Reklama

Kiedy ostatni raz spędziłem święta z rodziną, byłem jeszcze na studiach. Pamiętam, że mama wtedy zrobiła sernik bez rodzynek specjalnie dla mnie, bo „Mateuszek nie lubi glutów w cieście”. Minęło ponad dziesięć lat, sernik zniknął z repertuaru, a Mateuszek przestał bywać. I tak co roku w grudniu rozważam: jechać czy nie jechać. W tym roku postanowiłem, że jadę. Odhaczę to, jak wizytę u dentysty. Przywiozę bombonierkę, posiedzę, pogadam o niczym. Może nawet wytrzymam do drugiego dnia świąt.

Wyszło jak zwykle — za późno wyszedłem z pracy, autobus spóźniony, w metrze ktoś miał atak paniki, telefon padł, a taksówek nie było. Kiedy dotarłem na dworzec, widziałem już tylko światła odjeżdżającego pociągu. Pociągu do rodzinnego miasta, do ludzi, z którymi niby nadal jestem związany, ale tylko przez wspólne nazwisko i dawne zdjęcia w albumach.

Stałem na pustym peronie, zmarznięty, z walizką i uczuciem narastającej frustracji. Święta się jeszcze nie zaczęły, a ja już miałem ich serdecznie dosyć. Wracać do mieszkania? Samotna Wigilia z makaronem z pesto? Znowu? Warszawa wokół mnie wydawała się dziwnie pusta i zimna. Jakby też nie miała ochoty na te święta. Zacząłem iść przed siebie, nie myśląc wcale o tym, dokąd tak naprawdę zmierzam.

Podała mi menu

Nie miałem żadnego planu. Po prostu szedłem. Ulice, które zwykle znałem na pamięć, nagle wyglądały inaczej. Może przez światła, może przez to, że było pusto. Mijałem zamknięte sklepy, świecące witryny z plastikowymi reniferami i restauracje, w których ludzie siedzieli jakby na siłę: w świątecznych swetrach, z wymuszonymi uśmiechami. W końcu natknąłem się na knajpę. Niewielką, jakby schowaną między większymi lokalami. Jasno oświetloną, z tabliczką przy drzwiach: „Kuchnia czynna do ostatniego klienta”. Brzmiało to absurdalnie, ale też trochę pocieszająco. Wszedłem.

W środku panowała cisza. Za ladą stała kelnerka, może w moim wieku, może trochę młodsza, z włosami związanymi niedbale w kucyk. Daleko z kuchni dobiegały pojedyncze dźwięki pracy, jakby ktoś jeszcze tam był, ale wcale się nie śpieszył.

— Śmiało, mamy jeszcze barszcz. Albo bigos, jak ktoś lubi dramaty — powiedziała, nie podnosząc nawet głowy znad notesu.

— Barszcz. Dramaty już dzisiaj miałem — odpowiedziałem, zanim zdążyłem się zastanowić, co właściwie robię w tym miejscu.

Podała mi menu, chociaż od razu było widać, że wybór jest czysto symboliczny: barszcz, bigos, herbata, kompot. Usiadłem w kącie, blisko grzejnika. Przez chwilę patrzyłem na nią. Nie nachalnie — po prostu zauważyłem, jak stawia filiżankę. Spokojnie, jakby jej się nie spieszyło. Była zmęczona, ale nie zrezygnowana. Miała ten rodzaj spokoju, który człowiek widzi dopiero wtedy, gdy sam się zatrzyma. Nie miałem ochoty mówić, ale nie czułem się źle. Po raz pierwszy od kilku godzin nie było mi źle.

Czas się zatrzymał

Nie wyszedłem zaraz po barszczu. Siedziałem z tą swoją zimową apatią, patrząc w okno i na dekoracje, które odbijały się w szybie jak świąteczne duchy. Ona sprzątała coś za ladą, potem usiadła przy drugim stoliku i zaczęła przeglądać notes, ale widziałem kątem oka, że nie notowała nic konkretnego. Po prostu zabijała czas. W końcu spojrzała na mnie.

— Nie planowałam dziś tu siedzieć do północy, ale nie było alternatywy — powiedziała i podniosła wzrok. — Święta w domu to stres. A tu… przynajmniej mam kontrolę.

— Nie planowałem zostawać. Chyba nikt nie planuje takich rzeczy — odpowiedziałem i dopiero teraz usłyszałem, jak bardzo sucho to zabrzmiało.

Uśmiechnęła się lekko. Przesunęła się o jedno krzesło bliżej. Nie było nikogo więcej w lokalu. Czas się zatrzymał. Rozmawialiśmy o zimie, o tym, że miasto w święta wygląda jak makieta, a potem jakoś przeszło na poważniejsze tematy. Powiedziałem, że miałem jechać do rodziców, ale nie zdążyłem. Nie wnikała. Kiwnęła tylko głową.

— Z tatą nie zdążyłam się pożegnać — stwierdziła. — A mama... cóż. Przeszła na tryb wiecznego utyskiwania, odkąd go zabrakło.

Potem dodała coś jeszcze, ale już nie pamiętam dokładnie co. Wtedy zapadła cisza. Dziwna, ale dobra. Bez napięcia. Taka, w której nie trzeba nic dodawać. Zaskoczyłem sam siebie tym, jak bardzo chciałem z nią rozmawiać. I jak łatwo mi to przychodziło. Nagle okazało się, że po całym dniu niepotrzebnych słów i spojrzeń, które nic nie znaczyły, to jedno działa jak plaster. Albo jak śnieg, który przykrywa ślady i pozwala przez chwilę udawać, że nie ma niczego poza tym, co tu i teraz.

Nie cofnęła się

Zamknęła knajpę o pierwszej. Wyszliśmy razem. Na zewnątrz było ciszej niż wcześniej — jakby nawet miasto zasnęło i tylko dla nas zostawiło włączone latarnie. Starówka wyglądała jak scenografia, której ktoś nie uprzątnął. Wszystko było białe. Światełka na drzewach świeciły właśnie dla nas.

— Lubisz Warszawę? — zapytała, poprawiając szalik.

— Nie wiem. Ale dzisiaj wygląda, jakby czekała tylko na nas — odpowiedziałem, sam zaskoczony, że to powiedziałem.

Szliśmy powoli, jakbyśmy chcieli przeciągnąć ten spacer jak najdłużej. Opowiadała o tym, że kiedyś miała psa i chodziła z nim tymi ulicami o szóstej rano. Ja mówiłem o tym, że zawsze chciałem mieszkać gdzieś indziej, ale nie potrafiłem się wyprowadzić. Ostatnie dziesięć lat przeciekło mi przez palce. Zatrzymaliśmy się pod jej blokiem. Stanęła przed domofonem, ale nie nacisnęła przycisku. Patrzyła na mnie, a ja na nią. Nie wiedziałem, co zrobić. To był ten moment, w którym zazwyczaj się milknie, kiwa głową i idzie w swoją stronę. Ale nie ruszyłem się.

— No to… — zaczęła.

Pochyliłem się i ją pocałowałem. Powoli. Bez pewności, raczej z lękiem, że zrobię coś głupiego. Ale nie cofnęła się. Nie powiedziała nic. Przez chwilę po prostu staliśmy tak, jakby nic innego nie miało znaczenia. Nie miałem niczego zaplanowanego. Jakby to była odpowiedź na pytanie, którego nigdy nie zadałem. I wtedy zaprosiła mnie do mieszkania.

Ona mówiła o ojcu

W środku było ciepło i pachniało herbatą z goździkami. Nie rozmawialiśmy wiele. Zdjęła kurtkę, podała mi ręcznik i wskazała łazienkę. Potem sama przebrała się w coś wygodnego. Usiadłem na brzegu jej łóżka z kubkiem parującej herbaty i przez chwilę patrzyłem, jak szuka czegoś w szafce. Była spokojna. Nienachalna. Tak, jakby to było zupełnie naturalne, że obcy facet siedzi u niej w nocy w święta.

Mówiła o dzieciństwie, o zapachu igliwia, który w jej domu był ważniejszy niż choinka. Ja opowiedziałem o tym, jak kiedyś tata spóźnił się na pasterkę, bo zasnął po śledziu. Śmiała się z tego tak szczerze, że sam się uśmiechnąłem.

— To chyba najdziwniejsze Boże Narodzenie w moim życiu — powiedziałem po chwili.

— A może najbardziej szczere? — odparła, nie patrząc na mnie, tylko w sufit.

Nie było w tym nic z historii o przygodzie na jedną noc. Żadnej z tych pustych gier. Po prostu dwoje ludzi, którzy byli tam, gdzie w danej chwili chcieli być. Potrzebowaliśmy siebie. Może tylko na moment, ale to nie miało wtedy znaczenia.

Opowiedziałem jej rzeczy, których nie mówiłem nikomu. O poczuciu pustki, którego nie umiem nazwać. O tym, że czasem nie mam siły pisać do nikogo, a jednocześnie czekam, aż ktoś napisze. Ona mówiła o ojcu, który zmarł przedwcześnie, i o tym, że od tamtej pory już nic nie było jak dawniej. Patrzyłem na jej profil w ciemności i myślałem, że być może właśnie o to chodzi: nie o wielkie słowa i deklaracje, tylko o to, że przez jedną noc można nie czuć się samotnym.

Wszystko miało sens

Obudziłem się pierwszy. Światło wpadało przez niezasłonięte okno i rysowało jasne linie na podłodze. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem, a potem zobaczyłem jej ramiona, spokojny oddech i wszystko wróciło. Wstałem cicho, żeby jej nie obudzić. W kuchni znalazłem kawę, zrobiłem sobie filiżankę i wyszedłem na balkon. Stałem tam, w tej cichej dzielnicy, z kubkiem w dłoni, patrząc na dachy i śnieg. W głowie miałem pustkę.

Nie wiedziałem, co będzie dalej. Nie zastanawiałem się. Może się nie odezwie, może to ja nie będę umiał. Może oboje uznamy, że to był wyjątek, coś, co zdarzyło się tylko dlatego, że był śnieg, barszcz i taki tam zbieg okoliczności. Ale przez chwilę wszystko miało sens. Nie udawaliśmy. Nie uciekaliśmy. Byliśmy sobą.

Wróciłem do środka. Siedziała już na łóżku, lekko zaspana, z uśmiechem.

Myślałam, że uciekłeś — powiedziała półgłosem.

— Jeszcze nie — odpowiedziałem.

Nie wiem, czy ją zobaczę za tydzień. Nie wiem, czy w ogóle to coś znaczy. Ale wiem, że tego pocałunku nie planowałem tak jak świąt. I że przez jeden wieczór w roku, choćby tylko raz, nie byłem sam.

Mateusz, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama