„Przed Wielkanocą ja sprzątałam od świtu do nocy, a mąż wygniatał kanapę. Obudził się dopiero, gdy spakowałam walizkę”
„– Michał, mógłbyś w końcu umyć te okna? – zapytałam, starając się brzmieć spokojnie, choć miałam ochotę wrzeszczeć. – Kochanie, przecież już wyniosłem śmieci… – odparł, nie odrywając wzroku od ekranu. Grę przerwał po to, żeby sięgnąć po chipsa”.

W moim domu Wielkanoc to nie tylko święta. To coś więcej. To generalne porządki, białe firanki, świeże kwiaty na stole i szynka, która pachnie w całym mieszkaniu. Tak było u mojej mamy, tak jest u mnie. I choć co roku obiecuję sobie, że nie dam się zwariować, znowu kończę z listą zadań dłuższą niż paragon z marketu.
Michał, mój mąż od ośmiu lat, uważa, że święta są po to, żeby odpocząć. Dla niego odkurzenie dywanu to szczyt domowej rewolucji. A ja? Ja myję okna, czyszczę piekarnik, pucuję łazienkę, gotuję, piekę i jeszcze w międzyczasie prasuję obrusy. I nie, nie jestem perfekcyjną panią domu. Po prostu nie chcę, żeby mama, siostra czy teściowa uznały, że nie ogarniam własnego życia. Michał twierdzi, że „robię to dla siebie”, ale przecież nie dla siebie padam na twarz z mopem w ręku o pierwszej w nocy. Patrzę na niego, jak siedzi z padem do gry w dłoni i mam ochotę rzucić w niego tą nieszczęsną listą rzeczy do zrobienia. Chociaż nie. Najpierw ścierką do kurzu. Właśnie ją dziś sama wyprałam.
W ogóle nie chciał mi pomóc
– Michał, mógłbyś w końcu umyć te okna? – zapytałam, starając się brzmieć spokojnie, choć miałam ochotę wrzeszczeć.
– Kochanie, przecież już wyniosłem śmieci… – odparł, nie odrywając wzroku od ekranu. Grę przerwał tylko po to, żeby sięgnąć po chipsa.
– No jasne. Śmieci wyniesione, święta uratowane – syknęłam z ironią.
Przez chwilę milczał, jakby myślał, że to koniec tematu. Ale nie znał mnie aż tak słabo, żeby wierzyć, że dam się zbyć takim tekstem. Wzięłam głęboki oddech, po czym zaczęłam wyliczać:
– Lista zadań: punkt pierwszy: zakupy – zrobiłam. Drugi: mycie kuchni – zrobiłam. Trzeci: pranie – zrobiłam. Czwarty, piąty, szósty – wszystko ja. A ty? Śmieci. Brawo, Michał. Nagroda z utrzymania gospodarstwa domowego!
– Przecież ty to wszystko lubisz planować… – mruknął bez przekonania, jakby sam nie wierzył, że to go usprawiedliwia.
Zawiesiłam na nim wzrok. Patrzył na mnie tymi swoimi rozbrajającymi oczami, które kiedyś mnie zmiękczały. Ale teraz to nie działało.
– Wiesz, co mnie wkurza? Że ty nawet nie widzisz, jak bardzo się staram. Jak bardzo się spalam, żebyśmy mieli choć raz porządne święta. A ty nie masz nawet cienia refleksji.
Odwrócił głowę. Udawał, że coś go zainteresowało za oknem. Za tym oknem, które miał umyć.
W głowie już wtedy pojawiło mi się to pytanie: po co to wszystko? Po co się tak staram, jeśli on tego nie widzi? Nie próbuje być w tym ze mną?
Zrobił mi awanturę o porządki
Czekałam na jego odpowiedź, ale nie nadeszła.
– Nie jestem twoją matką, Michał – powiedziałam cicho, niemal bez emocji. I właśnie ten spokój w moim głosie sprawił, że się w końcu podniósł z kanapy.
– To może przestań mnie tak traktować! – wybuchł. – Wiecznie każesz, zrzędzisz, oceniasz… Czuję się jak dzieciak, któremu ktoś ciągle mówi, co ma robić!
Patrzyłam na niego i nie mogłam uwierzyć. Serio? Naprawdę zamierzał się teraz obrażać?
– Michał, ty masz trzydzieści pięć lat. Gdybyś sam z siebie chociaż raz coś zaplanował, coś ogarnął, to nie musiałabym ci mówić, co robić! Ale ty zachowujesz się, jakbyś wprowadził się do hotelu z obsługą całodobową.
– A może po prostu przestań się tak spinać, co?! – krzyknął. – Nikt ci nie każe robić z tych świąt olimpiady perfekcyjnych pań domu!
– Nie chodzi tylko o święta! – uniosłam głos, czując, że zbiera mi się na płacz. – Chodzi o to, że od lat jestem w tym sama. Wszystko jest „moje” – moje zakupy, moje porządki, moje listy. Ty tylko... jesteś. Fizycznie.
Nie powiedział nic. Zamiast tego zaczął zbierać brudne kubki z salonu, jakby nagle dostał olśnienia. Ale to nie była skrucha. To była ucieczka. Patrzyłam, jak wychodzi do kuchni i wiedziałam, że nie zrozumiał nic.
Wtedy pierwszy raz pomyślałam: może po prostu się nie nadajemy do bycia razem. Może już się zużyliśmy jako para.
Wyszło z niego, co myśli
– To tylko okna, Kasia. Nikt się nie obrazi, jak będą trochę brudne – powiedział Michał z westchnieniem, ledwo patrząc mi w oczy.
Stałam ze ścierką w ręku, włosy miałam związane w niechlujny kocyk, a dłoń tak przemoczoną, że czułam zimno aż do łokcia. Płyn zjeżdżał po szybie, zostawiając mokre ślady.
– To nie chodzi o okna – powiedziałam cicho, ale głos mi się załamał. – W ogóle nie chodzi o te cholerne okna.
Michał oparł się o framugę i nic nie mówił. Patrzył na mnie jak na osobę, której nie potrafi już rozgryźć. Jakby był zdziwiony, że jestem zmęczona. Że mogę mieć dość.
Słyszałam później, jak rozmawia z kimś przez telefon. Stałam wtedy w łazience i wieszałam mokre ręczniki. Przez drzwi wyraźnie dotarło do mnie:
– Wiesz, moja stara się znowu spina, bo święta. No jak zawsze, nie? Baby są jakieś inne.
Poczułam, że coś mnie trafia. Nie chodziło tylko o złość. Jakby rozlał się we mnie wstyd, za który wcale nie byłam winna. Czułam się samotna. Nawet nie zraniona – pusta. Jakbym krzyczała, a on słyszał tylko tło.
Weszłam do salonu, opierając się o drzwi.
– Naprawdę tak o mnie mówisz, kiedy myślisz, że nie słyszę?
Zamilkł. Spuścił wzrok.
– Może powinniśmy spędzić te święta osobno – powiedziałam. Nie krzyczałam. Nie robiłam sceny. Po prostu to wypowiedziałam, tak jakby to była jedyna logiczna konkluzja.
Michał nie zaprzeczył. Nie zatrzymał mnie. I to bolało najbardziej.
Wszystko zrobiłam sama
– Nie dam rady udawać w te święta, że wszystko jest w porządku. Jadę do mamy – powiedziałam do siostry przez telefon, pakując ostatnie rzeczy do torby.
– Nie tłumacz się – odpowiedziała. – I tak podziwiam, że wytrzymałaś aż tyle.
W słuchawce zapadła cisza, a we mnie wszystko dudniło. Bo przecież to nie tak miało być. Miał być wspólny stół, śmiech, mazurek w kształcie jajka. A ja siedzę na łóżku, patrząc na zapisaną listę zadań z przekreślonymi punktami i czuję się przegrana. Nie dlatego, że nie zdążyłam ze wszystkim. Tylko dlatego, że zdążyłam, ale... sama.
Michał nie wyszedł nawet mnie pożegnać. Słyszał, jak się pakuję, jak zakładam płaszcz, jak wyciągam walizkę z przedpokoju. Może myślał, że blefuję. Że się cofnę, jak zawsze. Ale nie tym razem.
– Może to i lepiej... – rzucił cicho, gdy otwierałam drzwi. Głos miał dziwnie bezbarwny. Jakby już nas nie było.
Zjeżdżając windą, poczułam łzy. Nie płakałam, bo coś się skończyło. Płakałam, bo nie wiedziałam, czy jeszcze jest co ratować.
W drodze do mamy patrzyłam przez okno autobusu. Wszystko wyglądało tak zwyczajnie – ludzie z siatkami, dzieci, życie toczące się dalej. Tylko ja miałam wrażenie, jakbym właśnie zrezygnowała z własnej codzienności.
Mama przywitała mnie jak zawsze – ciepło, bez pytań. Podała herbatę, przytuliła. A ja po raz pierwszy od dawna poczułam, że ktoś się mną zaopiekował.
Czy to ma jeszcze sens?
Telefon zadzwonił drugiego dnia świąt. Spojrzałam na ekran i serce zabiło mi szybciej. Michał. Przez chwilę zawahałam się, ale odebrałam.
– Kasiu… może porozmawiamy po świętach? – zapytał, jakby nie był pewien, czy powinien mówić dalej.
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Nie wiem, czy chcę znowu przechodzić przez to samo.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Taka ciężka, jakbyśmy oboje trzymali w dłoniach coś kruchego i bali się to upuścić.
– Wiem, że cię zawiodłem – powiedział w końcu. – Nie wiem, jak to naprawić. Ale chcę spróbować.
Chciał? Może. Ale ja już nie wiedziałam, czy chcę być tą, która znów wszystko dźwignie. Tą, która ciągle „rozumie” i „daje czas”. Ale nie dostaje nic w zamian.
Wieczorem siedziałam z mamą przy stole, pijąc herbatę. Zapytała:
– Myślisz, że do niego wrócisz?
Wzruszyłam ramionami.
– Czasem czuję się, jakbym mieszkała z nastolatkiem…
Mama się uśmiechnęła smutno. Ona wiedziała. Zbyt dobrze znała ten rodzaj samotności we dwoje.
Nie miałam jeszcze odpowiedzi na pytanie Michała. Może potrzebowałam więcej niż kilku dni u mamy. Może potrzebowałam nauczyć się, jak wygląda życie, w którym nie muszę prosić o uwagę, pomoc, wsparcie.
Jeszcze się nie zdecydowałam
Zostałam u mamy do końca świąt. Michał nie przyjechał. Nie próbował mnie przekonać, nie zapytał, czy może jednak wrócę. Wymieniliśmy kilka wiadomości – neutralnych, chłodnych, jakbyśmy byli współlokatorami, którzy się mijają w kuchni. Cisza między nami była głośniejsza niż jakakolwiek kłótnia.
Po śniadaniu usiadłam przy stole z zeszytem. Zaczęłam pisać list. Nie dlatego, że miałam plan mu go wysłać. Potrzebowałam uporządkować w głowie ten chaos, który nosiłam od miesięcy.
„Michał, chciałam, żebyś mnie zobaczył. Nie jako kogoś, kto przypomina o sprzątaniu, tylko jako kobietę, która się starała. Która potrzebowała partnera, nie pomocnika od wyrzucania śmieci. Z czasem przestałam czekać na twoje gesty. Przestałam pytać. Zaczęłam cię wyręczać we wszystkim – aż w końcu przestałeś próbować. Może to moja wina, że nie zatrzymałam tego wcześniej. Ale twoja, że nigdy nie zapytałeś, czy jeszcze daję radę…”.
Zamknęłam zeszyt i schowałam go na dno walizki. Jeszcze nie wiedziałam, co dalej. Nie było spektakularnego zakończenia, żadnego wielkiego „tak” albo „nie”. Było zawieszenie. Cichy moment, w którym oboje musieliśmy zdecydować, czy wciąż chcemy iść razem. I czy w ogóle potrafimy.
A może czasem największym przejawem miłości jest… odejść.
Katarzyna, 35 lat
Czytaj także:
- „Na Wielkanoc nagotowałam żurku dla dzieci, a one nawet nie zadzwoniły. Czekają już tylko na moją trumnę i spadek”
- „Mąż zostawił mnie samą na Wielkanoc. Twierdził, że jedzie do matki, ale prawda była zupełnie inna”
- „Teściowa gardziła moją babką drożdżową na Wielkanoc. Tylko czekałam, aż wyrzuci ją do śmieci”

