Reklama

Wigilia kiedyś pachniała spokojem, a teraz – smażonym karpiem i zmęczeniem. Dawniej czekałam na ten dzień. Teraz odliczam godziny do końca. Zegar pokazuje 5:42. Siedzę w kuchni z zimną kawą, bo przecież jak zawsze o sobie zapomniałam. W piekarniku sernik, w garnku kapusta z grzybami, a ja z kartką w dłoni sprawdzam listę. Sześć potraw gotowych, cztery w połowie. Reszta czeka.

Od dziesięciu lat wszystko robię sama. Marek z Kasią przyjeżdżają jak goście, Tomasz pomaga, ale tylko wtedy, gdy go o to poproszę. Nikt sam z siebie nie zapyta: „Mamo, może chcesz, żebym coś zrobił?”. Nie pytają, bo są przyzwyczajeni. Przez całe życie robiłam wszystko sama. „Ty to lubisz, mamo” – powtarzają. Tylko że ja już od dawna tego nie lubię.

Chciałabym kiedyś usiąść przy gotowym stole w ładnej sukience, bez potu na plecach. Chciałabym, żeby ktoś zapytał, czy nie jestem zmęczona. Albo – głupie marzenie – powiedział: „Dziękuję”. Kiedyś myślałam, że miłość daje się przez opiekę. Że jak upiekę makowiec i zrobię sto pierogów, to ktoś mnie pokocha bardziej. Coraz częściej czuję się jak cień. Jak kobieta do gotowania i do sprzątania. Może w tym roku coś się zmieni.

To było przełomowe zdanie

Siedzieliśmy przy stole. Opłatek już dawno połamany, wszyscy coś żuli w ciszy, która – jak zawsze – zapowiadała kulminację napięcia. Rozmowy zgasły, bo Marek jak zwykle nie miał nic do powiedzenia, a Tomasz co chwilę zerkał na telefon. Wtedy, nieoczekiwanie, Kasia odezwała się, przeciągając słowa, jakby miały przebić się przez mur obojętności.

– A może w końcu podziękuj mamie, że znowu wszystko zrobiła?

Syn nawet nie podniósł wzroku znad talerza. Milczał. Żuł. Udawał, że nie słyszy.

Nie robię tego dla podziękowań – odezwałam się spokojnie, ale głos miałam jak nóż, zimny i twardy. – Po prostu wiem, że jak nie ja, to nikt.

Przy stole zapanowała cisza. Ta prawdziwa, niezręczna. Cisza, która boli w skroniach.

– No właśnie – rzuciła Kasia. – I dlatego nic się nie zmienia. Bo mama nie pozwala nam nic zrobić. A potem ma mama pretensje.

Popatrzyłam na nią. Spojrzałam jej prosto w oczy. W głowie kłębiły się myśli, obrazy, wspomnienia. Tyle razy chciałam coś powiedzieć, ale nie było przestrzeni. Zawsze lepiej było milczeć. Zawsze było coś do zrobienia, do podania, do przetarcia.

– Przez całe życie byłam od gotowania i sprzątania – powiedziałam cicho. – Nie od rozmów.

– Ale my chcieliśmy! – Kasia mówiła już na granicy łez. – Tylko mama wszystko wie lepiej. I zawsze pierwsza wszystko robi, zanim się zdążymy odezwać.

Syn wciąż milczał. Patrzył w talerz. Jak chłopiec, który boi się, że go wyrwą do odpowiedzi.

Awantura rozgorzała na dobre

– A może wy wcale nie chcieliście? – spojrzałam na Kasię. – Może było wygodniej, że wszystko robi się samo? Że nie trzeba nic zaplanować, nic ugotować, tylko przyjechać, usiąść i wyjść?

– To nieprawda – powiedziała spokojniej. – Tylko że mama nigdy nie daje dojść do głosu.

– Bo jak zaczynaliście mówić, to już było po wszystkim. Sałatka zrobiona, karp usmażony, barszcz gorący. Nawet nie pytaliście, czy może bym wolała tylko usiąść. Chociaż raz.

Kasia otworzyła usta, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, odwróciłam się do Marka.

– Ty. Ty się nigdy nie odezwałeś. Dziesięć lat. Dziesięć Wigilii, kiedy siedziałeś i jadłeś, jakby to była restauracja. Chociaż raz mogłeś powiedzieć: „Mamo, nie musisz wszystkiego robić”.

– A co miałem mówić? – wypalił nagle, podnosząc głos. – Nigdy nie dało się z tobą rozmawiać.

Serce mi zamarło.

– Proszę?

– Zawsze wszystko wiedziałaś najlepiej. Nie słuchałaś. Tylko mówiłaś, co ma być. Jak. Kiedy. Gdzie kto ma siedzieć. Nawet choinkę trzeba było ustawiać „po twojemu”, bo „inaczej nie pasuje”.

Zrobiło mi się zimno. Jakby ktoś ściągnął ze mnie cały ten wigilijny fartuch i zostawił nagą. Bezbronność, którą czułam w tamtej chwili, zmiotła wszystko inne.

– Ja tylko chciałam, żeby było dobrze – wyszeptałam.

– A wyszło, że wszyscy mamy się tylko dostosować – dodała Kasia.

Poczułam, jak w oczach zbierają mi się łzy. Nie ze złości. Z żalu. Z samotności. Z tego, że nikt przez te wszystkie lata nie zapytał, jak ja się czuję. Bo przecież byłam silna. Do tej pory.

Padło ważne zdanie

Nie pamiętam, jak wstałam od stołu. Nogi same mnie poniosły do kuchni. Odruchowo wzięłam ścierkę i zaczęłam przecierać blat, jakbym mogła nim zetrzeć wszystko, co właśnie się wydarzyło. A potem usłyszałam kroki. Kasia i Marek stanęli w progu, jakby bali się podejść bliżej.

– Mamo… – zaczęła Kasia.

– Dajcie mi chwilę – powiedziałam, ale nie patrzyłam na nich. Bałam się, że jeśli spojrzę, rozsypię się jak ten makowiec, który właśnie pękł w piekarniku.

Nie możemy tak zostawić tej rozmowy – powiedziała spokojnie. – Proszę.

Odwróciłam się. Trzymałam się zlewu, jakby miał mnie uratować przed utonięciem.

Nie chciałam być taka – powiedziałam w końcu. – Po śmierci Zygmunta zostałam sama. W jednym dniu straciłam męża, oparcie, człowieka, który chociaż był szorstki, to przynajmniej był. A wy… wyście się rozeszli, każdy na swoje życie. Każdy miał swoje sprawy. Ja miałam święta. Tylko to mi zostało.

– Dlaczego mama nigdy nic nie powiedziała? – zapytała Kasia.

– Bo myślałam, że muszę być silna. Że jak pokażę słabość, to się wszystko zawali. Jakbym przestała piec te serniki, to was już nic nie przyciągnie. Że przestanę być potrzebna.

Marek milczał, ale podszedł bliżej. Wreszcie spojrzał mi w oczy.

– Przepraszam – wyszeptał.

To słowo miało ciężar całej dekady. Spojrzałam na nich i po raz pierwszy od lat powiedziałam głośno:

– Ja naprawdę nie chciałam tak żyć. Po prostu nikt mnie nie nauczył, jak można inaczej.

Za drzwiami kuchni nastała cisza. Tylko nie taka, jak wcześniej. Ta była inna. Lżejsza.

Pozwoliłam sobie na słabość

W nocy długo nie mogłam zasnąć. Leżałam na boku, wpatrując się w choinkowe światełka, które odbijały się w szybie kuchennego okna. Cicho popłakiwałam, jakbym w końcu pozwoliła sobie na bycie słabą. Po raz pierwszy od lat. Wróciły do mnie obrazy z pierwszych Wigilii po śmierci Zygmunta. Przypomniałam sobie, jak zapalałam świeczki i próbowałam się uśmiechać. Marek siedział cicho, Kasia zerkała nerwowo na zegarek, Tomasz jako jedyny zapytał:

– Mamo, jak się trzymasz?

To pytanie wtedy mnie złamało, ale i trochę uratowało. Pamiętam, że chwyciłam go wtedy za rękę i powiedziałam:

– Jakoś się trzymam, synku. Przecież muszę.

A on odpowiedział:

– Wcale nie musisz. Możesz się też po prostu rozsypać.

Teraz wyciągnęłam telefon z szuflady i zadzwoniłam. Wiedziałam, że odbierze, mimo że była prawie północ.

– Tomasz? – wyszeptałam. – Przepraszam, że tak późno…

– Mamo, wszystko w porządku?

– Chciałam ci tylko powiedzieć: dziękuję. Nigdy mnie nie zostawiłeś samej z tym wszystkim. Z emocjami, z ciszą…

Usłyszałam westchnienie po drugiej stronie.

– Mamo, może w końcu czas, żebyś żyła też trochę dla siebie?

Zamknęłam oczy. Te słowa wdarły się we mnie jak ciepło. Jak obietnica, że jeszcze coś może się zmienić. Spojrzałam na stół w kuchni. Pusto, ale nie zimno. Być może pierwszy raz od lat czułam, że nie jestem w tym sama.

Coś się między nami zmieniło

Święta dobiegały końca. Ostatnie kawałki sernika znikały z talerzy, choinka migała już trochę ospale, a świece na stole zaczęły się dopalać. Dzieci Kasi i Marka pochłonięte były nowymi zabawkami. Zostałam sama w kuchni, tak jak co roku. Tylko tym razem… nie bolało tak jak wcześniej.

Usiadłam z kubkiem herbaty, która parowała, jakby chciała mi ogrzać nie tylko dłonie, ale i coś głębiej. Nagle podeszła Kasia. Bez słów usiadła naprzeciwko. Długo nic nie mówiłyśmy. Po prostu byłyśmy razem. W końcu spojrzała mi w oczy i zapytała cicho:

– Czy w przyszłym roku możemy przygotować wszystko razem?

Zawahałam się. Zawsze bałam się, że jeśli oddam choć odrobinę kontroli, wszystko się rozpadnie. Dziś już wiedziałam, że to nieprawda. Skinęłam głową. Powoli. Z namysłem.

Chciałabym tego – powiedziałam.

Nie musiała nic dodawać. Uśmiechnęła się tylko delikatnie i wstała, by odłożyć talerze do zlewu. Bez słów, jakby to było coś zupełnie naturalnego. Marek pojawił się w drzwiach, już w płaszczu. Zawahał się przez chwilę, a potem podszedł. Bez żadnego wstępu objął mnie lekko.

Wiem, że zawaliłem. Chcę to zmienić. Dla ciebie. Dla nas.

Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się tylko – nie z radości, ale z ulgi. Po raz pierwszy od lat cisza między nami nie była zimna. Była przestrzenią. Na coś nowego.

Zmieniłam swoją rolę

Zostałam sama. Dom był cichy. Prawdziwie cichy, ale nie niepokojąco – raczej spokojnie. Usiadłam jeszcze raz przy stole, teraz już pustym. Światła choinki odbijały się w oknie, jakby przypominały mi, że coś wciąż się tli.

Myślałam o tej rozmowie. O wszystkim, co zostało powiedziane. O tym, co przez lata nie padło. Nie wierzę, że jedna Wigilia naprawi wszystko. Nie wierzę w cudowne przemiany z dnia na dzień. Wierzę jednak, że coś się dziś zaczęło. Coś kruchego, jak pierwszy śnieg – można to zadeptać, ale można też dać temu opaść cicho i spokojnie, warstwa po warstwie.

Nie chcę już być kobietą, która tylko daje. Czeka na wdzięczność i znów zostaje z pustymi rękami. Chcę się nauczyć mówić, czego potrzebuję. Chcę być obecna nie tylko ciałem przy garnkach, ale też głosem przy stole. To nie znaczy, że nie będzie trudnych dni. Że nie wrócą stare schematy. Coś się jednak zmieniło i może właśnie dzięki temu wreszcie coś nowego będzie mogło się narodzić.

Spojrzałam na kubek zimnej herbaty. Wstałam, zrobiłam nową. Ciepłą. Może nie jestem już tylko kimś, kto wszystko robi. Może jestem też kimś, kto zasługuje, by przy niej coś się wydarzało. Bez wysiłku. Z potrzeby serca. Tak się dziś czuję.

Danuta, 64 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama