Reklama

Babcia Jadzia zawsze była sercem naszej rodziny – tą, która lepiła pierogi z zamkniętymi oczami i wiedziała, kiedy zupa jest gotowa, tylko po zapachu. Ale to nie pierogi ani zupa były jej największym kulinarnym osiągnięciem. Chodziło o ogórki. Te w słoiku, chrupiące, lekko czosnkowe, idealnie kwaśne. Nikt nie robił ich tak jak ona. Przepis? Tajemnica, którą obiecała ujawnić dopiero przed śmiercią. I tak też zrobiła. Ale tylko jednej osobie. Mnie. Nie przewidziałam jednak, że ta niewinna tajemnica doprowadzi do rodzinnego dramatu i że zamiast wdzięczności spotka mnie… cisza.

Babcia Jadzia i jej słoiki

Pamiętam te letnie dni, gdy babcia Jadzia rozkładała się w kuchni z wielkimi miskami ogórków, baldachimami kopru i toną czosnku. W domu pachniało octem, liściem laurowym i czymś nieuchwytnym – zapachem lata zamkniętego w słoiku. Stałam wtedy obok niej, pomagając obierać czosnek albo układać warstwy w słojach. Czułam się ważna. Czułam, że uczestniczę w czymś magicznym.

– Te ogórki, dziecko, to nie byle co – mawiała z powagą. – To nasza rodzinna chluba.

Nikt nie znał dokładnego przepisu. Każdy próbował zgadnąć: a to że musi być cukier z miodem, a to że liście wiśni koniecznie, a może proporcje zalewy są najważniejsze. Ale babcia zawsze robiła je sama. Co roku wszyscy błagali, by sprzedała sekret. Śmiała się wtedy pod nosem i mówiła, że „na wszystko przyjdzie pora”.

Tego lata, gdy skończyła osiemdziesiąt dwa lata, powiedziała cicho:

Chodź ze mną do kuchni. Coś ci pokażę.

Pomyślałam, że znowu chce coś ugotować, choć ledwo chodziła. Ale nie. Wyjęła z szafki stary zeszyt, przewiązany sznurkiem, i podała mi drżącymi dłońmi.

– To wszystko, co wiem o tych ogórkach. Przekazuję ci, bo ty jedna mnie naprawdę słuchałaś. Ale nikomu, rozumiesz? Nikomu bez potrzeby.

Patrzyłam na nią jak na jakąś postać z bajki. Nie przyszło mi do głowy, że ten moment, który wtedy wydawał się błogosławieństwem, okaże się przekleństwem.

Sekret w kuchennym zeszycie

Zeszyt babci był poplamiony, pachniał octem, starym papierem i czymś jeszcze – czymś, co przypominało dzieciństwo. Otworzyłam go dopiero wieczorem, kiedy babcia zasnęła. Jej pismo nie było koślawe, kiedy jeszcze ręka trzymała pewnie długopis. Na marginesach notatki: „pamiętać o chrzanie!”, „nie dawać tyle cukru jak w ’82, bo wyszły za słodkie!”.

Byłam oszołomiona. Przepis był zaskakująco prosty, ale z dokładnością niemal wojskową – co do sekundy, stopnia zalania i temperatury. Babcia nawet zapisała, jakiej wody używać: „tylko przegotowana z rana, nie wieczorna – bo ma inną energię”. Nie miałam zamiaru nikomu o tym mówić. Przecież obiecałam. Ale już następnego dnia, przy śniadaniu, ktoś zapytał:

– A kto teraz będzie robił ogórki?

Babcia tylko rzuciła cicho:

– Ktoś się tym zajmie.

Zrobiło się dziwnie cicho. Wszyscy spojrzeli na mnie. Nie wiem, czemu. Może coś miałam wypisane na twarzy. Może zbyt gorliwie smarowałam sobie chleb domowym smalcem, który też był babciny. Tydzień później babcia zmarła. W spokoju, we śnie, tak jak zawsze sobie życzyła. A po pogrzebie – wiadomo, co było tematem numer jeden: ogórki.

– Trzeba uratować przepis – powiedziała ciocia Wanda. – On nie może zginąć!

Wtedy nie wytrzymałam i, jak ostatnia idiotka, wypaliłam:

Przepis się nie zgubił.

Wszyscy znieruchomieli.

– Jak to?

I wtedy się zaczęło.

Rodzina poczuła się zdradzona

– Babcia ci powiedziała? – spytała z niedowierzaniem kuzynka Ela, opierając się o kredens, jakby zaraz miała zemdleć.

– Poważnie? Tobie?! – krzyknął wujek Marian. – A czemu nie mnie? Ja z nią robiłem ogórki, odkąd miałem dziesięć lat!

W pokoju zapadła nieznośna cisza, w której słyszałam tylko swoje serce tłukące się gdzieś w gardle. Zamiast radości, że przepis przetrwał, zobaczyłam w ich oczach zawód, złość i… zazdrość.

– Może sama sobie to wymyśliła – mruknęła ciocia Wanda. – Albo kłamie. Babcia by nie wybrała jednej osoby. To nie w jej stylu.

Chciałam wstać, coś powiedzieć, ale mama ścisnęła mnie za nadgarstek pod stołem. Sygnał był jasny: milcz. Od tamtej pory atmosfera była jak w thrillerze – niby wszyscy się uśmiechali, ale za tymi uśmiechami czaiła się gorycz. Kiedy przyniosłam słoiki z pierwszą własnoręcznie zrobioną partią ogórków na imieniny dziadka, tylko babcia Krysia się ucieszyła.

Nooo… jak za dawnych lat! – powiedziała, chrupiąc z zadowoleniem.

Reszta rodziny nawet nie tknęła.

– My wolimy te z targu – rzuciła Ela z przesadnym spokojem.

– Albo z marketu. Przynajmniej wiadomo, co w nich siedzi – dodał Marian.

Czułam, jak w środku coś mi się zamyka. Przysięgłam sobie, że więcej nie przyniosę im ani jednego słoika. A najgorsze było to, że zaczęli mnie omijać. Nie odbierali telefonów. Unikali spotkań. Jakby bycie wybraną było równoznaczne z byciem zdrajcą.

Ciche święta

Pierwsze święta po śmierci babci były… dziwne. Mama się starała, wszystko było dopięte na ostatni guzik, ale wszyscy zachowywali się, jakby w powietrzu wisiało coś ciężkiego. A właściwie – ktoś. Babcia. Krążyła między nami jak duch – w obrusie, który ona kiedyś haftowała, w serniku według jej przepisu, ale nie tak udanym jak zawsze. Nawet w kompotach – bo nikt nie zrobił ich tak dobrze jak ona. Ale kulminacja nadeszła podczas kolacji.

– A ogórki są? – spytał ktoś z końca stołu. Chyba kuzyn Piotrek.

Zamarłam. Mama popatrzyła na mnie z niepokojem, ale nic nie powiedziała. Wiedziałam, co muszę zrobić. Wyszłam do kuchni i po chwili wróciłam z tacą słoików. Piękne, zielone, przezroczysta zalewa, plasterki czosnku ułożone jak w katalogu. Postawiłam je na stole.

– To te. Babcine. Zrobiłam według jej przepisu.

Tym razem nikt się nie odezwał. Przez chwilę sączyła się niezręczna cisza, po czym wujek Marian wziął słoik, spojrzał na etykietę, prychnął i odstawił z powrotem.

– Fajnie, że ktoś próbuje – mruknął.

Ciocia Wanda w ogóle się nie poczęstowała. Ela unikała mojego wzroku. Jedynie dziadek, trochę już zagubiony w świecie, sięgnął po ogórka i uśmiechnął się do mnie lekko.

Dobre… Takie jak kiedyś.

Ale nikt nie podjął tematu. Kolacja toczyła się dalej, jakby ogórków nie było. A ja siedziałam tam i czułam się jak złodziejka, choć zrobiłam wszystko jak trzeba.

Ogórkowy kryzys eskaluje

W marcu Ela wrzuciła na Facebooka zdjęcie ogórków w słoikach. Podpis brzmiał: „Eksperyment z przepisem babci Jadzi – trzymajcie kciuki!”. Zamarłam. To był ten sam przepis. Dosłownie. Słoiki wyglądały identycznie jak moje. Nawet układ chrzanu i liści wiśni był dokładnie taki, jak babcia opisała w zeszycie. I dokładnie taki, jak ja ułożyłam w moich słoikach. Nie mogłam wytrzymać.

– Skąd masz przepis? – zapytałam w komentarzu.

Ela odpisała sucho:

– Domyśliłam się. Próbowałam, aż trafiłam.

Kłamstwo. Później dowiedziałam się, że mama – moja własna mama – pokazała jej zeszyt. „Tylko raz”, „żeby nie było napięć”, „bo Ela nie mogła spać po nocach”. Zrobiło mi się niedobrze. Nie z zazdrości, ale z tego uczucia, że wszystko, co było wyjątkowe i zbudowane na zaufaniu babci, rozlało się jak niedokręcony słoik. Zamiast przepis przekazać razem, w zgodzie, ktoś go po prostu wyjął mi z rąk. A reszta zaczęła robić wersję „po swojemu” i udawać, że zawsze go znali.

Od tamtej pory nie rozmawiam z Elą. Unikam jej. A mama? Nie potrafię z nią rozmawiać o ogórkach. Tylko czasem, kiedy zamykam się w kuchni i robię kolejną partię, mówię do babci na głos:

– No i masz, babciu. Zamiast radości, zrobiła się wojna.

Dziedziczka tajemnicy... i samotności

Nie wiem, co babcia miała na myśli, przekazując przepis tylko mnie. Może naprawdę czuła, że to ja jedna słuchałam, że nie traktowałam jej jak muzealny eksponat, tylko jak kobietę z historią, humorem i swoimi małymi rytuałami. A może po prostu chciała, by ktoś to zapamiętał dokładnie tak, jak było. Fakt jest taki, że zostałam z zeszytem, z przepisem, z tym całym „sekretem” – i z pustką.

Kiedyś wyobrażałam sobie, że przyjdzie taki dzień, gdy zrobimy wspólnie wielkie wekowanie, jak dawniej. Że ogórki staną się symbolem naszej rodzinnej jedności. Tymczasem okazały się zapalnikiem. Przepis, który miał być pomostem, stał się murem. Rodzina się nie rozpada od wielkich tragedii. Rozpada się od rzeczy drobnych, cichych, ledwie zauważalnych. Od spojrzeń, których nie odwzajemniasz. Od telefonów, których nikt nie odbiera. Od świąt, na które nagle „wszyscy są zajęci”.

Zrobiłam ogórki i rozdałam sąsiadom. Kilka słoików zaniosłam do domu opieki, gdzie kiedyś babcia była na turnusie. Byli zachwyceni. Mówili, że smak przypomina im dzieciństwo. I chyba o to chodziło. Nie jestem już strażniczką przepisu. Nie pilnuję zeszytu jak świętości. Ale trzymam go. Bo kiedy otwieram go zimą, w kuchni pachnie jak u babci. A ja na chwilę znowu jestem jej wnuczką, stojącą obok przy zlewie, z głową pełną letniego słońca.

Może kiedyś przekażę ten zeszyt dalej. Ale nie teraz. Nie po tym wszystkim.

Iga, 27 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama