Reklama

Kiedyś pracowałam jako nauczycielka w podstawówce. Ale życie lubi rzucać kłody pod nogi i z dnia na dzień zostałam zwolniona. Brakowało godzin, bo w kolejnych klasach było coraz mniej dzieci. Zamiast szukać pracy w innej szkole zostałam w domu. Mój mąż Marek wtedy powiedział, że na razie damy radę utrzymać się z jednej pensji. Ale to „na razie” przeciągnęło się na lata, a „damy radę” zamieniło się w wieczne pretensje, że siedzę w domu i nic nie robię.

Mieli pretensje

Teściowa, która mieszka z nami, też nie przepuszczała okazji, żeby mi dogryźć. Ciągle miała uwagi w stylu: „Mleko się skończyło. Dobra gospodyni powinna to zauważyć.”

Cała afera zaczęła się od suszarki. Któregoś dnia chciałam sobie wysuszyć włosy po wieczornej kąpieli. Marek siedział w salonie i oglądał coś w telewizji. Gdy usłyszał, że włączyłam suszarkę, natychmiast wparował do łazienki bez pukania.

– Znowu ciągniesz prąd? – zapytał z drwiną. – Cały dzień siedzisz w domu i nawet nie pomyślisz, żeby oszczędzać.

– Przecież to tylko suszarka – odpowiedziałam urażona.

Wyszłam z łazienki, nie chcąc wszczynać kłótni. W kuchni siedziała teściowa. Usłyszała nasze głosy i od razu się wtrąciła.

– Marek ma rację – powiedziała. – Lepiej by było, jakbyś sobie znalazła jakąś pracę, zamiast marnować prąd i gaz.

Miałam ich dość

Chciałam jej coś powiedzieć, ale z oczu zaczęły mi lecieć łzy. Otarłam je szybko rękawem, ale teściowa już zyskała przewagę. Nachyliła się ku mnie i dodała:

– Kiedyś kobieta wiedziała, co to znaczy zadbać o rodzinę. A tutaj wszystko jest na głowie mojego Marka.

– A ja niby co robię? – wybuchłam wreszcie. – Gotuję, sprzątam, zajmuję się dziećmi, robię zakupy! To wciąż za mało?

– Przecież nie mówię, że nic nie robisz – mój mąż wszedł do kuchni i podniósł głos. – Ale bądźmy szczerzy, ty po prostu siedzisz w domu. Nie masz pracy, nie przynosisz żadnych pieniędzy. Od miesięcy nie robisz nic pożytecznego.

– Żałuję, że rzuciłam pracę dla tej rodziny!

Nikt nic nie powiedział. Mąż wzruszył ramionami i wrócił do salonu, zostawiając mnie samą w kuchni z jego matką. Ona wstała z krzesła, rzuciła mi spojrzenie pełne pogardy i wyszła.

Następnego dnia snułam się po mieszkaniu bez celu. Nie miałam siły brać się za sprzątanie. W końcu weszłam do kuchni i wyjęłam mąkę, masło, cukier i resztkę malin z lodówki. Zaczęłam mieszać składniki.

Chciałam coś robić

Upiekłam małe bułeczki z malinami, po raz pierwszy bez przepisu. Zrobiłam kruche ciasto, wcisnęłam do środka maliny, trochę cukru pudru na wierzch. Malinianki. Pachniało jak kiedyś u babci. Stały na blacie, jeszcze ciepłe, kiedy zapukała pani Wanda, sąsiadka z piętra.

– Co tak pięknie pachnie? – zapytała.

– A coś mnie naszło na pieczenie bułek z malinami – powiedziałam.

– A można spróbować jednej?

Podałam jej na talerzyku. Zjadła, a potem poprosiła o jeszcze jedną, i jeszcze jedną.

– Powinna pani to sprzedawać – powiedziała z pełnymi ustami. – Słowo daję, nie jadłam czegoś takiego od czasów mojej matki. Zrobi mi pani tuzin na sobotę? Mam rodzinne spotkanie. Zapłacę oczywiście.

Zgodziłam się. Przyszła w sobotę rano. Wręczyłam jej talerz z bułeczkami. Sąsiadka wróciła wieczorem, z szerokim uśmiechem, pustym talerzem i nowym zamówieniem.

– Potrzebuję jeszcze trzy tuziny, moi goście się zajadali pani maliniankami. Powiedziałam, że może się uda. Uda się, prawda?

Pokiwałam głową, a ona wcisnęła w dłoń banknot. Stałam tak chwilę i nie wiedziałam, co robić. Pierwszy raz od miesięcy poczułam coś na kształt satysfakcji.

Nie mogłam uwierzyć

Pani Wanda wracała co tydzień. Jej znajome też zaczęły dzwonić i pytać, czy zrobię te bułeczki z malinami. Zaczęłam piec codziennie. Marek nic nie mówił, ale widział, że pieniądze pojawiają się w puszce z oszczędnościami.

Pomyślałam wtedy o starym kiosku przy przystanku. Stał pusty od miesięcy. Kiedyś sprzedawali tam prasę, potem drobiazgi. Miejsce niepozorne, ale ludzie przechodzili tamtędy codziennie. Zadzwoniłam pod numer z kartki przyklejonej na szybie. Mężczyzna po drugiej stronie był rzeczowy.

– Pięćset złotych za miesiąc. Bez prądu, musi pani sobie załatwić przyłącze.

Pojechałam tam z moją koleżanką Gosią, obejrzałyśmy wnętrze. Małe, ale czyste.

– Bierzesz? – zapytała.

– Biorę – odpowiedziałam bez namysłu.

Otworzyłam cukiernię

Kiedy Marek wrócił tego dnia do domu, zastał mnie z notesem i katalogiem wyposażenia gastronomicznego.

– Co to za fanaberie? – zapytał, zdejmując kurtkę. – Zamierzasz otworzyć cukiernię w budzie po gazetach?

– Tak. Nazwę ją „Niebiańskie Malinianki”. Już mam nawet logo.

Zaśmiał się krótko.

– Kto będzie kupował ciasteczka od kury domowej?

Zabolało mnie to, ale nie odpowiedziałam. Tydzień później odbyło się otwarcie. Przyszło więcej ludzi, niż się spodziewałam. Sąsiadka przyniosła mi bukiet różowych róż, Gosia zrobiła post na Facebooku, a jej znajoma, która prowadziła popularny profil kulinarny, udostępniła zdjęcia bułeczek z podpisem: „Najlepsze malinianki w mieście. Z duszą i historią”.

Tego dnia sprzedałam wszystko. Wieczorem przeliczyłam utarg: trzy tysiące złotych. Trzymałam pieniądze w dłoni i czułam, że coś się zmieniło.

Osiągnęłam sukces

Marek wrócił z pracy zmęczony i jak zwykle obojętny. Weszłam do domu chwilę po nim, niosąc karton z zakupami na zamówienie na kolejne bułeczki.

– Sprzedałaś wszystkie ciastka? – zapytał z niedowierzaniem, zdejmując buty.

– Tak – odpowiedziałam spokojnie. – Z dnia na dzień zamówień przybywa.

Nie powiedział nic więcej, ale pierwszy raz od miesięcy nie skwitował tego drwiną. Wieczorem, kiedy siedziałam w kuchni, weszła teściowa. W rękach trzymała kosz.

– Nazbierałyśmy z sąsiadką w ogrodzie – powiedziała. – Maliny, trochę porzeczek. Może się przydadzą.

Spojrzałam na nią z zaskoczeniem. Wzięłam owoce i podziękowałam, choć w środku coś mi szeptało, żeby nie ufać jej za szybko.

Wreszcie przestałam nadążać z zamówieniami i musiałam zatrudnić pomoc. Zgłosiła się Magda, młoda dziewczyna po szkole gastronomicznej. Szybko złapałyśmy wspólny język.

Docenili mnie

Marek zaczął się pojawiać częściej w mojej małej cukierence. Raz przyniósł nowy regał na ciastka, raz naprawił zamek. Teściowa któregoś dnia przyprowadziła koleżankę.

– To moja synowa – powiedziała z dumą. – Taka zdolna. Mówiłam od początku, że ma talent.

Nie wierzyłam własnym uszom. Jeszcze niedawno nazywała mnie ciężarem, a teraz przedstawiała jako powód do chluby. Może oboje wreszcie zobaczyli, że jestem kimś więcej. To wszystko działo się naprawdę.

Widzę, że i mąż, i teściowa próbują nadrobić lata obojętności. A dziś to ja decyduję, kim jestem – już nie tylko żoną i synową, która siedzi w domu i nic nie robi. Mam swoje ciastka, swoje życie i coś, co przez lata wydawało się nieosiągalne – poczucie własnej wartości.

Karolina, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama