„Przez 10 lat odkładałam pieniądze do koperty, by odejść od męża. Gdy się odważyłam, odkryłam, że oszczędności zniknęły”
„Pierwszą myślą było: włamanie. Ale drzwi miały nienaruszony zamek, nic w mieszkaniu nie było ruszone. Biżuteria leżała tam, gdzie zwykle. Tylko pieniądze zniknęły. Zrobiło mi się zimno, jakbym nagle wpadła do lodowatej wody”.

- Redakcja
Przez dziesięć lat skrzętnie chowałam do koperty każdy grosz, który udało mi się zaoszczędzić z zakupów, prezentów urodzinowych, a czasem nawet ukradkiem z reszty po opłatach. Wiedziałam, że kiedyś nadejdzie ten dzień – moment, w którym spakuję walizkę i odejdę od męża. Nie z miłości, ale z rozsądku zostałam z nim tyle lat. Był szorstki, zimny i coraz bardziej pogardzał wszystkim, co robiłam. Koperta z pieniędzmi dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Przez lata była moim azylem. Ale gdy w końcu się odważyłam… znalazłam w niej tylko pustkę.
Moja wielka tajemnica
– Ile znowu wydałaś na te bzdury? – burknął, zerkając na paragon z Biedronki, jakby miał przed sobą raport finansowy dużej firmy.
– To były podstawowe rzeczy… chleb, mleko, warzywa – odparłam cicho, zsuwając buty w przedpokoju.
– Trzeba było mniej żreć, to by starczyło na wszystko – rzucił przez zęby i poszedł do salonu, trzaskając gazetą.
Nie odpowiedziałam. Tylko przeszłam do kuchni, otworzyłam szafkę nad kuchenką i z półki z przyprawami wyciągnęłam stare, plastikowe pudełko po herbacie. W środku – koperta. Starannie opisana: „Na życie”. Tyle że to życie miało mieć zupełnie inny początek. Miałam w niej już ponad 34 tysiące złotych. Liczyłam co tydzień. Czasem więcej, czasem mniej. Czasem przez miesiąc nie mogłam dorzucić ani grosza, ale nigdy jej nie ruszałam. Nawet w kryzysie. Była moją polisą ucieczki.
Zaczęłam odkładać niedługo po narodzinach naszego drugiego syna, gdy mąż wrócił z imprezy i cisnął butelką o ścianę, bo w lodówce nie było zimnego piwa. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że muszę mieć plan awaryjny. Nie miałam odwagi odejść, gdy dzieci były małe. Potem nie miałam gdzie pójść. A potem… potem strach zjadał mnie każdego dnia. Ale koperta była. I to dawało mi siłę. Jakby istniało inne życie, gdzie jestem szczęśliwa. Wolna. Jeszcze nie wiedziałam, że to złudzenie. Że coś, co miało być pewnikiem, w jednej chwili przestanie istnieć.
Jeszcze trochę odwagi
– A może w przyszłym tygodniu pojedziemy do twojej matki? – rzuciłam niby od niechcenia, mieszając zupę.
– Po co? – skrzywił się. – I tak znowu będzie gadać o polityce. Mam lepsze rzeczy do roboty.
To był blef. Nie chciałam tam jechać. Po prostu próbowałam sprawdzić, jak zareaguje na jakikolwiek pomysł, który nie jest jego. Odpowiedź, jak zwykle, przewidywalna. Siedział po drugiej stronie stołu, z nosem w telefonie. Żadne „jak się czujesz?”, „co u ciebie w pracy?”, „jak dzieci?”. Był jak cień męża, którego kiedyś znałam. A może nigdy go nie znałam naprawdę?
Plan miałam dopracowany. Znaleziony przez koleżankę z pracy tani pokój w hostelu na początek. Potem pomoc fundacji dla samotnych matek. Znaleźli mi psycholożkę, z którą zaczęłam rozmawiać. Po raz pierwszy ktoś pytał, jak się czuję. I nie oceniał. Najbardziej bałam się o dzieci. Ale były już na tyle duże, że rozumiały, że coś jest nie tak. Najstarszy nieraz łapał mnie za rękę, gdy mąż krzyczał. Młodszy zamykał się w pokoju. Wiedziałam, że nie zabiorę ich na początku – nie miałam dokąd. Ale chciałam ich stamtąd zabrać. Na zawsze.
Wystarczyło jeszcze kilka miesięcy. Planowałam odejść we wrześniu – po wakacjach, żeby nie robić dzieciom zamieszania w środku roku szkolnego. Jeszcze tylko kilka wypłat. Jeszcze tylko trochę odwagi… Nie wiedziałam, że czasu już nie mam.
Plan był doskonały
Spakowałam torbę tydzień wcześniej. Najpotrzebniejsze rzeczy – dokumenty, trochę ubrań, szczoteczka do zębów, kosmetyki, ładowarka do telefonu. Zostawiłam ją u sąsiadki piętro niżej. Nie pytała wiele. Wiedziała. Widziała.
– Jak coś, to po prostu przyjdź – powiedziała cicho, gdy wręczałam jej klucz do mojej skrzynki na listy. – Będę w domu.
Mąż wyjechał służbowo na dwa dni. Takie okazje zdarzały się rzadko. Dzieci były akurat u jego siostry – miałam cały wieczór i poranek, by w końcu to zrobić. Wziąć kopertę, zadzwonić po taksówkę, pojechać na dworzec, potem do hostelu, a potem... już z górki. Wszystko zaplanowane co do godziny.
Zjadłam na szybko kolację i poszłam do kuchni. Z szafki nad kuchenką wyjęłam stare pudełko po herbacie, jak zawsze. Już prawie widziałam w wyobraźni te grube pliki banknotów, które tyle razy przeliczałam w ukryciu. Ale koperta… była lekka. Prawie pusta.
Otworzyłam ją. W środku – kilka paragonów, jakieś stare bilety autobusowe i… nic więcej. Nic. Zatkało mnie. Usiadłam na podłodze. Myślałam, że zaraz się obudzę. Że to sen. Że coś przeoczyłam. Że może to nie ta koperta. Może inna? Ale to była ta. Ta sama, którą przez dziesięć lat chowałam, pilnowałam, do której dorzucałam każdy grosz. Pusta.
– Nie… nie… – szeptałam do siebie, jakby to miało cofnąć rzeczywistość.
Plan doskonały właśnie legł w gruzach.
Jak to się mogło stać?
Całą noc chodziłam po mieszkaniu jak zagubiona. Raz za razem otwierałam pudełko, jakby za którymś razem pieniądze miały się cudownie pojawić. Wciąż znajdowałam tylko te same papierki – bilety, paragony, jakieś świstki. Nie spałam ani minuty. O czwartej nad ranem zaczęło świtać, a ja wciąż siedziałam na podłodze, oparta plecami o lodówkę, z kopertą w dłoniach.
Pierwszą myślą było: włamanie. Ale drzwi miały nienaruszony zamek, nic w mieszkaniu nie było ruszone. Biżuteria leżała tam, gdzie zwykle. Tylko pieniądze zniknęły. Zrobiło mi się zimno, jakbym nagle wpadła do lodowatej wody. Potem przyszła druga myśl. Bardziej prawdopodobna. I dużo gorsza.
Wiedział o tej szafce. Nie raz widział, jak wyciągam z niej sól czy przyprawy. A bycie wścibskim miał wrodzone – zaglądał w moje torebki, w szuflady, w telefon. Może któryś raz zauważył kopertę i zajrzał. Może od dawna wiedział, że tam jest. I czekał na moment, by ją zabrać. Próbowałam przypomnieć sobie, czy ostatnio zachowywał się inaczej. Nic nie pasowało. Był zwykły, chłodny, czasem złośliwy. Może to właśnie było najgorsze – że umiał ukraść, patrząc mi prosto w oczy, nie zmieniając ani na chwilę swojej miny.
Kiedy dzieci wróciły następnego dnia, udawałam, że jestem zmęczona pracą. Nie chciałam ich martwić. Wiedziałam, że muszę jakoś się pozbierać i dowiedzieć prawdy. Nie mogłam jednak przestać się zastanawiać, jak bardzo trzeba kogoś nie kochać, żeby zabrać mu marzenie o wolności.
Podejrzenia i milczenie
Nie umiałam patrzeć mu w oczy, kiedy wrócił. Przywitał się chłodno, odłożył torbę i pierwsze, co zrobił, to zajrzał do lodówki.
– Czemu znowu nie ma nic konkretnego do jedzenia? – mruknął. – Cały dzień człowiek w pracy, a w domu tylko jogurt i wczorajszy makaron.
– Byłam zmęczona – odpowiedziałam, odwracając się do zlewu, by nie widział mojego drżenia.
– No jasne, zawsze zmęczona – burknął i zniknął w salonie.
Stałam tak chwilę, wpatrując się w kran. Bałam się zapytać. Bałam się, że zobaczę w jego twarzy coś, co potwierdzi moje przypuszczenia. A jednocześnie nie potrafiłam milczeć. Wieczorem, kiedy dzieci zasnęły, usiadłam na brzegu kanapy.
– Słuchaj… – zaczęłam, ale głos mi zadrżał. – Nie widziałeś może takiej koperty w kuchni? Była w pudełku po herbacie…
Podniósł wzrok znad telefonu.
– Jakiej koperty? – zapytał tonem niewinnym, aż za bardzo. – Ty masz jakieś tajemnice przede mną?
– To były moje oszczędności – wyszeptałam. – Sporo pieniędzy. Zniknęły.
Parsknął śmiechem, choć w jego oczach mignęło coś twardego.
– Ty i oszczędności? Nie rozśmieszaj mnie. Pewnie przepuściłaś na swoje bzdury, a teraz szukasz winnego.
Nie odpowiedziałam. W tej chwili wiedziałam już wszystko, choć nie miałam dowodów. Zostałam bez pieniędzy i z poczuciem, że całe dziesięć lat mojego planowania poszło na marne. Tego wieczoru oboje milczeliśmy. On oglądał telewizję, ja siedziałam w kuchni, patrząc na puste pudełko po herbacie.
Nic nie było tak, jak myślałam
Minęły trzy tygodnie, a ja wciąż nie wiedziałam, co robić. Udawałam, że wszystko jest w porządku. Rano szykowałam dzieciom śniadanie, potem szłam do pracy, po południu gotowałam obiad i wieczorem kładłam się obok człowieka, którego coraz bardziej się bałam. Ale coś się we mnie zmieniło. Coś, czego on nie zauważył. Nie chodziło już o same pieniądze. One były ważne, ale najważniejsze było to, co straciłam razem z nimi – poczucie, że mam wybór. Że mogę odejść. Że jestem kimś więcej niż tylko cieniem w jego domu.
W pracy powiedziałam przełożonej, że szukam dodatkowego zajęcia. Zgodziła się bez wahania. Zaczęłam przychodzić godzinę wcześniej i sprzątać biuro, zanim usiadłam za ladą. Przeprosiłam koleżankę z fundacji i poprosiłam, by jeszcze raz pomogła mi znaleźć miejsce na nowy start. Powiedziała, że drzwi są dla mnie otwarte.
Nie zamierzałam już nikomu mówić, kiedy odejdę. Nie planowałam niczego z miesięcznym wyprzedzeniem. Tym razem postanowiłam wyjść cicho. Bez koperty, bez oszczędności, bez marzeń. Tylko z tym, co mam – z sobą. Nie wiem, czy kiedykolwiek odzyskam pieniądze. Pewnie nie. Ale wiem, że nie dam się już okradać. Ani z godności, ani z nadziei, ani z siebie. Teraz zbieram wszystko od nowa. Po jednym ułamanym kawałku.
Joanna, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zdrada męża bolała mnie tylko przez chwilę. Później zrozumiałam, że to najlepsze, co mogło mnie spotkać”
- „Moja córka ma 38 lat i nadal nie znalazła męża. Może Kopciuszek czeka na królewicza, który przyjedzie w dyniowej karocy”
- „Pożyczyłam sąsiadowi 5 tysięcy z moich emeryckich oszczędności. Kiedy przyszło do spłaty, to ja dostałam karę za dobroć”

