Reklama

Nie wiem, kto wymyślił niedziele handlowe przed Świętami, ale ten ktoś na pewno nigdy nie pracował w galerii. Gdy tylko otwieramy drzwi o dziesiątej, wlewa się do środka tłum ludzi, który nie ustępuje aż do zamknięcia. Dla nich to świąteczne zakupy, a dla mnie ośmiogodzinne piekło z obowiązkowym uśmiechem na twarzy. Pracuję w jednej z sieciówek odzieżowych i myślałam, że już mnie nic nie zaskoczy. A jednak. Ta niedziela przebiła wszystko. Chamstwo, pretensje, awantury o 5 złotych zniżki. A ja stałam tam jak idiotka i powtarzałam: „W czym mogę pomóc?”.

Spojrzałam na zegar

Zaczęło się od tego, że automatyczne drzwi zacięły się dokładnie o 9:56. Czekający już tłum naciskał nosami na szyby jak stado wygłodniałych wilków, które wyczuły świeże mięso. Próbowałyśmy z Martą ręcznie odblokować skrzydła, ale było już za późno — wystarczyło jedno kliknięcie z centrali i ludzie wparowali do sklepu jak fala tsunami.

— Przepraszam, to gdzie są te swetry z reklamy?! — wrzasnęła kobieta z wózkiem, którego rozmiar bardziej pasowałby do hurtowni niż do sklepu odzieżowego.

Nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, bo już za jej plecami formowała się kolejka osób z tą samą pretensją w oczach. Marta zniknęła na zapleczu pod pretekstem „sprawdzenia stanów”, czyli jak co niedzielę, ratowania psychiki w samotności. Zostałam sama przy wejściu, zaciągnięta do pierwszego starcia.

— Te rajstopy były za 9,90! — Kobieta w bordowym płaszczu machała paragonem jak bronią.

— Te za 9,90 były z poprzedniej gazetki. Teraz obowiązuje nowa promocja — próbowałam wyjaśnić spokojnym tonem.

— Ale mnie to nie interesuje! — wycedziła przez zęby. — Albo pani uznaje rabat, albo rozmawiamy z kierownikiem!

Spojrzałam na zegar. Dziesiąta zero sześć. Jeszcze tylko siedem godzin i pięćdziesiąt cztery minuty.

— Oczywiście, zaraz poproszę kierowniczkę — powiedziałam, próbując się uśmiechnąć. W duchu marzyłam, żeby się rozpłakać albo wyjść tylnym wyjściem i już nigdy nie wrócić.

Zgrzytnęłam zębami

Nie zdążyłam jeszcze wrócić na swoje miejsce, gdy podeszła do mnie kobieta z rocznym dzieckiem na ręku i drugą, kilkuletnią dziewczynką trzymającą się jej nogi. Na pierwszy rzut oka wyglądała na zmęczoną, ale uprzejmą. Myliłam się.

— Przepraszam, czy mogłaby mi pani znaleźć bodziaki w rozmiarze 74? Te wszystkie to chyba jakieś większe, a ja nie mam czasu tego przeszukiwać. Mam dwójkę dzieci, jak pani widzi.

— Oczywiście, zaraz sprawdzę — powiedziałam, z trudem powstrzymując odruch, żeby zapytać, czemu dzieci są tu, a nie z ojcem.

Zaczęłam przeglądać stosik przy wieszaku, kiedy usłyszałam za sobą jej zirytowany głos:

— No, ale szybciej, proszę. Dziecko mi zaraz zasika całe ramię!

Zgrzytnęłam zębami. Bodziaki były w zupełnym nieładzie, ktoś najwyraźniej przebrał cały stos i zostawił bajzel. Spojrzałam na kobietę — nie zamierzała pomóc, tylko patrzyła na mnie z wyższością, jakby bycie matką upoważniało ją do traktowania mnie jak służącą.

— Proszę, to jedyny 74, jaki znalazłam. Może jeszcze są na magazynie, mogę sprawdzić — zaproponowałam z automatycznym uśmiechem.

— Niech pani sprawdza, ja tu poczekam. I proszę też przynieść czapeczkę, ale nie różową, różowego nie znoszę!

Zniknęłam na zapleczu, udając poszukiwania. Tak naprawdę stałam tam chwilę bez ruchu, oddychając głęboko. Gdybym mogła, poszłabym zapalić albo zjeść czekoladę. A może rzucić tę pracę. Najlepiej wszystko na raz.

— Co robisz? — zapytała Marta, która już wróciła.

— Chowam się przed roszczeniową kobietą z dzieckiem — westchnęłam. — A to dopiero początek.

Aż się we mnie zagotowało

Po przerwie na zapleczu, gdzie przez pięć minut udawałam, że szukam dziecięcej czapeczki, wróciłam na salę sprzedaży. Marta zniknęła znowu — miała najwyraźniej lepszy instynkt samozachowawczy niż ja. Przed moim stanowiskiem stał już starszy pan w grubym płaszczu, który parował od wilgoci.

— Gdzie jest ten karp na wagę z promocji? — zapytał, nawet się nie witając.

— Proszę pana, to sklep odzieżowy. Karpia nie mamy — odpowiedziałam spokojnie.

— Ale w gazetce pisali, że w tej galerii będzie karp! — Podniósł głos, wyraźnie zirytowany.

— Możliwe, ale to zapewne dotyczy supermarketu na parterze. My sprzedajemy ubrania.

— No to czemu nie ma kartki? — burknął, jakby to był logiczny argument.

— Kartki?

— Że karpia nie ma! — prawie krzyknął.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, dołączyła do niego kobieta w puchowej kurtce i świątecznej opasce z reniferami.

— Oni to specjalnie robią! Zwabią ludzi promocjami, a potem nie ma nic! Kłamstwo i manipulacja! — zawyrokowała, patrząc na mnie jak na złodzieja.

— Może pójdą państwo zapytać na dole w spożywczym? Tam na pewno coś wiedzą — próbowałam zachować resztki cierpliwości.

— A pani tu po co jest, jak nic nie wie?! — syknął starszy pan, odwracając się na pięcie.

Zacisnęłam dłonie w kieszeniach fartucha. Aż się we mnie zagotowało. Od rana słuchałam pretensji, wyzwisk i wrzasków. Za darmo. A właściwie nie — za najniższą krajową plus świąteczny uśmiech. I nikt nawet nie zapytał, czy ja mam kiedy kupić tego karpia.

Uśmiechałam się i liczyłam oddechy

Około trzynastej sklep wyglądał jak po przejściu huraganu. Ubrania leżały na podłodze, buty bez par walały się przy kasie, a przymierzalnie przypominały schrony po ataku paniki. Próbowałam coś poskładać, kiedy usłyszałam zgrzyt. Odwracam się — wózek, a w nim śpiące dziecko i torba z zakupami z innego sklepu. Obok stoi kobieta w słuchawkach.

— Przepraszam, nie może pani zostawić tu dziecka i sobie chodzić po galerii — powiedziałam cicho, ale stanowczo.

— A kto powiedział, że sobie chodzę?! — Kobieta wyjęła jedną słuchawkę z ucha. – Przymierzam kurtkę!

— Wózek utrudnia przejście, poza tym... dziecko jest samo...

— Dziecko śpi! — ucięła. — Niech pani zajmie się swoją robotą, a nie moje dziecko mi będzie pilnować!

Zamarłam. Wózek rzeczywiście blokował przejście, ludzie musieli go omijać slalomem. A ja, jak idiotka, stałam z bluzką w ręce i udawałam, że nie słyszę szeptów innych klientów: „Widzisz? Taka młoda, a już roszczeniowa”. Piętnaście minut później inna kobieta rzuciła mi kartą w twarz, bo „terminal za długo myśli”, a mężczyzna na oko po pięćdziesiątce nazwał mnie „niedorozwojem” tylko dlatego, że nie przyjął mu kodu rabatowego.

Uśmiechałam się i liczyłam oddechy. Czasem do dziesięciu, czasem do stu. Marta wróciła i spojrzała na mnie z troską.

— Wyglądasz, jakbyś miała zejść.

— A ty jakbyś właśnie uciekła z więzienia — odpaliłam, a ona parsknęła śmiechem.

Było źle, ale śmiech Marty był pierwszym dobrym dźwiękiem tego dnia.

Stałam chwilę w ciszy

Zbliżała się siedemnasta. Do zamknięcia zostały dwie godziny, ale dla mnie to było jak obietnica końca świata — w sensie pozytywnym. Wciąż jednak napływał nowy tłum, jakby ci, co spali do południa, właśnie się obudzili i przypomnieli sobie o świętach. Głośnik dudnił piosenką Mariah Carey po raz setny. Ktoś śpiewał fałszywie pod nosem. Ja byłam już na autopilocie. Uśmiech. Składanie. Kasowanie. Uśmiech. Składanie. Kasowanie.

I wtedy wszedł chłopiec, może dziewięcioletni, z wielkim pudełkiem puzzli i rękoma w kieszeniach.

— Dzień dobry. Czy mogę zapakować to na prezent? — zapytał grzecznie, wskazując na regał z darmowym papierem i wstążkami.

— Oczywiście — uśmiechnęłam się. — Pomóc ci?

— Nie, dziękuję. Sam to zrobię. Mama zawsze mówi, że jak coś zrobisz sam, to bardziej się liczy.

Przytaknęłam, trochę wzruszona. Chłopiec usiadł na podłodze, starannie zawinął prezent, przykleił taśmę i nawet dorobił małą kokardkę. Po czym wstał i powiedział:

— Dziękuję, że pozwoliła mi pani tu zostać. To dla mamy. Tata mówi, że ona zasługuje na wszystko. A ja nie mam wszystkiego, tylko te puzzle.

Wyszedł, zanim zdążyłam coś odpowiedzieć. Stałam chwilę w ciszy. W tym sklepie pełnym wrzasków, awantur i pretensji właśnie zdarzył się mały cud. Jedno dziecko, jeden prezent, jeden szczery uśmiech. I nagle miałam siłę dociągnąć do końca zmiany. Marta tylko spojrzała na mnie i powiedziała:

— Okej, co ci się stało? Masz jakąś dziwnie dobrą minę.

— Cud. Świąteczny cud — mruknęłam.

Potem spojrzałam w niebo

Zamknęłyśmy drzwi punkt osiemnasta. Marta przekręciła zamek, a ja oparłam się o framugę, jakby ktoś wyłączył mi napięcie w ciele. Galeria pustoszała. Ludzie wychodzili z siatami, część jeszcze szukała ostatnich okazji, ale w naszym sklepie zapanowała cisza. Nareszcie.

— Widzisz? Przeżyłyśmy. — Marta podała mi kubek z resztką herbaty, którą zapomniałam wypić sześć godzin temu. — Masz nawet oba kolczyki. To sukces.

— I tylko jedną awanturę z rzuconą czapką i trzema „czy pani wie, kim ja jestem” — dodałam zmęczonym głosem.

Zaczęłyśmy ogarniać bałagan. Składanie ubrań w nocy przypominało układanie świata od nowa. Tyle że wiedziałyśmy, że jutro ten świat znowu się zawali. Z tyłu głowy miałam jeszcze jedno: po pracy muszę iść do spożywczaka. Nie miałam kiedy zrobić zakupów, a lodówka świeciła pustkami. Wzięłam to za symbol — ludzie przez cały dzień chcieli czegoś ode mnie, a ja nie miałam nawet kiedy zadbać o siebie.

Na przystanku autobusowym było cicho. Śnieg zaczął prószyć lekko, jakby też miał dość dzisiejszego dnia. Usiadłam i wzięłam głęboki wdech. Potem spojrzałam w niebo i pomyślałam: nie wiem, jak bardzo trzeba nie szanować drugiego człowieka, żeby traktować go jak obsługę życia. Kiedy autobus nadjechał, miałam wrażenie, że wiezie mnie nie do domu, a do świata, w którym ludzie są odrobinę milsi. Ale... Może jutro? Może kiedyś?

Justyna, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama