Reklama

Jeszcze kilka lat temu miałem wszystko: dobrze prosperującą firmę, dom, szacunek ludzi i poczucie, że jestem kimś. Sam to sobie wypracowałem. Po latach wyrzeczeń postanowiłem odpocząć i przekazać stery synowi. Myślałem, że jest gotowy. Dałem mu nie tylko firmę, ale też sto tysięcy w gotówce na „dobry start”. Powiedziałem mu wtedy, że nie oczekuję niczego w zamian, tylko jednego – żeby pamiętał, kto mu zaufał. Naiwnie wierzyłem, że z dumą będzie kontynuował to, co ja zacząłem. Ale on miał zupełnie inne plany. I wszystko zmarnował.

Zaczynałem od zera

Zaczynałem od starego busa, dwóch rąk i ogromnego głodu sukcesu. Wtedy nie miałem nikogo, kto by mi coś dał. Wszystko wyciągałem z błota sam – dosłownie i w przenośni. Woziłem cement, cegły, a później ludzi. Z czasem zacząłem sam zatrudniać kierowców, kupować kolejne auta. Szło powoli, ale do przodu. Kiedy pierwszy raz udało mi się kupić nowy samochód za gotówkę, ryczałem jak dzieciak. To był mój prywatny Everest.

Po kilku latach miałem już firmę transportową z flotą, biurem i stałymi kontraktami. Klienci wiedzieli, że jak ja się za coś zabiorę, to będzie zrobione na czas. Nie rzucałem słów na wiatr. Pracowałem jak wół, ale też dobrze płaciłem ludziom, więc zostawali. W międzyczasie urodził się mój syn, Patryk. Gdy tylko zrobił prawo jazdy, zatrudniłem go jako kierowcę. Zaczął od podstaw – jak ja kiedyś.

– Tato, serio mam rozwozić towar z rana? – kręcił nosem.

– Serio. Jak nie poznasz pracy od środka, nie będziesz wiedział, czym zarządzasz – odpowiadałem.

Patryk był wygodny, ale inteligentny. Liczyłem, że może się ugnie, ale potem zrozumie. Przeszedł przez wszystkie szczeble – tak chciałem. Gdy skończył trzydzieści lat, pomyślałem: „Czas zrobić miejsce”. Firma była moim życiem, ale człowiek nie może pracować do grobowej deski. Przepisałem na niego firmę i dołożyłem 100 tysięcy w gotówce. Miał start, jakiego ja nigdy nie miałem. I wtedy moje życie zaczęło się sypać.

Myślałem, że jest gotowy

Dzień, w którym podpisywaliśmy dokumenty u notariusza, miał dla mnie podwójne znaczenie. Z jednej strony czułem ulgę, że wreszcie zwalniam tempo, z drugiej – dumę, że zostawiam wszystko w rodzinie. Patryk uśmiechał się wtedy szeroko, ściskał mnie w ramionach.

– Nie zawiodę cię, tato – powiedział.

– Ufam ci – dodałem.

Wróciliśmy do domu, wypiliśmy po kieliszku wódki. Ja byłem wzruszony, on podekscytowany. Miałem nadzieję, że rozumie, jak wielki kredyt zaufania ode mnie dostał. Sto tysięcy w kopercie to nie była „zabawa w dorosłość”. To był gest. Zaufanie. Początek nowego etapu. Sądziłem, że przeznaczy je na rozwój – nowy sprzęt, modernizację floty, może reklamę. Chciałem, żeby wprowadził firmę w nowy etap, z nową energią. Młody był przecież z innego pokolenia, znał się na komputerach, znał ludzi. Byłem pewien, że zrobi z tego coś więcej.

W pierwszym miesiącu wszystko wyglądało dobrze. Przychodził do biura, rozmawiał z klientami, nawet próbował wdrożyć jakieś nowe rozwiązania. Mówił, że chce „odmłodzić markę”. Brzmiało to dla mnie trochę dziwnie, ale nie wtrącałem się. Chciałem, żeby miał przestrzeń. Myślałem: niech sam się uczy, niech nawet popełnia błędy. Byleby tylko chciał.

Zaczął zmieniać logo, zatrudnił jakąś agencję social media. Stwierdził, że bez Instagrama firma nie istnieje. Kiwałem głową, nie rozumiałem, ale ufałem. Przecież to mój syn. Wierzyłem, że wie, co robi. Przez chwilę naprawdę czułem się jak ojciec roku. Ale ta iluzja szybko pękła.

Nie chciałem tego widzieć

Zaczęło się od drobiazgów. Zlecenie, które miało być zrealizowane w środę, przesunęło się na piątek. Kierowcy skarżyli się, że nie dostają wyraźnych poleceń. Jeden z dłuższych kontraktów, który ja negocjowałem przez miesiąc, wypadł z kalendarza bez słowa wyjaśnienia. Zadzwoniłem do Patryka.

– Synu, co z tą dostawą do Poznania?

Klient był problematyczny, szkoda czasu – odburknął.

– Problem polega na tym, że to był stały klient od siedmiu lat.

– Czasy się zmieniają, tato. Trzeba iść do przodu, nie trzymać się starego jak rzep psiego ogona – odparł.

Zatkało mnie. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Ale zbywałem to. Bo przecież młody ma swoją wizję, każdy musi popełniać błędy. A może po prostu nie chciałem się przyznać przed samym sobą, że coś zaczyna się sypać.

Zauważyłem też, że coraz rzadziej bywał w biurze. Pojawiał się przed południem, wychodził po dwóch godzinach. Czasem nie było go w ogóle. Widziałem jego zdjęcia na Facebooku – imprezy, klub, rejs łodzią. „Może się relaksuje, potrzebuje tego” – próbowałem sobie tłumaczyć. Ale coraz trudniej było mi udawać, że nie widzę.

Zadzwonił do mnie jeden z dostawców, z którym miałem kontakt jeszcze z czasów, gdy jeździłem sam.

– Panie Janie, czy wszystko u was w porządku? Bo wasz nowy szef nie odbiera telefonów, a faktury wiszą.

Nie odezwałem się ani słowem. Bo wiedziałem, że to dopiero początek.

Kasa stała się problemem

Pewnego dnia zajrzałem do biura bez zapowiedzi. Nikogo nie było. Zastępca Patryka poszedł na zwolnienie, sekretarka rzuciła papierami dwa tygodnie wcześniej. Na biurku piętrzyły się niezapłacone faktury, a w skrzynce mailowej wisiały dziesiątki nieprzeczytanych wiadomości. Stałem tam jak słup soli, próbując zrozumieć, co się stało z miejscem, które jeszcze niedawno tętniło życiem.

Patryk wrócił tego dnia dopiero po piętnastej. W dresie, z okularami przeciwsłonecznymi na głowie i telefonem przy uchu.

– O, tato, co ty tu robisz? – zapytał z wymuszonym uśmiechem.

– Przyszedłem zobaczyć, jak wygląda „odmłodzona marka”. I wygląda jak trup – odparłem sucho.

Nie odezwał się. Opuścił wzrok, udawał, że przegląda papiery.

Gdzie są pieniądze, które ci dałem? – zapytałem wprost.

Zaczął się jąkać. Najpierw mówił, że inwestował. Potem, że „sporo poszło na kampanie wizerunkowe”. W końcu przyznał, że trochę też „poszło na życie”.

– Jakie życie?! – warknąłem. – Sto tysięcy to nie są pieniądze na drinki, leasingi i prywatne loże w klubach!

– Nie rozumiesz, tato. Teraz tak się buduje relacje – bronił się. – Klienci lubią się zabawić. Trzeba ich zaciągać do klubów, pokazywać, że jesteśmy kimś.

– Ty nikogo nie przyciągnąłeś. Ty wszystkich odstraszyłeś. I zmarnowałeś wszystko, co ci dałem – powiedziałem cicho.

Nie zaprzeczył. Bo już nie miał czym. Kasa przepadła. Firma była na skraju zapaści. A ja… nie poznawałem własnego syna.

Upadek, który bolał najbardziej

Od tamtej rozmowy minęło kilka tygodni. Próbowałem ratować sytuację, ale było za późno. Bank wstrzymał linię kredytową, a kilku największych klientów przeniosło się do konkurencji. Telefony milczały, a w biurze z dnia na dzień było coraz ciszej. Przestałem już nawet mieć siłę się złościć. Zgasiłem światło, zamknąłem drzwi i przez chwilę stałem w korytarzu, jakbym żegnał się z kimś bliskim.

Patryk nie szukał kontaktu. Wyprowadził się z wynajmowanego mieszkania, zniknął z mediów społecznościowych. Nie odpisywał na wiadomości, nie odbierał telefonów. Dowiedziałem się od znajomego, że „wylądował” u jakiejś dziewczyny, podobno bogatej, z wpływowym ojcem. Życie imprezowe znów wróciło do normy – tyle że nie na jego koszt.

A ja? Ja chodziłem po urzędach, próbując uchronić firmę przed całkowitym upadkiem. Sprzedałem część sprzętu, spłaciłem zaległe pensje, zrezygnowałem z biura. Uratowałem tylko nazwę. Ale nie wiem, po co. Może z sentymentu. Może z nadziei, że kiedyś jeszcze ją komuś przekażę… komuś, kto będzie tego wart.

Ostatni raz widziałem Patryka na stacji benzynowej. Tankowałem, on podjechał sportowym autem, wysiadł z papierosem w zębach i spojrzał na mnie przez szybę. Przez chwilę nasze spojrzenia się spotkały. Nie powiedzieliśmy sobie nic. On tylko skinął głową, jakby to ja miałem mu coś tłumaczyć. Odwróciłem wzrok. Bo nie miałem już nic do powiedzenia.

Zostało mi tylko milczenie

Od tamtego dnia nie odezwał się ani razu. Nie przyszedł zapytać, czy da się jeszcze coś naprawić. Nie przeprosił. Nie próbował zrozumieć, ile mnie to kosztowało – nie tylko finansowo. Straciłem nie tylko firmę, którą budowałem przez większość życia. Straciłem zaufanie. Do niego. Do siebie. Do tego, że wychowałem go dobrze.

Ludzie mówią, że dzieci trzeba kochać bezwarunkowo. Że rodzic zawsze powinien wybaczać. Może tak. Ale kiedy mi zostały tylko długi i puste biuro, a on kupował kolejne butelki szampana i wrzucał do sieci zdjęcia z wakacji, coś się we mnie wypaliło. Wtedy zrozumiałem, że są różne rodzaje miłości. Że czasem milczenie jest jedyną formą, jaką potrafię mu dziś okazać.

Nie żyję już marzeniami. Pracuję dorywczo – pomagam dawnym znajomym z branży. Zaczynam powoli odbudowywać swoją godność. Ale nie wchodzę już do starego biura. Klucz wciąż noszę w kieszeni, choć nie wiem po co. Może po to, żeby pamiętać. Nie mam już złudzeń. Mój syn nie wróci z pokorą i nie powie: „Przepraszam, spieprzyłem to”. Może nigdy nie zrozumie, co naprawdę mu dałem. A może zrozumie dopiero wtedy, gdy ktoś jemu zaufa. I on to zaufanie zmarnuje.

Do dziś noszę w portfelu zdjęcie Patryka, jeszcze sprzed lat. Z czasów, gdy z dumą jechał pierwszym firmowym busem. Czasem na nie patrzę. Ale już się nie uśmiecham.

Jan, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama