Reklama

Nigdy nie myślałam, że powrót do miasta będzie aż tak ekscytujący. Roman i ja przez czterdzieści lat żyliśmy na wsi, z daleka od zgiełku, z widokiem na pola, z gankiem, który pachniał herbatą z malinowym sokiem i starym kocem. To był nasz azyl. Ale przyszedł czas, kiedy człowiek zaczyna myśleć o przyszłości nie jako o wielkiej przygodzie, tylko jako o czymś, co dobrze byłoby przeżyć z kimś – i to w zasięgu ręki.

Byliśmy podekscytowani

– Pomyśl, Roman, może Kasia będzie nas zabierać na spacery z Antosiem – powiedziałam pewnego wieczoru, kiedy pakowaliśmy książki do kartonów.

– I w końcu ktoś nam pomoże z zakupami. Tu wszystko będzie prostsze – odpowiedział, uśmiechając się z jakimś zmęczonym optymizmem.

Mieszkaliśmy w drewnianym domu, który mój tata budował jeszcze w latach sześćdziesiątych. Latem pachniało tam jabłkami i kurzem. Zimą – piecem kaflowym i rosołem. Każda sobota zaczynała się od herbaty na ganku. Roman zapalał fajkę, ja czytałam lokalną gazetę, a potem Krysia, nasza sąsiadka z naprzeciwka, wpadała z plackiem drożdżowym.

Kiedy więc wreszcie dom został sprzedany, a nasze życie zapakowane w kartony – nie płakałam. Czułam… ulgę? Ekscytację? Chyba jedno i drugie. Miasto miało być nowe, świeże, pełne możliwości. Winda, apteka pod blokiem, park za rogiem. I Kasia, i Tomek, i wnuki. Wreszcie miało być łatwiej. Wreszcie miało być bliżej ludzi.

Cieszyliśmy się

Na początku wszystko wydawało się nowe i ciekawe. Każdego ranka wychodziłam na balkon z kawą, patrzyłam na szereg jednakowych okien naprzeciwko i próbowałam odgadnąć, kto za nimi mieszka. Mieszkanie było jasne, czyste, choć dużo mniejsze niż nasz dawny dom. Roman narzekał trochę na kuchnię.

– Tu się nie da nic ugotować – powiedział, kiedy po raz trzeci uderzył łokciem w lodówkę, wyciągając garnek z szafki.

– Trzeba się przestawić. Damy radę – odpowiedziałam i przestawiłam paprotkę z parapetu na stół, bo zasłaniała światło.

Ustawianie mebli zajęło nam cały tydzień. Roman żartował, że w tym mieszkaniu wszystko wygląda, jakby było kupione wczoraj, a ja zastanawiałam się, czy powiesić zdjęcia wnuków nad kanapą, czy w sypialni. Tęskniłam za naszymi ścianami z rysami i za framugami, które pamiętały nasze dzieci jeszcze z czasów podstawówki. Ale powtarzałam sobie, że wszystko jest po coś. Teraz będzie łatwiej, dzieci będą częściej wpadać.

Miało być lepiej

Pierwsze dni spędziliśmy na chodzeniu po sklepach i ustawianiu wszystkiego pod siebie. Czas płynął szybko, choć w głowie nosiłam już listę spraw, które chciałam załatwić: przepisać się do przychodni, znaleźć warzywniak, wypatrzyć piekarnię z porządnym chlebem. Roman przyniósł kiedyś z osiedlowego sklepu coś, co nazwał chlebem, ale smakowało jak gąbka. Powiedziałam mu to wprost i roześmialiśmy się razem, aż wreszcie poczułam, że to może być dobry początek.

Czekaliśmy na dzieci. Kasia zadzwoniła zaraz po przeprowadzce.

– Jak się urządziliście? – zapytała.

– Powoli, ale jesteśmy na swoim – odpowiedziałam. – Wpadniecie w niedzielę? Upiekłam sernik, tak jak lubisz.

– Mamo, nie wiem, może za tydzień. Zobaczymy z Grześkiem.

Odebrałam to spokojnie, bo wiedziałam, że mają dużo na głowie. Tomek też obiecał przyjechać „jak tylko się odgrzebie”. Tydzień minął, potem kolejny. Nikt się nie pojawił.

Nie mieli czasu

W bloku panowała cisza. Sąsiedzi raczej nie patrzyli w oczy, nie odpowiadali na dzień dobry. Winda śmierdziała starym kurzem i wilgocią, a na korytarzu nikt się nie zatrzymywał, żeby porozmawiać. Roman zrobił się cichy. Wieczorami gapił się w telewizor, ale nie widziałam, żeby cokolwiek go naprawdę zajmowało. Pytany, odpowiadał zdawkowo, czasem się uśmiechnął, ale coś w nim przygasło.

Dni zaczęły wyglądać tak samo. Wstawałam, parzyłam kawę, wyglądałam przez okno. Ten sam widok, te same twarze, które nie patrzyły w oczy. Czasem czułam, że nawet oddychanie staje się wysiłkiem. Roman milczał. Czasem odpowiadał jednym zdaniem, czasem tylko skinął głową. Jakby coś się w nim zamknęło i nie zamierzało już się otworzyć.

Zapisałam się na spotkanie w klubie osiedlowym. Prowadziła je pani z energią, ludzie śmiali się, wspominali dawne czasy. Czułam się, jakbym stała obok. Wyszłam po godzinie, nie odzywając się do nikogo.

Tęskniłam za wsią

Nie wiadomo było, od czego się zaczęło. Może od ciszy, która trwała zbyt długo, może od kubka, który Roman postawił w zlewie, a nie w zmywarce, albo od tego, że znowu powiedziałam „musimy coś zmienić”.

– To ty nas tu ściągnęłaś – powiedział nagle. – Wyrwałaś nas z miejsca, gdzie wszystko było jasne.

– Chciałam dobrze.

– A jesteśmy tu bardziej samotni niż kiedykolwiek.

Nie miałam już siły tłumaczyć, że to nie była pochopna decyzja. Rozmawialiśmy, planowaliśmy. Tylko że ja naprawdę w to wierzyłam.

Dzień moich urodzin zaczął się jak każdy. Roman oglądał wiadomości, ja podlewałam kwiaty. Telefon zadzwonił po południu. Kasia.

– Mamo, kurier dziś będzie. Nie zdążę przyjechać, ale coś ci przysłałam.

Nie zapytała, jak się czuję, tylko ten kurier. Przyniósł bukiet róż i kartkę z napisem „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin”. Stałam chwilę z tymi kwiatami w rękach, nie wiedząc, czy się cieszyć, czy złościć. Tomek nie zadzwonił wcale.

Zapomnieli o nas

Po obiedzie założyłam kurtkę i wyszłam. Przeszłam przez ulicę, minęłam kiosk, weszłam do parku. Usiadłam na ławce przy stawie. Obok starsze małżeństwo karmiło ptaki, trzymali się za ręce. Patrzyłam na nich długo. Po chwili obok mnie usiadła kobieta w moim wieku. Miała spokojny głos, mówiła, że też się przeprowadziła do dzieci.

– Myślałam, że będziemy rodziną częściej. A oni zawsze zajęci – powiedziała.

– To chyba taka starość – odpowiedziałam. – Przestajesz być potrzebna, zanim zdążysz się pożegnać.

Wróciłam do domu i zdjęłam buty bez pośpiechu. Roman siedział w kuchni, jadł jabłko. Stanęłam w progu.

– Nie wiem, co będzie dalej, ale może jutro pójdziemy razem do parku?

Skinął głową, a potem dopiero odpowiedział.

– Może.

Następnego dnia nie rozmawialiśmy wiele. Włożyłam wygodne buty, Roman zabrał torbę z pestkami dla ptaków. Poszliśmy do tego samego parku, gdzie poprzedniego dnia spotkałam nieznajomą.

Chciałam to naprawić

Usiedliśmy. Obok ktoś grał w szachy, dzieci jeździły na hulajnogach. Roman wsypał ziarno na alejkę i po chwili otoczyły nas gołębie. Nie było w tym nic niezwykłego, ale ja poczułam, jakby coś wreszcie drgnęło.

Zaczęliśmy chodzić tam częściej. Czasem mówiliśmy o niczym, czasem wcale. Kupiliśmy książkę o miejskich ptakach i staraliśmy się je rozpoznawać. To nie było życie, jakie sobie wyobrażałam, ale przestałam codziennie sprawdzać telefon.

Roman też się zmienił. Zaczął rano wstawać pierwszy, robił herbatę. Nie mówił, że żałuje. Ja też już nie szukałam winnych. To nie było miejsce, które nas przytuliło, ale może my mogliśmy je trochę oswoić.

– Chodź, Roman – powiedziałam pewnego popołudnia. – Póki jeszcze mamy siebie.

– Zawsze mieliśmy tylko siebie – odpowiedział.

I wtedy pomyślałam, że może właśnie to wystarczy.

Mira, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama