi szansę

Weszłam do sali konferencyjnej bez notatek, bez planu, z jedną decyzją – że tym razem nie będę pytać o pozwolenie.

– Wiem, że niektórzy z was uważają, że nie da się współpracować. Ale nie jesteśmy tu po to, żeby się lubić, tylko żeby działać. Od jutra wdrażamy nowy model komunikacji między zespołami. Koordynatorzy będą się spotykać codziennie o dziewiątej. Oczekuję raportów z postępów i informowania mnie o każdym impasie. To nie jest propozycja. To decyzja.

Przez chwilę nikt się nie odezwał. Potem padły pytania, konkretne, rzeczowe. Ktoś coś zanotował, ktoś skinął głową. Spotkanie skończyło się bez podniesionych głosów.

Usiadłam przy biurku i w końcu poczułam coś, czego brakowało mi od miesięcy – spokój. Po prostu cisza w głowie, jakby na chwilę ktoś odsunął te wszystkie głosy mówiące, że jestem niewystarczająca.

– Nie wiem, jak ty to zrobiłaś – powiedziała mi następnego dnia koleżanka z zespołu. – Ale od kiedy z nami jesteś, to wszystko działa spokojniej. Serio.

Podziękowałam, tym razem bez analizy intonacji. Uwierzyłam.

Klaudia, 39 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama