Reklama

Mam 35 lat, jestem tłumaczką i żoną Artura od ośmiu lat. Mieszkamy na warszawskim Mokotowie – w jednym z tych starszych, zadbanych bloków z trzypokojowym mieszkaniem, które wydaje się większe, niż jest w rzeczywistości. Pracuję z domu, tłumaczę książki i dokumenty z niemieckiego, głównie techniczne, czasem literaturę. Cisza jest moim tłem. Czasem przytulna. Czasem męcząca.

Artur pracuje w dużej firmie handlowej jako dyrektor sprzedaży. Często wyjeżdża. Czasami na dzień, czasami na tydzień. Zawsze mówi, dokąd jedzie i z kim ma spotkanie. Albo przynajmniej dobrze udaje, że mówi. Kiedyś próbowałam dopytywać, dziś tylko życzę mu „powodzenia” i wracam do ekranu laptopa.

Z pozoru jesteśmy stabilnym małżeństwem. Spokojnym, trochę rutynowym, ale bez dramatów. Nasi znajomi mówią, że jesteśmy parą idealną. On zarabia, ja dbam o dom, rozmawiamy, planujemy, śmiejemy się z tych samych żartów. Nie mamy dzieci. Tak wyszło – najpierw odkładaliśmy, potem się staraliśmy, potem było już za późno, a może za cicho.

Czasem jednak, kiedy zasypiam obok niego i słyszę jego oddech, czuję w żołądku dziwne ucisk. Jakby coś było nie tak. Coś drobnego, czego nie potrafię nazwać. Może to tylko przeczucie. Ale przeczucia mają to do siebie, że rzadko się mylą.

Paragon mnie zastanowił

Znalazłam go przypadkiem, podczas prania. Klasyka: przeglądałam kieszenie spodni Artura, zanim wrzucę je do pralki. Większość czasu nic tam nie ma – może jakieś drobniaki, stara chusteczka, czasem rachunek za paliwo. Tym razem było coś więcej. Lekko zmięty paragon z butiku, którego nazwa obiła mi się o uszy, ale nigdy tam nie byłam. Luksusowy sklep z odzieżą damską. Cena: 740 zł. Produkt: sweter z wełny merino. Rozmiar: L.

Zamarłam. Ja noszę S. Artur wie to doskonale – kupował mi rzeczy setki razy. Spojrzałam jeszcze raz – może się pomyliłam? Ale nie. Wełniany sweter, duży rozmiar, drogi butik. Wsunęłam paragon do kieszeni, włączyłam pralkę i przez kolejne dwie godziny starałam się o nim zapomnieć. Nie udało się.

Wieczorem, kiedy mąż wrócił z pracy, rzuciłam to niby od niechcenia, kiedy zmywał po kolacji.

Znalazłam dziś w twoich spodniach paragon za damski sweter. Rozmiar L. To jakiś prezent?

Zamarł na moment. Odwrócił się z talerzem w dłoni.

– A, tak. To dla mamy. Na święta. Widziałem, że jej się podobają takie rzeczy, a sama sobie nie kupi. Była obniżka.

– Aha – odpowiedziałam szybko, uśmiechając się. – Ładny gest.

– No – dodał, wracając do zlewu. – Taki ciepły, szary, idealny na zimę. Myślałem, że się ucieszy.

Uśmiechałam się dalej, ale coś mi zgrzytało. Mama Artura nie nosiła L. A może już tak? Ale nie lubiła szarości. Zawsze mówiła, że przypominają jej szpital. Nic tu nie pasowało. Ale jeszcze wtedy nic nie powiedziałam. Paragon zostawiłam na dnie szuflady. Na wszelki wypadek.

Zapytałam o to teściową

Dwa dni później zaprosiłam Irenę na herbatę. Często tak robiłam – lubiłam te nasze spokojne popołudnia, kiedy Artur był w pracy, a my siedziałyśmy przy kuchennym stole, popijając napar z imbiru i cytryny. Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. Lubiłam ją szczerze. Może nawet bardziej niż własną matkę.

Tego dnia przyszła w swoim ulubionym kardiganie, wciąż pachnącym płynem do płukania. Przyniosła drożdżówkę i zapytała, czy pomóc mi z doniczkami na balkonie. Zupełnie jak zwykle.

– A Artur coś ostatnio wspominał, że kupił ci nowy sweter? – zagaiłam niby od niechcenia, kiedy nalewałam jej herbaty.

Teściowa uniosła wzrok znad filiżanki.

– Sweter? Nie, chyba nie. A miał mi coś kupić?

– Mówił, że na święta coś dla ciebie wybrał – uśmiechnęłam się. – Taki szary, wełniany...

– Nie, kochanie, nic nie dostałam – pokręciła głową. – Zresztą ja takich drogich rzeczy nie noszę. A szarości? Przecież dobrze wiesz, że wyglądam w nich jak duch.

Zamarłam. Uśmiech zastygł mi na twarzy. Nagle zrobiło mi się duszno, jakby powietrze w kuchni zgęstniało. Skinęłam tylko głową, zmieniając temat. Mówiła coś o sąsiadce z parteru, a ja przytakiwałam, nie słysząc jej w ogóle.

Kiedy wyszła, zostałam sama przy stole. Patrzyłam na pustą filiżankę. Sweter nie był dla niej. Kłamał. Dlaczego? Jeszcze nie miałam dowodów. Ale coś we mnie się zbuntowało. I już wiedziałam – nie uwierzę mu tak łatwo po raz drugi.

Dowody szybko się znalazły

To był impuls. Artur wziął prysznic po siłowni, jego telefon leżał odblokowany na komodzie. Zawsze miał PIN, ale tym razem coś musiał przegapić. Może nie spodziewał się, że zaryzykuję. Serce waliło mi jak szalone, kiedy wzięłam telefon do ręki. Przysięgam – przez chwilę miałam ochotę go odłożyć, udawać, że nic nie widziałam. Ale nie mogłam. Przesuwałam palcem, szukając... sama nie wiem czego. Wiadomości? Zdjęć? Błędów?

Znalazłam ją w galerii. Zdjęcie, jedno z tych robionych w przymierzalni – widać było fragment twarzy i sylwetkę w lustrze. Stała bokiem, ubrana w szary, wełniany sweter. Ten sam. Cena wciąż widniała na zawieszce. Usta miała lekko rozchylone, włosy spięte w kok. Młoda. Ładna. Młodsza ode mnie, o dziesięć lat, może więcej. Nazywała się Dominika.

Pamiętałam to imię z firmowych opowieści Artura. Nowa asystentka. Dobrze ogarnięta, „z głową”. Nic więcej wtedy nie mówił. Zdjęcie trafiło do folderu „Ukryte”. Głęboko. Ale nie wystarczająco. Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam wydobyć z siebie dźwięku. Zamknęłam galerię, telefon wrócił na miejsce. On wciąż był w łazience.

Wieczorem, kiedy rozmawiał przez telefon w kuchni, usłyszałam jego szept. Mówił cicho, ale wyraźnie:

– Musimy to ogarnąć... Nie mogę jej teraz powiedzieć... Wiem, że jesteś w ciąży, ale... proszę cię, spokojnie.

Ściszyłam telewizor. Każde słowo wbijało mi się pod skórę. Czułam, jak coś we mnie pęka. Fala adrenaliny. Ręce mi drżały. Skuliłam się w sobie, jakby to mogło mnie ochronić przed tym, co właśnie usłyszałam. Weszłam do kuchni, jak gdyby nigdy nic. On się uśmiechnął. A ja – odwzajemniłam ten uśmiech.

Zmusiłam go do wyznania

Wróciłam wcześniej z zakupów. Bez zapowiedzi. Nie miałam już siły grać w jego teatr. Stał w kuchni, kroił coś na desce, słuchał muzyki przez głośnik. Idealna, domowa scena.

Dla kogo był ten sweter? – zapytałam, opierając się o framugę. Bez powitania.

Zamarł. Nóż w jego ręce zawisł w powietrzu. Powoli podniósł wzrok.

– Co?

Ten szary, z wełny. Rozmiar L. Z butiku, siedemset czterdzieści złotych. Dla kogo?

Chciał coś powiedzieć, otworzył usta, ale tylko przez chwilę. Przełknął ślinę. A potem wzruszył ramionami.

– Julia, ja...

– Dla kogo był ten sweter? – powtórzyłam, tym razem ciszej. Tonem, który mówił: nie mam już siły na twoje historie.

– To nie miało tak wyjść – zaczął. – Ona... to był błąd. Tylko chwila słabości.

Patrzyłam na niego, ale nie czułam już złości. Nawet nie bólu. Tylko coś w rodzaju pustki. Jakby ktoś wyciągnął mi duszę z ciała i zostawił tylko ciało do patrzenia.

– Dominika? – spytałam. – Ona jest w ciąży?

Zamknął oczy. Skinął głową. Usiadłam przy stole. Powoli, jakby ruch miał mnie połamać. Słyszałam tylko zegar. Wszystko inne było cicho.

Wszystko we mnie umarło – powiedziałam po chwili. – Nie chce mi się nawet krzyczeć.

Chciał podejść, ale uniosłam rękę.

– Nie. Nie dotykaj mnie. Nie teraz. Najlepiej nigdy.

Wstałam i poszłam do sypialni. Zamknęłam drzwi. Po raz pierwszy naprawdę poczułam, że już nas nie ma.

Chciałam ją tylko ostrzec

Napisałam do niej z jego telefonu. Zwyczajnie, bez emocji: „Musimy porozmawiać. Spotkajmy się. Kawiarnia Bluszcz, jutro 16:00”. Odpisała szybko: „OK”. Nie podpisała się. Ale wiedziałam, że przyjdzie.

Następnego dnia siedziałam przy stoliku w rogu. Wybrałam miejsce z widokiem na drzwi, z dala od ludzi. Przyszła punktualnie. Wysoka, szczupła, wyglądała młodziej niż sądziłam. Miała na sobie płaszcz i cienki szal, z którego wystawał ten cholerny sweter. Usiedliśmy naprzeciwko siebie.

Julia? – zapytała cicho.

– Tak.

Milczałyśmy przez chwilę. Ona zerkała na mnie ukradkiem. Ja nie spuszczałam z niej wzroku.

Wiedziałaś, że on ma żonę? – zapytałam wprost.

Spuściła oczy.

– Powiedział... że wasze małżeństwo to tylko formalność. Że śpicie osobno. Że jesteście razem tylko dla rodziny i kredytu.

Parsknęłam cicho. Nie z rozbawienia – z żalu. Gdyby chociaż postarał się o bardziej oryginalne kłamstwo.

– A ciąża? – zapytałam.

– To prawda. Nie planowaliśmy tego. Myślałam, że... że może on naprawdę odejdzie. Ale teraz już nie wiem.

Patrzyłam na nią. Miała w oczach strach. Nie była wulgarna. Nie była zła. Po prostu... była zagubiona. Tak samo jak ja.

– On nie potrafi kochać nikogo oprócz siebie – powiedziałam. – Zobaczysz to szybciej niż ja. Ale to nie moja rola, żeby cię ostrzegać.

Dominika tylko skinęła głową. Siedziałyśmy jeszcze chwilę w milczeniu. Wyszłam pierwsza. Poczułam, że właśnie coś się naprawdę kończy.

Miałam dość kłamstw

Spakowałam się tydzień później. Bez dramatów, bez płaczu. Tylko cisza – jakby ktoś zgasił światło i powiedział: „To już”. Artur próbował ze mną rozmawiać. Najpierw spokojnie, potem błagalnie. Pisał, dzwonił. Ale ja nie odbierałam. Wiedziałam, że nie mam już nic do powiedzenia. A on – niczego, co bym chciała usłyszeć.

Wynajęłam małe mieszkanie w starej kamienicy. Skrzypią podłogi, jest zimno rano, ale nikt nie kłamie. Wieczorami siedzę przy biurku, tłumaczę kolejny rozdział książki, piję herbatę. Czasem wyciągam zdjęcia – te z nami, jeszcze szczęśliwymi. Pakuje je do pudełka i chowam głęboko w szafie. Jeszcze nie potrafię ich wyrzucić, ale już nie chcę na nie patrzeć.

Nie wiem, co będzie dalej. Jeszcze nie myślę o przyszłości. Może spróbuję kiedyś zaufać komuś jeszcze. Może nie. Ale już nie będę się oszukiwać. Już nie będę budować życia na czyichś niedopowiedzeniach.

Myślę czasem o Dominice. Czy została z nim. Czy urodziła. Czy jest szczęśliwa. Przez chwilę mam nawet impuls, żeby do niej napisać. Ale zaraz potem przypominam sobie – to już nie moja historia. Nie moja odpowiedzialność. Moja historia zaczyna się od nowa. Z ciszą, z samotnością. Ale też z wolnością. Z ulgą. Prawda bolała, ale dała mi coś, czego wcześniej nie miałam. Spokój.

Julia, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama